Rozdział 16 cz.2
Scarlett usiadła na niskim murku, próbując powstrzymać łzy. Straciła wszystko. Szkołę, przyjaciół, brata i rodziców. Do tego przez nią zginęły co najmniej dwie osoby. Ukryła twarz w dłoniach. Nie wiedziała, co zrobić. Nie miała nikogo. Otaczało ją opustoszałe miasto, w którym panowała nienaturalna cisza. Nawet nie wiedziała jak się ono nazywało.
Skye weszła do pustego sklepu. Przynajmniej nie umrę z głodu, pomyślała. Wzięła butelkę wody, odkręciła ją i wypiła kilka łuków, żeby ugasić pragnienie. Zaczęła się rozglądać za czymś do jedzenia, ale wtedy usłyszała głosy dochodzące z ulicy. Szybko kucnęła za jednym z regałów, który był po brzegi wypełniony różnymi produktami. Dobiegł do niej odgłos kroków, a potem fragment rozmowy w nieznanym jej języku. Nagle coś uderzyło o podłogę tuż koło Scarlett. Magia po raz kolejny wymknęła się jej spod kontroli, chociaż nie miała pojęcia dlaczego. Takie rzeczy zdarzały jej się w dzieciństwie. Kiedy nauczyła się panować nad mocą, podobne incydenty ustały. Wróciły dopiero po spotkaniu z lustrem Aloysa. Może jednak coś było w jego słowach. Czasami lepiej tego nie budzić. Przeszedł ją niekontrolowany dreszcz na to wspomnienie.
Wstrzymała oddech, mając nadzieję, że jej nie znajdą. Nie wiedziała, kto to był. Nie brzmieli jak Meletos, która od kilku dni próbowała ją złapać, ale to mogła być jakaś magiczna sztuczka demonicy. Jeśli nie, równie dobrze mogliby to być członkowie mafii, a ona była niechcianym osobnikiem na ich terenie.
- Silencio- powiedział na koniec krótkiej wymiany zdań potencjalny członek gangu, a potem rozległy się kroki. Był coraz bliżej.
- Quien eres? Y que haces aqui?- zapytał facet o latynoskiej urodzie, mierząc do niej z broni palnej. Nie był to mały, poręczny pistolet. To była broń znacznie większego kalibru. Była większa, miała dłuższą lufę i magazynek na wierzchu. Skye nie zrozumiała ani słowa z tego, co powiedział. Mieli nad nią przewagę liczebną i do tego broń. Zastanawiała się czy warto użyć mocy, ale istniała możliwość, że ją zastrzelą. Postanowiła poczekać na bardziej dogodny moment.
- Nie rozumiem- rzekła Scarlett, unosząc ręce do góry w geście poddania.
- Lo he escuchado este voz- odezwał się znajomy Skye głos. Przez ten hiszpański nie potrafiła dopasować głosu do twarzy.
Zza regału wyłonił się Sam. Miał na sobie czarną koszulę i jeansy w tym samym kolorze, a z kieszeni wystawała rękojeść niewielkiego pistoletu. Wilkołak natychmiast się rozpromienił na jej widok.
- Cześć, skarbie. Jesteś ostatnią osobą, którą spodziewałem się tutaj zobaczyć. Co słychać?
- Jestem równie mocno zaskoczona jak ty. Czuję się całkiem w porządku poza faktem, że właśnie ktoś mierzy do mnie z broni palnej. Może poprosiłbyś kolegę, żeby opuścił pistolet?
- To jest M16, moja droga. Nie byle jaka broń, a bardziej sprzęt wojskowy. Już to załatwię, tylko się nie gniewaj, że nie rozumiesz. Oni nie znają innych języków poza hiszpańskim. Tranqilo, mi amigos. No es peligrosa.
Jak na rozkaz, facet opuścił broń. Przez chwilę Sam rozmawiał z towarzyszami. Scarlett zrozumiała tyle, że ją przedstawił. Cała reszta była dla niej niewiadomą.
- Załatwione. Nie masz się gdzie podziać, co kotku?
- Nie za bardzo. Gdzie jesteśmy?
- W Cancun. Zresztą nie ważne jest położenie geograficzne. Wszystkie światy stanęły na głowie, a my jesteśmy w samym centrum ruchu oporu wilkołaków, które nie chciały się przenieść do Tael Bren.
- Tael Bren to miasto aniołów, tak? Co wilkołaki miałyby tam robić?
- Polityka jest nieodgadniona dla tak niezaangażowanych w to istot jak my. Nie wiem, o co chodzi. W każdym razie wilkołaki miały możliwość porzucić swój dobytek i przenieść się do miasta aniołów. Znaczna część poszła, nawiasem mówiąc mocno przerażona, ale reszta została, żeby walczyć. Tak powstał ruch oporu w Cancun. Jak już dojdziemy do kryjówki, dostaniesz broń i nikt już się do ciebie nie przyczepi.
- Nie umiem korzystać z broni.
- Nauczysz się- rzucił Sam wesoło.- Co tutaj robisz i co bardziej interesujące, skąd wzięła się tamta demonica?
- Nie wiem, pierwszy raz ją widziałam- skłamała Skye. Nie miała pojęcia, czego chciała, ale ewidentnie miała coś wspólnego z istotą, która zmuszała ją do teleportacji astralnych. Tylko kto to był i czego od niej chciał?
- Wyglądało na to, że ona cię zna.
Być może wilkołak podejrzewał, że nie powiedziała wszystkiego, ale nie drążył tematu.
- Spadłaś mi z nieba, skarbie. Bo widzisz, moja rodzina ma dość... Tradycyjne podejście do życia. Nie wiedzą, że wolę facetów. Mogłabyś mi pomóc? Przysługa za przysługę. Ty poudajesz moją dziewczynę, a ja zapewnię ci nocleg, ochronę i dobre jedzenie. Co ty na to?
Scarlett przez chwilę kalkulowała to w głowie. Miała udawać dziewczynę geja, żeby zyskać tymczasowe, bezpieczne miejsce zamieszkania. Odpowiedź była oczywista.
- Dość niecodzienna propozycja, ale zgadzam się.
- To świetnie, słoneczko. Jeszcze musimy wymyśleć jakąś łzawą historyjkę naszej wielkiej miłości. Na przykład loznaliśmy się w Oxcross i od razu w sobie zakochaliśmy. Później wybuchł pożar i byliśmy przekonani, że drugiej połówce nie udało się przeżyć. A dzisiaj odnaleźliśmy się w malowniczym Cancun, moim mieście rodzinnym, o którym ci dużo opowiadałem. Lepiej pominąć fragment o Dzieciach Światła, dziwnym białowłosym właścicielu willi i demonicy pojawiającej się znikąd, przedziwnym ratunku.
- Nie sądzisz, że ta historia jest zbyt łzawa? Nie brzmi oryginalnie.
- Ale prawdziwie. Znam moją rodzinę i na bank to kupią. Przygotuj się na porządne maglowanie, kochanie.
- Przecież nie znamy się zbyt dobrze. Zaczną coś podejrzewać i...
- O to się nie martw. Ty tylko musisz udawać, że mnie kochasz. Ja zajmę się resztą.
- Może opowiesz mi coś o swojej rodzinie? Jest coś o czym powinnam wiedzieć?
- Jest tego za dużo jak na jedną rozmowę.
Bardzo pocieszające, pomyślała Skye.
Cancun rzeczywiście było bardzo malownicze. Zewsząd otaczały ją plaże i turkusowa, krystalicznie czysta jak na oko woda.
Zatrzymali się pod jednym z większych domów. Otoczony był ewidentnie świeżo zbudowanym murem z czerwonej cegły.
- Witaj w domu, kotku- powiedział Sam, kiedy przechodzili pod ładnie zdobionym łukiem. Wilkołaki obok niego unieśli groźnie broń, ale Sam powiedział coś do nich po hiszpańsku i odpuścili.
- Nie wspominałeś, że mieszkasz w pilnie strzeżonej willi.
- Wcześniej tutaj nie mieszkałem. Niektórzy porzucili swój dobytek, a inni z tego skorzystali. Ja bym nigdy nie porzucił czegoś tak wspaniałego. Z tyłu domu jest basen.
Wilkołak uśmiechnął się szeroko. Kobieta w średnim wieku o takiej samej latynoskiej urodzie szła w ich stronę. Scarlett nagle zaczęła się stresować. Co jeśli nie będzie zbyt przekonująca?
- Hola, mi hijo- przywitała się kobieta ze szczerym, bardzo podobnym do syna uśmiechem.- Quien es esta chica?
- Może przejdźmy na język, który rozumie moja ukochana. To jest Skye, moja dziewczyna. Kochanie poznaj moją matkę Monicę.
- Miło mi panią poznać- mruknęła Scarlett, a kobieta zamknęła ją w serdecznym uścisku. Skye nie czuła się w tej sytuacji komfortowo.
- Witaj w rodzinie, skarbie i nie mów do mnie pani. Mów mi mamo.
- Może lepiej narazie zostanę przy imieniu, Monico.
- Skoro musisz. Pewnie jesteś głodna po podróży. Właśnie skończyłam gotować enchilady ze starego rodzinnego przepisu.
Monica poszła przodem, a Sam złapał Scarlett za rękę i szepnął jej na ucho:
- Chce cię zmiękczyć jedzeniem. Zapewniam cię, że nigdy w życiu nie jadłaś czegoś tak pysznego.
W drodze do jadalni spotkali jeszcze brata Sama, Juana i babcię, Rositę która nie odrywała od nich wzroku i zachwycała się tym, jak wspaniale razem wyglądają. Uczucie dyskomfortu tylko się wzmogło.
W jadalni czekały na nich gorące i tak jak mówił Sam, przepyszne enchilady.
- A to jest mój ojciec, Ramirez. Ciotka Delfina i promyczek światła, malutka Ámbar.
Skye przywitała się z wszystkimi. Każdy z nich był dla niej bardzo miły przez co poczuła wyrzuty sumienia. Ci ludzie traktowali ją jakby naprawdę należała do ich rodziny. Byli tacy mili.
- Jakim jesteś gatunkiem?- spytała matka Sama po chwili wymiany uprzejmości. Przesłuchanie się zaczyna, pomyślała Scarlett.
- Magiem krwi.
- Hmm- mruknęła w odpowiedzi kobieta, zmierzyła ją wzrokiem, a potem pytała dalej: - Byłaś kiedyś w Hiszpanii?
- Nie miałam okazji.
- Masz rodzeństwo?
Skye momentalnie zniknął z twarzy uśmiech. Zastanawiała się czy jeszcze miała brata. Daisy przyznała, że było więcej grup. Czy to możliwe, że Carter był wśród nich? A może tamtej grupie się nie udało i został Dzieckiem Światła? Ta myśl była przerażająca. Skye nie potrafiła wyobrazić sobie brata, który z zimną krwią spala żywcem niewinne osoby w imię pochrzanionej misji oczyszczenia świata.
- Mamo, daj spokój. To drażliwy temat- wtrącił Sam.- Mówiłem ci o pożarze, a brat Skye chodził do Oxcross.
- Aj, przepraszam. Moje kondolencje. Pamiętaj, że nie jesteś sama. Masz nas, swoją nową rodzinę.
Mimo że te słowa miały podnieść ją na duchu, przyniosły całkowicie odwrotny efekt. Moje kondolencje, te słowa dźwięczały jej w głowie. Carter musiał żyć. Jej brat nie mógł umrzeć.
- Może opowiecie jak się poznaliście?- zaproponował Ramirez, rzucając żonie karcące spojrzenie.
- Poznaliśmy się w Oxcross. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Od razu się zakochałem. Przez dłuższy czas nie wiedziałem jak do niej zagadać, a potem nadarzyła się idealna okazja- wspólny projekt.
- Długo się znacie?- odezwał się Juan.
- Pół roku, ale jesteśmy razem od jakichś ośmiu miesięcy- odpowiedział Sam. Scarlett była mu wdzięczna, że przejął inicjatywę. Myśl o Carterze była przygnębiająca i przywoływała niechciane wspomnienia z pożaru. Znowu czuła drapiący dym w gardle i ciepło płomieni na skórze.- Byłem zrozpaczony po pożarze. Myślałem, że cię straciłem, skarbie.
- Ja też się bardzo martwiłam- powiedziała Skye, odwracając się w stronę Sama i uśmiechnęła się do niego czule, przynajmniej na tyle, ile była w stanie. Miała nadzieję, że nie wyszło to najgorzej.- Ale na szczęście nic ci się nie stało.
- Jak świetnie do siebie pasujecie- powtórzyła po raz kolejny babcia Rosita z zachwytem.
- Myślę, że jeszcze będziecie mieli dużo czasu, żeby przesłuchać Skye- odezwał się Sam, gdy skończyli jeść posiłek.- Chciałbym spędzić z nią trochę czasu sam na sam. Dopiero co ją odnalazłem po tym okropnym pożarze. To istny cud, że obydwoje żyjemy.
Wilkołak położył dłoń nisko na jej plecach i razem wyszli na zewnątrz. Było gorąco i parno.
- Przepraszam za mamę. To pytanie o rodzeństwo było nietaktowne, a to co powiedziała później jeszcze bardziej. Pamiętaj, że on wciąż może żyć i tego się trzymaj.
- Nic się nie stało. Ona nie zna sytuacji.
- Chodźmy do małego składziku na broń. Nauczę cię strzelać, a wtedy będziesz mogła się poruszać po mieście bez przeszkód. Broń tutaj jest swego rodzaju znakiem, że nie jesteś obca. Tylko nie bierz udziału w żadnej strzelaninie i najlepiej nikomu nie podpadaj. Zapamiętaj też no entiendo.
- Co to znaczy?
- Nie rozumiem. Może ci się przydać.
Skye i Sam weszli do niewielkiej przybudówki. Scarlett przystanęła zaskoczona. Wielkimi oczami wpatrywała się w stoły wypełnione najróżniejszą bronią palną. Było jej aż tyle, że można byłoby uzbroić całą armię.
- I to jest mały składzik?!
- To jest wojna przeciwko mutantom. Broni nigdy za wiele. Trzeba być dobrze uzbrojonym. Weź to, tylko nie strzelaj aż nie wyjdziemy na zewnątrz.
Scarlett wzięła do ręki mały, poręczny rewolwer i pudełko z nabojami.
- Nawet nie wiem jak się z tego strzela.
- Zaraz ci pokażę.
- Możemy porozmawiać, Skye?- zapytał Juan, który stał w progu przybudówki. Scarlett wymieniła zaniepokojone spojrzenie z Samem, który ledwie zauważalnie skinął głową.
- Jasne- odpowiedziała niepewnie Skye i wyszła z przybudówki. Poszła za starszym bratem Sama. Zatrzymali się z boku domu. W zasięgu wzroku nie było żadnego innego członka rodziny.
- Kochasz mojego brata?- spytał Juan prosto z mostu, lustrując ją uważnym spojrzeniem ciemnych oczu.- Tylko mów szczerze. Jeśli potrzebujesz się tutaj zatrzymać, nie mam nic przeciwko, ale nie wykorzystuj do tego Sama.
- Kocham go, naprawdę- skłamała, a Juan wybuchnął głośnym śmiechem.
- Spokojnie, nie zamierzam cię wydać.
- Skąd wiesz, że kłamię?
- Bo widzisz, mój brat woli facetów i chociaż nigdy nie powiedział mi tego wprost, już dawno się domyśliłem. Ale reszta rodziny jest całkowicie ślepa. Uwierzyli wam.
- Jak długo już o tym wiesz?- odezwał się za plecami Skye Sam.
- Tylko kilka lat.
- Może zostawię was samych i pójdę na spacer.
- Najpierw nauczę cię z tego strzelać. Na początku wkładasz magazynek o tak. Później odbezpieczasz i możesz strzelać, pociągając za spust. Spróbuj to sama zrobić.
Sam podał jej broń rękojeścią w jej stronę i osobno magazynek. Skye powtórzyła jego ruchy nieco niezgrabnie, bez wyuczonej swobody, którą posiadał wilkołak.
- Może być, ale najlepiej unikaj strzelanin i nikogo nie prowokuj. Co masz mówić?
- No entiendo.
- Perfecto. Jesteś gotowa.
- Nie powiedziałbym tego- mruknął Juan.- Powodzenia.
Pocieszające, pomyślała Scarlett. A potem z bronią w ręku skierowała się do wyjścia. Zawsze mogła użyć mocy.
Wyszła za ceglany mur, a strażnicy obrzucili ją tylko przelotnym spojrzeniem. Ruszyła w kierunku plaży. Nie zamierzała się opalać, ale przejść brzegiem pięknego, turkusowego morza. W pewnym momencie usłyszała ujrzała za sobą białowłosą demonicę.
Meletos.
Czemu ją ścigała?, zastanawiała się Skye, a potem puściła biegiem przed siebie. Nie miała żadnych szans, a piasek dodatkowo utrudniał zadanie. Demonica dogoniła ją po zaledwie kilku sekundach, dzięki postrzępionym, ale nadal imponująco dużym skrzydłom. Scarlett rozważała teleportację, ale jaki to miało sens skoro ona dalej jej szukała?
- Nie uciekaj, Scarlett i tak cię w końcu złapię- powiedziała Meletos.
- Rozważę poddanie się, jeśli powiesz mi dlaczego mnie gonisz. W przeciwnym razie nie zawaham się użyć runy śmierci, tak jak ostatnio.
- Gdyby nie Lucyfer, byłabyś teraz martwa. Nie boję się słabych, ludzkich istot. Pan Piekła szuka cię z nieznanego mi powodu. A teraz czy tego chcesz czy nie, pójdziesz ze mną do Piekła.
Scarlett zaczęła pośpiesznie rysować runę teleportacji za plecami. Demonica wymamrotała coś pod nosem i Skye odrzuciło na kilka metrów w piach. Białowłosa demonica pochyliła się nad nią, a potem nastała ciemność.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro