44. Kradzież
#Pov# Michele
Jeszcze zanim weszliśmy do środka, słychać było głośną muzykę.
- Boże... Ogłuchnąć można. - chłopak skomentował z niesmakiem.
- Daj spokój. To nie średniowieczny bal, tylko impreza kilku nastolatków.
- Kilku?
- Kilkudziesięciu.
- Właśnie. I do tego ten strój. - wskazał na siebie.
Ubrałam go w białą koszulkę (kolor na mnie wymusił) i czarne spodnie oraz lśniące wypastowane buty.
- Nie przesadzaj.
Skrzywił się, ale nic nie powiedział. Objął mnie tylko ramieniem.
- Za to ty wyglądasz pięknie.
Założyłam krótką, czarną sukienkę bez rękawów i tego samego koloru szpilki.
- Będę musiał cię pilnować. - dodał.
- Mnie?
- Chłopaków, którzy będą się obok ciebie kręcić. - skorygował.
Pokręciłam ze śmiechem głową i pociągnęłam go na parkiet. Puszczano akurat wolną piosenkę, więc kołysaliśmy się w jej rytm.
- Byłeś w ogóle kiedyś na jakiejś imprezie?
- Tylko wtedy, kiedy postawiłem ci drinka. A później barman dał ci wódkę zamiast wody.
Zaśmiałam się na to wspomnienie.
- Miałam cię wtedy tak dość. - wzniosłam oczy ku niebu.
- Tak? Nie okazywałaś tego.
- Nie, wcale.
- Oczywiście że nie. Kiedy zaprowadziłem cię do domu proszę bardzo, cytuję: "Może zostaniesz? Jest ciemno, auto Ci się może popsuć..."
- Ja tak powiedziałam?
- Słowo w słowo, kochanie.
- O Boże... - ukryłam twarz w jego koszuli. - Ile ja wtedy wypiłam? Byłam nieźle wstawiona, co?
- Za to rano byłaś już trzeźwa. Miałem wspaniałą pobudkę.
Zaśmiałam się. Nagle chłopak zesztywniał i ukrył twarz w moich włosach.
-Co się stało?
- Tańcz jak gdyby nigdy nic.
Starałam się, ale jednocześnie próbowałam dojrzeć, co go tak zdenerwowało. Kiedy obróciliśmy się w stronę balkonu, górującego nad parkietem zobaczyłam, że jakiś młody chłopak pokazuje nas dwóm facetom w czarnych garniturach i przyciemnianych okularach.
- Gabrielu... Chyba ktoś nas rozpoznał.
- Niech to szlag. - warknął i poczułam jak zagryza wargę. - Chodź. Musimy się wydostać z sali zanim nas delikatnie mówiąc wyproszą.
Pociągnął mnie za rękę po schodach na wyższe piętro. Pokonywaliśmy cicho kolejne metry. Nagle chłopak mocniej ścisnął moją rękę i nadstawił uszu. Znajdowaliśmy się przed zakrętem. Zanim zdążyłam się zorientować stanął przed drzwiami i jednym ruchem otworzył je na oścież. Objął mnie w pasie i podniósł, przez co musiałam założyć mu nogi na biodra. Z hukiem zatrzasnął nogą drzwi i przyklejając się wargami do mojej szyi, rzucił mnie bezceremonialnie na łóżko. Poczułam jak siada na mnie okrakiem.
- Gabrielu, to chyba nie najlepszy...
- Cicho. Zachowuj się jak należy. - szepnął, zamykając mi usta pocałunkiem i wkładając dłoń pod sukienkę.
W tym momencie drzwi ponownie się otworzyły. Boże, jak ja chciałam zerknąć wtedy w tamtą stronę! Powstrzymało mnie groźne spojrzenie chłopaka. Zamiast tego zarzuciłam mu dłonie na kark i pociągnęłam lekko za włosy. Ktoś, kto stał w wejściu zaśmiał się głośno i wyszedł, zamykając ponownie wrota. Usłyszałam ciche westchnienie ulgi i zobaczyłam jak chłopak zamyka oczy, szepcząc parę słów podziękowania.
Na wszelki wypadek jeszcze ze mnie nie schodził, gdyby ten ktoś jednak skojarzył fakty. Uchylił powieki i zobaczyłam jego błękitne tęczówki.
- Skąd wiedziałeś? - spytałam.
- Po części intuicja, a po części... Tej większej części... Już dawno chciałem to zrobić. -wyszczerzył się do mnie.
- Idiota. - fuknęłam na niego.
- Twój idiota.
- Z tym akurat się zgadzam. Mój idiota.
Uśmiechnął się i złożył na mojej szyi pocałunek. Poczułam jak jego ręka wędruje trochę wyżej.
- Gabrielu, nie chcę nic mówić, ale mamy zadanie do wykonania.
Westchnął niezadowolony, ale posłusznie wyjął dłoń spod mojej sukienki.
- Nie może poczekać, co?
- Myślę, że znasz odpowiedź.
- Czyli nie.
- Nie.
Wstał i wyciągnął do mnie rękę. Przyjęłam ją i podniosłam się z łóżka.
- Idziemy.
Wysunął głowę na korytarz i rozejrzał się w obie strony.
- Droga wolna.
- Na razie.
- Na razie. - potwierdził. - I jakby co, biblioteka jest na czwartym piętrze.
Ścisnęłam mocniej jego dłoń.
- Nie puszczę cię. - szepnęłam.
- Nie mam zamiaru nigdzie iść.
Przełknęłam ślinę, słysząc ukryty sens: Nie dobrowolnie.
Czyli spodziewał się kłopotów.
Na szczęście nas ominęły. Aż do olbrzymich drzwi na ostatnim piętrze. Stanęliśmy przed nimi patrząc po sobie. Chłopak nacisnął klamkę. Znaleźliśmy się w pomieszczeniu, wielkością dorównującym archiwum na zamku.
- Miecz powinien być gdzieś po... - w tym momencie utkwił wzrok w czymś przed nami. Przeniosłam spojrzenie z jego twarzy na to, na co patrzył. - ... środku komnaty.
Miecz trzymał w obu dłoniach starzec, który świdrował nas wzrokiem.
- To ma być ich ochrona? - spytałam niedowierzając.
- Nie lekceważ przeciwnika. - odpowiedział mi Gabriel.
Kto jak kto, ale akurat on miał w tym doświadczenie.
Podeszliśmy bliżej.
- Wiem, kim jesteście. I wiem, po co przyszliście. - z gardła staruszka dobiegł zachrypnięty głos.
W tym momencie drzwi się otworzyły. Pod ścianą, odgradzając wejście, ustawiły się ciemne postacie o twarzach zakrytych kapturami. Każdy nosił przy boku miecz. Stali nieruchomo jak posągi. Żaden z nich nie drgnął nawet o milimetr.
- Mamy przechlapane? - szepnęłam cicho.
- Tak. - chłopak oblizał nerwowo wargi. - Mamy przechlapane.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro