Ponad życie
Mówią, że przyjaźń pomiędzy dziewczyną a chłopcem nie ma prawa bytu. Prędzej czy później gdzieś w ich sercach narodzi się miłość. Otóż nie. James i ja byliśmy tego żywym przykładem. Odkąd sięgam pamięcią, był to mój jedyny i najlepszy przyjaciel.
Jednak zaczynając od początku, moje życie nigdy nie było kolorowe. Już w wieku dwóch lat stwierdzono u mnie poważną wadę serca. Tą wiadomością zniszczyłam ład w świecie rodziców. Ciągły lęk o moje zdrowie przytłaczał ich i nie pozwalał cieszyć się czymkolwiek. Lekarze nie dawali mi szansy na dożycie do magicznych szesnastych urodzin. Nikt nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest to poważne i jak wielkie ryzyko niesie nawet najmniejszy błąd. Kiedyś, wraz z mamą musiałyśmy podbiec dosłownie metr do autobusu. Ktoś by mógł rzec - „ Co to jest metr?" Otóż dla mnie wtedy nawet tyle było dużo. Zdecydowanie za dużo.
Już jako mała dziewczynka wiedziałam, co się dzieje. Nagle przed moimi oczami zapadła ciemność jak, gdyby ktoś narzucił czarny, wełniany koc. Obudziłam się dopiero w szpitalu przypięta śmiesznymi kabelkami do monitora, pokazującego pracę mojego serca. Podobno było bardzo blisko. Słyszałam, jak tata krzyczał na mamę, że przez nią mogłam umrzeć. To wcale nie była jej wina. Po tym incydencie zostałam tam, jak mi się wydawało, na zawsze. Dla mnie jako dla ośmiolatki była to wieczność. Sama, zamknięta wśród czterech, śnieżnobiałych ścian. Nie mogłam biegać za piłką na podwórku, skakać na skakance, jeździć na rowerze czy nawet za szybko poruszać nogami. Nie chodziłam do szkoły, więc nie miałam przyjaciół. Byłam całkiem sama. Pewnego dnia mój lekarz prowadzący, doktor Clinton, był zmuszony przyprowadzić do pracy swojego syna. Jego żona wyjechała w podróż biznesową, przez co nie miał się kto zająć chłopcem. Skąd to wszystko wiedziałam? Ma się swoje sposoby. Podsłuchiwanie pielęgniarek i inne takie...
Podczas porannego obchodu, ktoś z rozpędu wpadł do mojej sali i po chwili jakby zniknął. Przerażona wychyliłam się zza poduszek i spostrzegłam małego szatyna, rozciągniętego jak rozgwiazda na podłodze.
- Nic ci nie jest? - Spytałam i ostrożnie zeszłam z łóżka. Powolutku podeszłam do chłopca, wpatrując się w niego z ciekawością.
- Żyję... - Odparł, podnosząc się z podłogi i rozcierając, zapewne bolący tył.
Był niewiele wyższy ode mnie. Może nawet był w moim wieku.
- Jestem James a ty? - Odezwał się z ogromnym bananem na ustach i wyciągnął rękę.
- Ja mam na imię Sara. - Uścisnęłam jego dłoń i odwzajemniłam uśmiech.
W jednej chwili z korytarza dobiegły nas głośne wołania kobiecego głosu jednej z tutejszych pielęgniarek.
- James! Wracaj! Nie powinieneś biegać po szpitalu, to niebezpieczne! Mówiłam ci, że masz siedzieć grzecznie w gabinecie doktora Clintona, póki on nie wróci z bloku operacyjnego.
Spojrzałam podejrzliwie na brązowookiego.
- O nie! Smoczyca tu idzie! - Przerażony odwrócił się w stronę drzwi i szybko schował za moimi plecami. – Ukryj mnie, proszę!
Zaśmiałam się cichutko, lecz widząc błagalny wzrok chłopca, spoważniałam.
- Niech ci będzie. Wskakuj szybko do łóżka. - Poradziłam szatynowi, a ten od razu tak postąpił. Ciężkie kroki zbliżały się w zawrotnym tempie. Sama usiadłam na posłaniu i narzuciłam na chłopca kilka poduszek i parę maskotek dla niepoznaki. Oparłam się o ten cały stos i w ostatniej chwili chwyciłam byle jaką książkę, gdy do sali weszła ona. Stara, gruba i wredna Smoczyca. Pracuje w tym szpitalu, odkąd tu trafiłam. Nigdy jej nie lubiłam.
- Gdzie jesteś James! Mówię poważnie, jak ja cię dorwę... - Groziła wiedźma, lecz gdy tylko spojrzała na mnie, zmrużyła podejrzliwie oczy.
- A panienka co robi? - Zapytała, zbliżając się do mojego łóżka.
- J-ja? Czytam książkę. - Strach wziął górę.
- A to bardzo ciekawe. Odkąd żyję, nie widziałam kogoś, kto czyta do góry nogami.
O kurcze. Z tego pośpiechu nie spojrzałam, jak otworzyłam książkę. Już po nas.
- Bo... ja... chciałam poczuć się jak nietoperz! - Wykrzyknęłam z udawanym entuzjazmem, co bardziej brzmiało jak atak paniki.
- Yhym... - Mruknęła pielęgniarka i już miała odejść, gdy spod kołdry rozległo się głośne „A psik!".
Krew zmroziło mi w żyłach. Całe życie przeleciało przed moimi oczami.
-Siostra Gertruda proszona na salę numer 19. - W jednej chwili z głośników na korytarzu ktoś zawołał Smoczycę, a gdy tylko wyszła, mogłam w spokoju nabrać oddechu.
- O matko... byłam pewna, że umrę! - Głośno odetchnęłam i odsunęłam się od stosu poduszek. W tej samej chwili wyłonił się James.
- Dzięki! Uratowałaś mi życie. Kto wie, co by ze mną zrobiła, gdyby mnie dorwała. - Teatralnie wzdrygnął ciałem w geście obrzydzenia. Szybko wygramolił się spod okrycia i podbiegł do drzwi. Ostrożnie wyjrzał zza futryny i sprawdził sytuację.
- Teren czysty. Na horyzoncie nie widać śladu bestii. - Odparł tonem niczym z filmu kryminalnego i obrócił się w moją stronę.
- Dzięki za pomoc w ucieczce. Jestem ci coś winien! - Uśmiechnął się szatyn i pomachawszy na pożegnanie, wybiegł na korytarz.
Było to nasze pierwsze spotkanie. Miałam nadzieję, że nie ostatnie. Pomimo tak krótkiej znajomości, bardzo go polubiłam. Można powiedzieć, iż nie mam prawa nazywać go przyjacielem po czymś takim, ale z całych sił chciałam wierzyć w tę relację.
Następnego dnia wypisali mnie do domu. Z jednej strony bardzo ucieszyłam się, ale potem zrozumiałam, że już nigdy nie spotkam tego szalonego chłopaka.
I tak mijały lata. Nie nadwyrężałam serca w żaden sposób, utrzymywałam ścisłą dietę beztłuszczową i każdego dnia urządzałam sobie krótkie spacerki dookoła domu. Rokowania były bardzo dobre, znacznie lepsze niż można się było tego spodziewać. Zapowiadali przede mną jeszcze co najmniej dwadzieścia nudnych wiosen. Gdy osiągnęłam wiek, niemożliwy dla mnie jeszcze zawczasu, stało się coś niezwykłego.
Jak co dzień obchodziłam mój ogródek tylko po to, by zażyć świeżego powietrza, gdy usłyszałam ten głos.
- Hej! Podaj tu! – Naprzeciwko mojego domu była duża trawiasta przestrzeń, gdzie zazwyczaj chłopcy grali w piłkę nożną. Tym razem była to mniejsza grupa, na oko, szesnastolatków.
- James niech cię...! – To imię zadziałało na mnie jak magnez i nagle wróciły wspomnienia.
Bez chwili namysłu rzuciłam się pędem przez bramę wprost na boisko. Bardzo chciałam znów go zobaczyć. Nie zważałam na nic. Czułam się jak zahipnotyzowana a moje myśli krążyły tylko wokół tego jednego momentu oraz uroczego nieznajomego kolegi. On jako jedyny nawiązał ze mną kontakt, którego tak pragnęłam. Zatrzymałam się osłupiała tuż przy pierwszym drzewie. Gdy tylko zobaczyłam tę twarz, uśmiechnęłam się od ucha do ucha i krzyknęłam z całej siły.
- James!
Chłopak, słysząc swoje imię, odwrócił się w moją stronę. Podskakiwałam i wymachiwałam rękoma w powietrzu. Byłam prawie pewna, że to on. Nic się nie zmienił, no może urosło mu się ciut.
W pewnym momencie szatyn zaczął biec w moim kierunku. Nie było mi jednak dane zobaczyć jego twarzy z bliska, gdyż nagle obraz zaczął się rozmywać. Czułam, że tracę równowagę. Kłucie w sercu było tak silne, iż mimowolnie chwyciłam się za bluzkę w tamtym miejscu. Byłam przygotowana na ten moment od dawna. Wiedziałam, że pisana jest mi śmierć. Ale żeby teraz?! Akurat, gdy udało mi się znaleźć przyjaciela z dzieciństwa, tą jedną jedyną osobę, która wtedy dawała mi choć trochę chęci do życia.
Wiedziałam to. Zaraz miałam odczuć, jak moje ciało zderza się z twardą ziemią. Ostatkiem świadomości poczułam jednak, jak ktoś mnie podtrzymuje. Przed oczami mignęła mi rozmazana twarz chłopaka o bujnej, brązowej czuprynie.
- Hej! Trzymaj się! – Te słowa krążyły gdzieś bardzo daleko. Ledwo mogłam zrozumieć ich sens. W pewnej chwili nie słyszałam już nawet tego.
Nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Umarłam? A może jednak nie?
Słyszałam tylko pikanie. Nie do końca wiedziałam, skąd ono pochodzi, ale co jakiś czas wzmagało na sile. Nagle poczułam ciepło na mojej lewej dłoni. Potem stopniowo odzyskiwałam siebie. Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam nade mną tę samą twarz.
- Sara? – Spytał chłopak, nachylając się nade mną.
Jego twarz. Identyczna, ale zarazem inna. Te same oczy, jednak różne.
- James? – Spytałam, by utwierdzić się w przekonaniu, że to ten sam szalony i uśmiechnięty brązowooki z dawnych czasów.
- Zgłupiałaś już do reszty? – Takiego przywitania się nie spodziewałam.
- Możliwe... – Mruknęłam i zaraz na mojej twarzy zakwitł uśmiech.
- Dawno się nie widzieliśmy. Nie poznałem cię z początku. Ile to już lat?– Zapytał po chwili chłopak.
- Osiem odkąd wypisali mnie ze szpitala. – Na samo wspomnienie tego dnia robiło mi się ciepło na sercu. James przez chwilę wpatrywał się we mnie, po czym lekko uśmiechnął i spuścił wzrok.
- Mam tyle pytań, które chciałbym ci zadać... – Zaczął, jednak nie dokończył. Czekałam na ciąg dalszy, jednak on nie nadchodził przez długi czas.
- Bałam się, że jak cię zawołam, ty mnie nie zobaczysz. Chciałam wierzyć, iż ty też mnie pamiętasz.
- Jak mógłbym zapomnieć moją wybawicielkę? – Roześmiał się i poprawił swoją bujną czuprynę.
Mówią, iż oczy są odbiciem duszy. Tak było w jego przypadku. Widać wiele skrajnych emocji. Od smutku po radość.
Tego dnia rozmawialiśmy bardzo długo. Z małą przerwą na wizytę jego taty, jak i moich rodziców, którzy niestety nie przynieśli dobrych wieści. Ich posępne miny i spuchnięte od płaczu oczy mamy nie były widokiem, który chciałam zobaczyć od razu po wybudzeniu. Dowiedziałam się, że bez przeszczepu nie wrócę do zdrowia. Pomimo fatalnego stanu fizycznego, psychicznie byłam w świetnej formie. Zadręczała mnie tylko jedna myśl. Co będzie, jeśli zabraknie go przy mnie? Znajdzie lepszych znajomych niż ja i odejdzie.
„Nie to nie możliwe, on taki nie jest. Nie zostawi mnie. Ufam mu".
Pomimo tego, iż byłam wpisana na listę pilnie oczekujących przeszczepu, nikt się nie zgłosił. Nikt z rodzin zmarłych nie wyrażał zgody na oddanie narządu. Strasznie mnie to denerwowało. „Po co zmarłemu serce, które i tak mu się już nie przyda, a mogłoby pomóc innym!"
Cały czas zadawałam sobie to pytanie.
- Spokojnie, zanim się obejrzysz, będziesz jeszcze biegać w maratonach. Jestem tego pewny. – Zapewniał mnie James. Piękne kłamstwo, w które chciałam wierzyć.
Tak było już od trzech miesięcy. Codziennie po szkole przychodził do mnie i przesiadywał, czasami całe noce. Często nawet miałam poczucie winy, gdyż szedł niewyspany na lekcje. Pewnego razu jednak nie przyszedł. Nie zdziwił mnie ten fakt, może ma dużo nauki... Czekałam, czekałam i czekałam. On jednak nie zjawił się ani razu. Zmartwiona tym faktem, chciałam się jakoś dowiedzieć, dlaczego tak jest i spytałam doktora Clintona o chłopaka. Ten tylko powiedział, że najwyraźniej nie ma czasu. No nic. Pewnie znudziło mu się siedzieć z jakąś tam kaleką w szpitalu. Nie dziwię się. Sama nie chciałabym spędzać ze sobą czasu. Jestem najzwyczajniej zbyt nudna. Dobrze, że to wreszcie zrozumiał i przestał marnować sobie młodość.
Kilka dni później żałowałam tych słów.
- Słyszałaś? – Kolejny raz miałam być świadkiem nudnych ploteczek pielęgniarek, które właśnie wyszły na przerwę do pokoju obok mojego. Przekręciłam się na drugi bok. Ciekawe czy Tom, chłopak Emilly pogodził się z nią. Może Jacob oświadczył się Taylor? Kto wie, czego się dziś dowiem, a może Amanda urodziła kolejne dziecko?
- Syn doktora Clintona popełnił samobójstwo.
Nie zrozumiałam sensu zdania wypowiedzianego przez kobietę.
- Biedny chłopak. Był taki młody...
Nie, nie, nie, nie... Na pewno coś źle usłyszałam. Ilu jest doktorów Clintonów w tej placówce? To nie może być on. Na pewno jego tata powiedziałby mi coś, prawda?
- Kiedy to się stało?
- Dziś rano znalazł jego ciało w łazience z podciętymi żyłami. Podobno miał przy sobie list do tej swojej koleżanki z naszego oddziału.
Zerwałam się na równe nogi. Nie, nie uwierzę w to. Nie ma opcji.
- Jak się czujesz? – W tej samej chwili do sali wszedł doktor i podszedł do mnie z tym samym łagodnym wyrazem twarzy co zawsze.
- Mam dla ciebie dobrą wiadomość, zgłosił się dawca serca. Jeśli wyrazisz zgodę, to już dziś znajdziesz się na bloku operacyjnym i...
- Czy to prawda? – Przerwałam mu. Mężczyzna przechylił lekko głowę i spojrzał na mnie pytająco.
- Naprawdę James nie żyje? – Nagle jego oczy zasłoniły się mgłą. Nic nie mówiąc, wyjął z kieszeni białego kitla, niebieską kopertę. Popatrzył na nią przez chwilę i wręczył mi. Od razu spojrzałam na adresata — James Clinton. Na papierze również widniało moje imię.
- To chyba list do ciebie. A teraz przepraszam. – Powiedział smutno lekarz i wyszedł z pomieszczenia.
Cały czas patrzyłam jak zahipnotyzowana w jego pismo. Bałam się otworzyć i przeczytać to, co jest w środku.
Po dłuższej chwili nabrałam głęboki wdech i otworzyłam kopertę.
„Hej Sara!
Jestem pewien, że jak to czytasz, jesteś już całkowicie zdrowa. To taki mój prezent dla ciebie i jednocześnie spłata długu. Pewnie zastanawiasz się jakiego? Pamiętasz, jak wychodziłem tamtego dnia z twojego pokoju? Byłem ci winny za uratowanie mi skóry za młodu. Niby błahostka, jednak pokazała, jak bardzo wartościowym człowiekiem jesteś. Ja taki nie byłem. Pomyślałem, że jeśli mam odpokutować za swoje złe uczynki śmiercią, to podaruję szansę na życie mojej drogiej przyjaciółce. Bardzo cię lubiłem i wiedziałem już po pierwszym spotkaniu, że to przeznaczenie. Nigdy nie znałem bardziej głupiutkiej i miłej dziewczyny. Chciałem cię przeprosić za ostatnie dwa tygodnie mojej nieobecności. Byłem zajęty załatwianiem spraw oddania organów do przeszczepu. Mój tata pewno sam, by się nie zgodził, więc postanowiłem go wyręczyć. Dobra, co tu dużo pisać. Używaj go dobrze i ciesz się życiem jeszcze przez długie lata. Uśmiechaj się jeszcze częściej. Teraz już zawsze będę przy tobie.
Twój drogi, przystojny, wspaniały i bardzo skromny przyjaciel.
James
Ps. Nie mów mojemu tacie, że zjadłem jego czekoladę. Niech to będzie nasz sekret".
Nie mogłam uspokoić oddechu. Z moich oczu leciały łzy wielkie jak groch i spadały wprost na kartkę, zostawiając mokre ślady i rozmazując tusz długopisu. To nie jest sen na jawie, prędzej koszmar. W tej chwili chciałam jak najszybciej obudzić się. Dlaczego popełnił samobójstwo? Co takiego zrobił, że ciążyło na nim aż takie poczucie winy? James ty głupku... Przez długi czas nie mogłam opanować emocji. Ze spuchniętymi oczami, udałam się do gabinetu jego taty i zgodziłam na przeszczep. Zastanawiał mnie tylko jeden fakt. „Jak to jest trzymać serce własnego syna. Jak to jest żyć z uczuciem aż takiej bliskości drugiej osoby". Gdyby zaproponował mi to za życia, od razu odmówiłabym, ale teraz... Nie chcę, by jego śmierć poszła na marne.
Chyba to nazywa się przyjaźń ponad życie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro