Rozdział 14 cz.2
Wayne obudził się z potwornym bólem głowy. Przeklął, a po chwili wstał z fotela przed telewizorem i udał się do kuchni. Znał jedno wystarczająco skuteczne lekarstwo na kaca.
Więcej alkoholu.
Jednak kiedy otworzył lodówkę, przeklął po raz kolejny. Nie miał piwa. Właściwie nie miał w lodówce niczego, ale się tym nie przejmował. Nie był obecnie głodny, chciał tylko zapomnieć o smętnej rzeczywistości. Wspomnienia dotarły do niego niezwykle szybko. W jednej chwili miał przed oczami młodą aplikantkę, która na niego wpadła, wylewając kawę na jego śnieżnobiałą koszulę, nigdy nie zapomni tej chwili, a w drugiej lekarza, który oznajmił mu, że Paige nie żyła.
Wayne zaczął przeszukiwać inne szafki. Było mu wszystko jedno, jaki alkohol. Mogło być nawet wino, chociaż niespecjalnie za nim przepadał. Jego narzeczona za to je uwielbiała. Kiedyś nawet zmuszał się do wypicia lampki albo dwóch, żeby dotrzymać jej towarzystwa. Tak było między innymi podczas ich pierwszej randki, na którą zaprosił ją po pamiętnym pierwszym spotkaniu.
- O mój Boże! Tak bardzo cię przepraszam. Naprawdę nie chciałam. Zagadałam się. Tak strasznie mi głupio- wyrzuciła z siebie Paige krytycznie patrząc na jego wcześniej nieskazitelnie białą koszulę.
- Nic się nie stało. Każdemu to się mogło zdarzyć- powiedział Wayne z rozbawieniem. Wydawało mu się, że ona bardziej się tym przejęła niż on.- Nigdy nie przepadałem za białymi koszulami.
- Może zapłacę za nową albo...
- Daj spokój. To tylko koszula. Mam w szafie kilka innych. Jesteś prawniczką?
Zgadywał tak, dlatego że wyszła z kancelarii. Do tego była ubrana elegancko i z klasą, co od razu skojarzyło mu się z tym zawodem.
- Jeszcze nie. Póki co aplikantką.
- Nie za bardzo się na tym znam- odparł nieco zakłopotany Wayne.
- Muszę odbębnić kilka spraw u boku prawnika z większym stażem. Nic specjalnego, ale dzięki temu wiele się nauczę. Teoria, a praktyką to jednak co innego.
- Święta prawda.
- Może jednak mogę coś dla ciebie zrobić w ramach zadośćuczynienia?
- Niestety teraz mi się trochę śpieszy, a bardzo chętnie zaprosiłbym cię na kawę. Może spotkamy się w tej restauracji na rogu, wiesz o którą mi chodzi? Nazwa wyleciała mi z głowy.
- Tak. O której?
- Siódmej?
- Świetnie. Nie będę cię dłużej zatrzymywać. Mówiłeś, że się śpieszysz.
Właściwie to Wayne sam o tym zapomniał. Miał rozmowę o pracę, ale tak zaabsorbowała go nowo poznana aplikantka, że nie miało to znacznie. Najwyżej się trochę spóźni i nie dostanie tej pracy. Trudno. Jeśli nie ta praca, będzie inna. Natomiast poznana kobieta zdawała się niezwykła. Zrobiła na nim piorunujące wrażenie.
- Jestem Wayne, a ty?
- No tak. Zapomniałam się przedstawić- westchnęła aplikantka. - Paige.
Później Wayne pożegnał się z nią i poszedł, chociaż nie miał na to ochoty. Od początku podejrzewał, że może wyjść z tego coś więcej i wyszło. Miał wszystko, czego mógłby pragnąć - narzeczoną, którą kochał, dziecko w drodze i pracę. Jedynym minusem byli bogaci teściowie, którzy robili wszystko, żeby zniechęcić Paige do niego. Raz nawet chcieli go przekupić, ale Masters od razu im odmówił. Zaproponowali mu pięćdziesiąt tysięcy dolarów za to, że zniknie z życia ich córki. Ci ludzie są nienormalni! Pomimo całej niechęci, jaką ich darzył, nie powiedział Paige o próbie przekupstwa. I tak już zbyt często kłóciła się z jego powodu z nimi.
W jednej chwili wszystko stracił, utracił sens życia- Paige.
Wayne przeklął po raz kolejny, kiedy nie znalazł w szafkach alkoholu. No tak, przecież wszystko, co miał ukryte wypił już dawno. Z niechęcią narzucił na siebie kurtkę i wyciągnął trochę pieniędzy z szafki. Kiedyś planował wydać je na mieszkanie, ale to było w czasie, kiedy żyła Paige. Życie zweryfikowało jego plany i obróciło je w drobny mak. Przechodząc koło lustra, które wybierała Paige, wzdrygnął się. Był nieogolony, ubrany w zwykłe, szare dresy i czarny podkoszulek. Jego przydługie włosy odstawały na wszystkie strony.
- Jak możesz nie mieć w domu żadnego dużego lustra?- zdziwiła się Paige, gdy po raz pierwszy przyszła do jego mieszkania, w którym później zamieszkali.
- Zwyczajnie- wzruszył ramionami Wayne.
- Masz teraz czas? Nie musisz dzisiaj iść do pracy, prawda?
- Mam wolne.
- Czyli jedziemy do sklepu- oznajmiła z uśmiechem Paige.
- Już zrobiłem zakupy.
- Nie jedziemy na zakupy spożywcze. Jedziemy kupić duże lustro. Powiesisz je tutaj- mruknęła Paige, wskazując na ścianę naprzeciwko drzwi.- Nie masz nic przeciwko, prawda, kochanie?
Wayne nigdy nie potrafił jej odmówić, kiedy patrzyła na niego tymi swoimi pięknymi, błękitnymi tęczówkami.
I takim oto sposobem w jego przedpokoju zawisło lustro, w które obecnie wpatrywał się nieobecnym wzrokiem. Wspomnienia atakowały go na każdym kroku. W dodatku nie poznawał osoby w lustrze. Jego wzrok mimowolnie powędrował do zdjęcia. Zdjęcia jego i Paige. Tam wyglądał całkiem schludnie. Jego włosy były sporo krótsze, ułożone w artystycznym nieładzie, który tak bardzo uwielbiała Paige. Na szczęce nie został mu wtedy nawet cień zarostu. Jego oczy nie były podkrążone i nie miał kaca. Na pewno też był znacznie czystszy.
Wayne zignorował swój wygląd i już chciał wychodzić, kiedy usłyszał znajome głosy zza drzwi. Czyżby miał jakieś halucynacje? Ostrożnie podszedł do drzwi i przyłożył do nich ucho, żeby lepiej słyszeć.
- Nie dostaną się tam państwo- poinformowała sąsiadka.
- Dlaczego?- spytał, o zgrozo, ojciec Paige. Masters był pewny. Z nikim nie pomyliły tego na pozór miłego, ale tak naprawdę bezdusznego i pogardliwego tonu pana "jestem bogaty, więc mogę wszystko". Kiedyś Wayne go tak nazywał, oczywiście za jego i Paige plecami. Chociaż jego narzeczona nie miała nic przeciwko temu. Jednak znał ją na tyle, by wiedzieć, że za tym nie przepadała. W głębi duszy aż do końca wierzyła, że kiedyś przejrzą na oczy i go zaakceptują, a pieniądze zejdą na dalszy plan. Niestety nie było jej dane się o tym przekonać.
- Pewnie urządził sobie imprezę z kumplami i nową sponsorką- prychnęła matka Paige.- A teraz leży gdzieś pijany na podłodze.
Wayne z trudem powstrzymał się przed wtrąceniem się do rozmowy. Nikt nie będzie mówił, że Paige go sponsorowała! Może i zarabiał mniej, ale to nie znaczyło, że go utrzymywała. Zawsze to on płacił rachunki, pomimo sprzeciwu narzeczonej i nierzadko kupował jej kwiaty albo prezenty. Kiedy byli na mieście, też starał płacić, ale nie zawsze udało mu się przekonać do tego Paige. Jego narzeczona była bardzo uparta. Zawsze chciała, aby płacili po równo albo przynajmniej, żeby raz na jakiś czas pozwolił jej też za coś zapłacić. Czuję się jakbym na tobie żerowała. Czemu w naszym związku nie ma równouprawnienia? Wayne zawsze reagował na to śmiechem, a potem mówił, że bardzo ją kocha i przeważnie całował. To wystarczało, żeby odwrócić jej myśli od tematu i zostawić finanse tak jak były.
- Pan Masters się załamał. Rzadko wychodzi z mieszkania i praktycznie nie ma żadnych gości. Nigdy nie imprezuje. A kim państwo są, jeśli mogę wiedzieć?- spytała sąsiadka.
- Na pewno- prychnęła matka Paige.
Niezwykle często Wayne zastanawiał się jak ktoś taki mógł wydać na świat tak wspaniałą osobę jak Paige. Ona w przeciwieństwie do nich nigdy nie była napuszoną bogaczką, która czuje głęboką pogardę dla wszystkich osób o niższym stanie konta.
- Jesteśmy rodzicami jego narzeczonej, to znaczy byliśmy- odpowiedział ojciec Paige.
- Och, państwo są rodzicami Paige? Tak mi przykro. Co prawda bardziej znałam ją z widzenia, ale miałam okazję porozmawiać z nią kilka razy. Była taka miła, pomocna i ciągle uśmiechnięta...
Rozległo się pukanie do drzwi, a później kilka razy odgłos dzwonka. Masters nie otwierał. Cokolwiek ci ludzie chcieli, prawdopodobnie skończyłoby się burzliwą kłótnią. Nie miał na to najmniejszej ochoty.
- Coś przekazać?- zapytała sąsiadka.
- Nie trzeba. Liczyliśmy, że chociaż raz zachowa się odpowiednio. Dzisiaj jest rocznica śmierci naszej biednej ukochanej córeczki. Pomyśleliśmy, że chociaż raz przyjdzie na cmentarz. W ogóle tam nie przychodzi- mruknęła matka Paige z pełną pogardą i rozległy się oddalające kroki na korytarzu.
Wayne westchnął. Mieli rację. Może powinien kupić jakieś kwiaty i położyć na grobie? To prawda, nie bywał tam, ale to nie znaczyło, że nie myślał o Paige. Było wręcz przeciwnie. Każdy kąt, nawet najmniejsza ozdoba w jego domu przypominała o stracie, która dalej bolała. Wayne poczekał chwilę i wyszedł z mieszkania, uprzednio zamykając je na klucz. Poszedł do najbliższej kwiaciarni. Nie był aż tak nietaktowny, żeby iść na cmentarz po alkoholu. Ale przynajmniej wtedy nie miałby kaca...
- Co dla pana?- zapytała młoda kobieta, może nawet jeszcze studentka, uśmiechając się ciepło. Jej twarz na moment przybrała wyraz zniesmaczenia. Masters się jej nie dziwił, nie wyglądał normalnie. Jednak już chwilę później dziewczyna uśmiechała się tak jak wcześniej.
- Duży bukiet lilii- odpowiedział Wayne. To były ulubione kwiaty Paige. Nie wyobrażał sobie kupić jakiekolwiek inne.
- A może z jakimś dodatkiem? Dla kogo ten bukiet?
- Dla narzeczonej- odparł krótko Wayne, ale te słowa bolały. Tak bardzo chciałby cofnąć się w czasie i po powrocie z pracy wręczyć je Paige.
- Mogę dołożyć kilka innych kwiatów? Żaden klient nie był jeszcze zawiedziony. Podobno robię całkiem ładne bukiety.
Wayne skinął głową i już po chwili dziewczyna wręczyła mu bukiet w znacznej części składający się z lilii, ale z dodatkiem delikatnych kwiatów, których nie znał, a wszystko było przewiązane liliową wstążka. Bukiet prezentował się pięknie. Na pewno by się jej spodobał. Wayne odepchnął od siebie podobne myśli. Przecież nie niósł tych kwiatów dla Paige, tylko na jej grób. Nigdy nie należał do tych ludzi, którzy często chodzili na cmentarz, kładli kwiaty i znicze, a później mówili do grobowej płyty. Przecież martwa osoba nie odpowie. Już nigdy i chyba to bolało najbardziej.
Wayne zapłacił i skierował się do drugiego punktu swojego wyjścia, mianowicie cmentarza. Zatrzymał się dopiero przed nagrobkiem z wyraźnym napisem Paige Masters oraz datami urodzenia i śmierci. Na nagrobku były świeże kwiaty- białe róże oraz kilka zniczy, które wciąż się paliły. Jego teściowie już tu byli. Szybko poprawił się w myślach, oni już nie byli jego teściami, tylko napuszonymi bogaczami, którzy myśleli, że wypadek Paige był jego winą. Nie miał z tym nic wspólnego, ale też jej nie powstrzymał, nic nie zrobił, kiedy oznajmiła, że pojedzie na zakupy. Często zastanawiał się, co by było, gdyby odwołał ten głupi mecz i pojechał razem z nią. Masters niemalże z czułością położył kwiaty, a potem wstał i poszedł do całodobowego, osiedlowego sklepu. Wychodząc minął staruszkę, która płakała nad grobem córki.
- Dlaczego ona?- pytała staruszka z głową zwróconą ku górze w stronę nieba, które było nieskazitelnie błękitne. Zupełnie jakby ktoś sobie kpił z tragedii, które się zapewne gdzieś dzieją. Jeśli ktokolwiek decydował o tym co się dzieje na świecie, gdzieś tam na górze, musiał być prawdziwym skurwysynem.
Kiedy Wayne wszedł do sklepu, właściciela nigdzie nie widział. Trzy osoby okradały niewielki sklep. Twarze skrywali pod dziwnymi maskami z dużymi dziobami zwróconymi w dół.
Wszyscy mieli na sobie maski z dużymi, dziwnymi dziobami zwróconymi ku dole. Facet o ciemnej skórze wyciągał właśnie pieniądze z kasy, a jego towarzysze pakowali jedzenie i alkohol do plecaka, torby i kilku jednorazowych reklamówek. Wayne westchnął. Czemu akurat teraz, kiedy wyszedł z domu po raz pierwszy od chyba miesiąca, musieli okradać sklep? Złodzieje popatrzyli na niego, zwracając w jego stronę dziobate maski. Wyglądało to dość niepokojąco. Masters poczuł osobliwy żar pod skórą jakby jego mięśnie i wnętrzności nagrzały się i próbowały wytopić sobie drogę na zewnątrz.
- Wypierdalaj stąd, jeśli ci życie miłe- warknął ciemnoskóry.
- W porządku- odpowiedział Wayne i oparł się o ladę. Złodzieje wymienili między sobą zdziwione spojrzenia.
Co tak właściwie mu pozostało? Puste, pozbawione radości życie wypełnione alkoholem i melancholią oraz mieszkanie, które przypomina mu o tym na każdym kroku. Może lepiej było się poddać? Co prawda Wayne miał już za sobą dwie próby samobójcze. Za pierwszym razem nafaszerował się bliżej niezidentyfikowanymi lekami w hurtowej ilości, a mimo tego go odratowali. Za drugim razem stchórzył. Nie dał rady. Nawet, żeby się zabić był za słaby. Ale ci złodzieje na pewno mieli spluwy, więc umrze szybko, pod warunkiem, że strzelą w głowę. Przynajmniej zobaczy się Paige.
- Spierdalaj stąd. Więcej tego nie powtórzę.
Wayne nadal stał przy ladzie. Nie wykonał nawet kroku. Z pleców ciemnoskórego zaczęło wyrastać coś dziwnego. Wyglądało jak macka. Masters zamrugał powiekami. Czyżby oszalał? Czy przez śmierć ukochanej mógł postradać zmysły?
- Nie rób tego. Policja już tu jedzie- wtrąciła dziewczyna.- Musimy uciekać.
Ciemnoskóry spojrzał na nią ze złością, a macka zniknęła w jego plecach.
- W takim razie zrobię to w inny sposób- rzucił mężczyzna, a w jego dłoni pojawił się pistolet. Wyprostował rękę i niedbale nacisnął spust. Rozległ się odgłos wystrzału. Wayne stał w miejscu. Nie zrobił nawet jednego kroku. Pomimo że sam tego chciał, poczuł strach. Zamknął powieki, a przed oczami miał uśmiechniętą Paige, miłość jego życia. Czekał na pocisk, ale nic nie poczuł. Otworzył oczy i aż zaniemówił z zaskoczenia. Kobieta w dziobatej masce kucała na podłodze, przyciskając dłoń do brzucha, z którego lała się krew. Złodzieje, mimo że mieli maski, wydawali się nie mniej zdziwieni niż uratowany. Ciemnoskóry ze złością cisnął pistoletem w ścianę.
- Co ty odpierdalasz, Ray?!
- Mówiłam, żebyś tego nie robił- wyharczała i odkaszlnęła krwią.
- Kurwa, policja już prawie tutaj jest- wtrącił trzeci, spoglądając przez okno. - Musimy uciekać!
- Masz szczęście- syknął ciemnoskóry do Wayna. Podszedł do siedzącej w kałuży krwi Ray, objął ją w talii i pomógł wstać. Kobieta skrzywiła się, ale nie protestowała. Chwilę później już ich nie było.
Masters wpatrywał się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. Poczuł ulgę i wdzięczność wobec tej kobiety, która uratowała mu życie, poświęcając własne.
Dobiegł do niego dźwięk policyjnej syreny. Przeklął. Skierował się do wyjścia. Nie zdążył. Drogę zastąpili mu policjanci.
- Ręce do góry!- rozkazał policjant, mierząc do niego bronią.
- Ale ja nic nie zrobiłem!
- Później będziesz się tłumaczył- powiedział drugi policjant, kiedy jego towarzysz zakuwał go w kajdanki. Wayne spojrzał w prawo, a krzyk uwiązł mu w gardle. Nagle aresztowany zaczął się szarpać. Drugi policjant cofnął się błyskawicznie, zajmując strategiczne miejsce - drzwi wejściowe. Broń trzymał w gotowości. Pierwszy policjant już miał go złapać, ale zrezygnował z tego pomysłu. Wayne nie zamierzał uciekać. Po prostu zrobił kilka kroków w bok na kolanach. Zobaczył coś strasznego. Policjanci również spojrzeli w tamtym kierunku. Wyraźnie pobledli.
Właściciel sklepu, poczciwy, niegroźny pijaczek leżał na podłodze po jego prawej. Tak właściwie to, co z niego zostało. Jego zwłoki były w znacznej części zjedzone. Czaszka była pęknięta i ziała w niej pokaźna dziura. W szyi znajdowało się głębokie cięcie, z którego leniwie wypływała krew. W brzuchu ziała kolejna dziura, ukazując strzępy mięsa, narządów i tkanek. Nóg i rąk nie było. W ich miejscu znajdowały się okrwawione kikuty o nierównych krawędziach. Wyglądały jakby ktoś siłą oderwał ręce i nogi od reszty ciała. Widok był iście makabryczny.
Wayne przełknął ślinę. Poczuł strach na myśl o złodziejach w dziobatych maskach, zdających się być bardziej upiornymi niż wcześniej. Czy tamta kobieta uratowała go od podobnego losu?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro