Rozdział 22 cz.2
Życie Wayne'a obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni w ciągu zaledwie kilku dni. Od czasu tamtego pamiętnego wydarzenia było inne. Gorsze czy lepsze, tego nie potrafił stwierdzić i wcale nie miał na myśli śmierci Paige. Nie tym razem. Po raz pierwszy od czasu, gdy ją stracił miał inne zmartwienia. Pamiętał to jakby wydarzyło się wczoraj. Każdy makabryczny detal zachował się w jego pamięci. Ten dzień zaczął się dość trywialnie.
Siedział w parku, popijając piwo. Kobieta z dzieckiem przyglądała mu się z jawną pogardą. Jej zachowanie przywodziło mu na myśl rodziców Paige. Myśleli, że skoro mają pieniądze, to mogą zrobić wszystko. Wayne wiele razy już się dziwił, że córka takich snobów była ich zupełnym przeciwieństwem. Przypomniał sobie ich pierwszą randkę.
- Dlaczego chcesz zostać prawniczką?- spytał, gdy jedli kolację w bardzo przyjemnej restauracji. Swoją drogą, bywali w niej później wielokrotnie. Można powiedzieć, że to było ich miejsce.
- Może zabrzmi to naiwnie i banalnie, ale chcę pomagać ludziom oraz przeciwdziałać korupcji- odpowiedziała jeszcze wtedy jego przyszła narzeczona. Wayne już wtedy pomyślał, że Paige ma dobre serce i tego zdania nie zmienił.
- Mógłby pan iść nachlać się w innym miejscu?!- syknęła kobieta, trzymając synka za rękę.- Tu jest plac zabaw dla dzieci!
Masters spojrzał na nią ze złością, a potem ostentacyjnie pociągnął długi łyk z puszki. Kobieta obrzuciła go ostatnim pogardliwym spojrzeniem i pociągnęła synka do przodu. Wayne dopił piwo, a dopiero potem wstał. Skierował się przed siebie. Nie miał na myśli żadnego konkretnego miejsca. Po prostu szedł tam, gdzie go nogi poniosły. Zatrzymał się pod muzeum. Od razu przypomniał sobie jak kiedyś, nierzadko przychodził tu z Paige. Nie był wielkim miłośnikiem historii, ale odwiedzał ten budynek ze względu na narzeczoną. Oglądali wystawę dotyczącą starożytnego Egiptu i dawnych rytuałów z całego świata. Akurat ta druga ekspozycja była całkiem interesująca, chociaż trochę brutalna. Wayne nie zdawał sobie sprawy z tego jak często kiedyś składano ofiary z ludzi w imię przeróżnych, coraz dziwniejszych bóstw. Nie dane mu było zagłębić się we wspomnieniach, bo dostrzegł coś, co mocno go zaniepokoiło. Przy wejściu dostrzegł ludzi w dziobatych maskach. Wytrzeszczył oczy z niedowierzania, widząc kobietę, która poświęciła się dla niego. Jakim cudem ona przeżyła? Ułamek sekundy później szok wywołany tym widokiem minął i zastąpił go inny, znacznie gorszy. Ray, jak nazywał ją ciemnoskóry trzymała maskę w ręce skupiając się na posiłku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jadła człowieka. Strażnik muzeum leżał w kałuży krwi, a kobieta sięgała ręką do jego wnętrzności by po chwili wydobyć kawałek kawałek zakrwawionego czegoś i włożyć to do ust. Oprócz niej jeszcze jeden facet częstował się świeżym trupem. Trzeci stał nad nimi i rozglądał się wokół. Pomimo maski, Wayne miał wrażenie, że przez chwilę zatrzymał na nim wzrok. Upewnił go w tym gest, który wykonał później- wskazał na niego palcem. Wayne znowu poczuł żar pod skórą. Ray zerwała się z miejsca i złożyła maskę, a potem błyskawicznie pomknęły w jego kierunku. Wayne nie wiedział, co robić. Powinien uciekać, ale strach kompletnie go sparaliżował. Z pleców Ray wystrzeliły robacze odnóża i sprawnie owinęły się wokół niego. Jedna z nich nałożyła mu na twarz dziobatą maskę. W tym samym czasie dobiegły do niego odgłosy syren. Radiowozy błyskawicznie otoczyły wejście do muzeum. Chmara policjantów wyszła z pojazdów, a każdy z nich trzymał w ręce broń w gotowości do strzału.
- Unieście ręce i odrzućcie wszelką broń na bok- nakazał jeden z funkcjonariuszy, ale w odpowiedzi pozostała dwójka wypadła z muzeum i rozpętało się piekło. Wszystko potoczyło się niezwykle szybko.
- Padnij- szepnęła do niego Ray. Jej towarzyszom wyrosły z pleców: jednemu macki, natomiast drugiemu odnóża pająka. Obydwaj odbili się od ziemi i runęli na policjantów. Jedni od razu zaczęli uciekać, nigdy nie spotkali się z czymś takim. Inni nie zdążyli, bo zostali zabici. Niektórzy oddali kilka strzałów, przed którymi Wayne ledwo zdążył się uchylić. Gdyby Ray go nie ostrzegła, byłby martwy.
Zapanowała przerażająca cisza. Ludzie wokół pierzchnęli możliwie jak najdalej. Policjanci nie żyli, uciekli albo ich ciała trzęsły się w konwulsjach. Wayne dopiero po chwili dostrzegł, że otaczał ich pierścień trupów i kałuże krwi, które z każdą chwilą się powiększały. Zebrało mu się na wymioty, ale z trudem zdołał je powstrzymać.
- Chodź z nami albo uznają cię za naszego wspólnika- powiedziała Ray, a jej oczy emanowały karmazynowym blaskiem.- Wybieraj. Dożywocie lub całkowita zmiana twojego życia.
Wayne zaczął uciekać. Ludzie nie uznają go za współwinnego, prawda? Przecież nic nie zrobił. Wszystko widać na kamerach monitoringu, które na pewno gdzieś tam przed muzeum były. Nagle jeden z policjantów, łapiąc się za krwawiącą ranę w brzuchu wstał z ziemi. W ręce trzymał pistolet i celował nim w Wayne'a.
- Ani kroku dalej albo strzelę- ostrzegł śmiertelnie poważnie.
Wayne uświadomił sobie, że nadal miał na sobie tę potworną maskę. Przeklął, a potem podniósł ręce, żeby ją zdjąć.
- Nie ruszaj się, bo cię zastrzelę, pieprzony draniu!
Wayne zastygł w bezruchu. Już nie miał wyjścia. Faktycznie dostanie dożywocie.
Wtem koło niego mignęło coś czarnego, co dostrzegł kątem oka. Policjant, który do niego mierzył padł bez głowy na bruk. Za Waynem pojawiła się Ray.
- Masz ostatnią szansę. Nie uratuję cię przed kolejnym gliną, który będzie ci groził spluwą. Gwarantuję, że z nami nic ci się nie stanie.
Może i Wayne był idiotą, a przede wszystkim tchórzem. Teraz kiedy stanął oko w oko ze śmiercią, bał się. Nie chciał umierać i dlatego poszedł za tą dziwną istotą do samochodu. Wsiadł na tylne siedzenie SUV-a koło kobiety, która już dwa razy uratowała mu życie. Trzęsącymi się rękami zdjął maskę i uświadomił sobie, co te stworzenia zrobiły. Urządziły istną rzeź, a on właśnie z nimi uciekał jako wspólnik, którym w rzeczywistości nie był.
- Zatrzymajcie auto. Ja wysiadam- powiedział Wayne, a potem poczuł uderzenie w głowę. Zamroczyło go i stracił przytomność. Odzyskał świadomość po pewnym czasie.
- Kurwa jak jedziesz, Rox?!- krzyknął czyjś męski głos. Masters powoli otworzył oczy. Ból momentalnie eksplodował mu w czaszce.
- Tak jak widzisz!- odpyskowała dziewczyna, dociskając pedał gazu.
- Czy ty masz w ogóle prawko?! Nie wierzę, że ktoś o zdrowych zmysłach, by ci je dał!
- Zamknij się, idioto! Przeszkadzasz mi w prowadzeniu!
Wayne przeraził się, kiedy popatrzył do przodu. Auto jeździło od prawego bocznego pasa do środkowej linii z cholernie dużą prędkością.
- Chyba w robieniu slalomu! Przypomnij mi proszę, Ray, kto pozwolił jej prowadzić- rzucił ciemnoskóry, spoglądając na wspomnianą osobę z wyrzutem.
- Ona jest nowa i roztrzepana. Nie nadawałaby się nawet na czujkę. To jedyne zadanie, którego może nie spieprzy.
- Wielkie dzięki- mruknęła z urazą Roxie.- O nasza śpiąca królewna się obudziła!
- Patrz na drogę - syknął ciemnoskóry.
- Już dobra, Freddie, nie denerwuj się tak.
Dopiero teraz Wayne zaczął przyglądać się swoim porywaczom. Żadne z nich nie miało na twarzy dziobatej maski. Za kierownicą siedziała Roxie. Miała długie włosy o barwie tlenionego blondu z trochę ciemniejszymi odrostami. Masters dałby jej najwyżej dwadzieścia lat, ale biorąc pod uwagę jej zachowanie pewnie mniej. Obok niej z przodu siedział ciemnoskóry mężczyzna o groźnym spojrzeniu. Z tyłu za Roxie siedział jasnowłosy mężczyzna, który w ogóle nie zwracał uwagi na to, co się dzieje w aucie. Jego wzrok utkwiony był w widoku za oknem. Byłoby to całkiem zwyczajne, gdyby nie duża prędkość zmieniająca obrazy w kolorową, rozmazaną plamę. Koło Wayne'a, na środku siedziała Ray. Miała ciemnobrązowe włosy i piękne, błękitne oczy.
- Uspokójcie się w końcu- syknęła Ray w stronę kłócącej się dwójki.- Przepraszam za to uderzenie, ale panika w chwili ucieczki to ostatnie, co było nam potrzebne. Jestem Ray. Ten z przodu to Fred. Ta za kierownicą to Roxie, a blondyn nazywa się Connor.
- Zostawcie mnie przy najbliższym postoju. Nic o was nie powiem. Naprawdę - odparł Wayne, przypominając sobie, co zrobili ze strażnikami i policją.
Tleniona blondynka skomentowała to śmiechem.
- On myśli, że ma jakieś wyjście. Żałosne.
- Mam ci przypomnieć, że zachowywałaś się podobnie jakiś czas temu?- spytał kąśliwie Fred.
- Osz ty...- zaczęła Roxie, ale przerwał jej klakson. Dziewczyna momentalnie skupiła się na autostradzie. Rzuciła pod nosem cichą wiązankę przekleństw skierowaną pod adresem kierowcy, który ośmielił się na nią zatrąbić.
- Nie możemy tego zrobić- odpowiedziała mu Ray.- Niedługo będziesz jednym z nas. Wtedy wszystko ci wytłumaczmy. A teraz dobranoc. Przepraszam.
Masters poczuł dziwny, odurzający zapach. Troszkę ostry, drapiący w gardle, a jednocześnie bardzo przyjemny. Wayne był tak rozluźniony, że błyskawicznie zapadł w sen. Początkowo było cudownie. Wayne widział Paige. Miał przed oczami najróżniejsze wspomnienia z nią związane. Jak dopiero się poznawali, chodzili na liczne randki i z każdą kolejną coraz bardziej się w niej zakochiwał. Niestety piękny sen dobiegł końca. Zaczęły do niego wracać przebłyski z teraźniejszości bardziej przypominające koszmary.
Wayne czuł jakby ktoś przypalał mu narządy. Ból był wręcz potworny. Rozchodził się po ciele falami. Najpierw ręce i nogi, potem tułów, a na koniec głowa. Ten ostatni ból był najgorszy. W dodatku zaczął słyszeć niepokojące głosy.
- Krew, mięso, pyszne, jedzenie, tylko najsilniejsi przeżyją, krew, mięso...- mówił w kółko chrapliwy, męski głos. Doprowadzało go to do szału. Początkowo Wayne krzyczał z bólu, nierzadko też do tego głosu, żeby się zamknął. Próbował zatkać uszy, ale nie mógł tego zrobić. Był unieruchomiony metalowymi pasami, obdzierającymi skórę nadgarstków i kostek. Otaczała go ciemność. Wił się, próbując uciec od bólu. Nie wiedział, że było to niemożliwe. Płakał. W końcu stracił głos i przestał krzyczeć. Ból nie malał tylko narastał. Głos mówił coraz głośniej, a jego repertuar zmienił się na bardziej drastyczny. Po bliżej nieokreślonym czasie w jego plecach zaczęło się coś poruszać. Z początku małe, poruszające się tuż pod skórą. Niestety owe coś zaczęło wgryzać się do wewnątrz. Przebijało mięśnie, a później kręgosłup, czemu towarzyszyło głośne i niepokojące chrupnięcie. Ból w klatce piersiowej narastał. Z każdą sekundą stawał się coraz gorszy. Doszło do tego, że nawet błagał o śmierć. Chciał, żeby się to skończyło. Ból nie zniknął. Jego kości po kolei zaczęły się łamać. Każda, nawet ta najmniejsza. To coś w plecach rozrastało się, powoli opanowując każdy fragment jego ciała, niszcząc go i zastępując.
Wayne nie miał już nawet czym płakać. Gardło wyschło mu na wiór. Wszelkie siły opuściły. Skóra na nadgarstkach i kostkach była zdarta, przysiągłby że aż do kości. Otaczała go ciemność, a jedynym towarzystwem był chrapliwy głos mówiący coraz okropniejsze rzeczy. Kiedy ból zaczął znikać pomyślał, że umiera. Ucieszył się. To wszystko się skończy i nareszcie zobaczy Paige.
Obudził się w niewielkim pomieszczeniu. Nie sposób było stwierdzić jaki kolor miały ściany wcześniej. Obecnie pokrywała je gruba warstwa zakrzepłej krwi. Kilka kroków od niego stała Roxie. Obrzuciła go niedbałym spojrzeniem i zaciągnęła się papierosem.
- Tylko się na mnie nie rzuć. Zaraz przyjdzie twój posiłek- mruknęła tleniona blondynka. Wayne jej nie zrozumiał. Gardło miał tak suche, że nie mógł mówić.- Zapomniałam. Wypij. Dzięki temu odzyskasz siły.
Roxanne podała mu szklankę z czerwonym płynem. Wayne łapczywie wypił napój, biorąc go za sok owocowy. Smak był dziwny, ale nadzwyczaj dobry. Bardzo mu ten napój posmakował.
- Co to?- zapytał Wayne.
- Krew- odpowiedziała Roxie i zastukała w ścianę kilka razy. Masters uznał jej słowa za nieśmieszny żart.
- Gdzie my jesteśmy?
- To nieistotne. Wyjdziemy stąd jak zjesz swój posiłek.
Drzwi będące do tej pory sprytnie ukryte pod warstwą krwi otworzyły się. Wepchnięto do środka chłopaka, wyglądającego na maksymalnie piętnaście lat. Usta miał zaklejone taśmą, a w miejscu oczu ziały dwa zakrwawione oczodoły. Chłopak upadł na ziemię, a drzwi się za nim zamknęły ponownie zlewając się ze ścianami.
Wayne poczuł głód. Przypomniał sobie chrapliwy głos. Szybko podszedł do leżącego na podłodze chłopaka i odkleił mu taśmę z ust.
- O mój Boże. Roxie chodź tutaj. Musimy mu pomóc.
Masters zaczął uderzać pięścią w drzwi.
- Otwórzcie je!
Blondynka nie ruszyła się nawet o milimetr. Patrzyła na rannego z niewzruszonym spokojem.
- Nie wypuszczą nas póki nie zjesz posiłku. Bo widzisz, Wayne, teraz jesteś mutantem, jak zwą nas inne istoty.
- O czym ty mówisz? Trzeba mu pomóc! Co oni mu zrobili?
- Niektórzy nie lubią jak jedzenie się na nich gapi- odparła Roxanne, przydeptując butem tlącego się papierosa.- Wkurwiasz mnie. Wytłumaczę ci coś. To jest twój posiłek.
Tleniona blondynka wskazała palcem chłopaka. Wayne wędrował wzrokiem pomiędzy dziewczyną, a nieprzytomnym chłopakiem.
- Nie rozumiem...
- Posłuchaj swojego instynktu. Musisz czuć głód. Nie opieraj się mu tylko pozwól przejąć kontrolę.
Do jego nozdrzy dotarł piękny, kuszący zapach. Dopiero po chwili uświadomił sobie, co tak pachniało. Ranny chłopak. To się nie działo naprawdę, pomyślał odsuwając się od nieprzytomnego. Roxie westchnęła ciężko.
- Kurwa. Skoro sam nie umiesz, to ja ci pomogę, ale zastrzegam sobie prawo do części łupu.
Źrenice blondynki stały się karmazynowe. Lśniły nienaturalnym, bardzo żywym odcieniem czerwieni. Z jej pleców wyrosły macki. Jedna z nich oplotła się wokół szyi chłopaka, a potem zacisnęła. Rozległ się głośny chrzęst łamanej kości. Wayne patrzył na to z szeroko otwartymi oczami.
- Co ty...?
Druga macka dziewczyny sięgnęła do ręki nieszczęśnika, jednym ruchem oderwała ją od reszty ciała i rzuciła do Mastersa. Wayne złapał ją, nie rozumiejąc czemu. Jego ciało samo wykonało ten ruch, jakby bez jego wiedzy.
- Jedz. Nie opieraj się głosowi.
Zjedz go. Pyszne mięsko- usłyszał w głowie. Zatkał uszy, licząc że przestanie go słyszeć. Nic to nie dało.
- Musisz jeść. Inaczej umrzesz.
- Ale... Ja nie chcę. To jest człowiek, nie jedzenie.
- Tu się mylisz- powiedziała Roxie. - Od teraz ludzie i istoty nadnaturalne są pożywieniem. Rozumiem cię. Też na początku nie chciałam jeść. Żaden mutant tego nie chciał, ale wkrótce zrozumiesz, że to jedyne wyjście. Nie powoduje nami tylko chęć przeżycia, ale głód. Straszne pragnienie, którego nie można w żaden inny sposób ugasić.
Wayne spojrzał na zakrwawioną rękę. Poszedł za radą chrapliwego głosu i zatopił zęby w mięsie. Nigdy wcześniej nie czuł tak wielkiej ulgi, a zarazem przyjemności.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro