Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 5

Niedziela, 3 października

Był wściekły. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz czuł w sobie taką siłę wywołaną gniewem. W tej chwili mógł roznieść wszystko, a co ważniejsze ­– wszystkich. Rozgrzaną, drżącą dłonią włożył kluczyk do stacyjki swojego wozu. Z uwagi na to nietypowe pobudzenie przez dłuższą chwilę nie mógł odpalić. Noga drżała mu na sprzęgle, przez co silnik nieustannie gasł. Zerknął na godzinę, która powinna wyświetlać się na desce rozdzielczej, zapominając, że przecież nie mogło ono jeszcze działać. Zirytowało go to jeszcze bardziej. W jednej chwili zalewająca go fala wściekłości wręcz przytłoczyła jego ciało, łagodząc ruchy.

Odetchnął głęboko.

Wciągane powietrze wydawało się palić jego nozdrza i płuca. Co więcej, wcale nie było to nieprzyjemne. Zaciągnął się tym niewidzialnym narkotykiem jeszcze parę razy i w końcu zdołał ruszyć z parkingu. Znów zerknął w stronę radia, które tym razem pokazało szesnastą czterdzieści trzy. Jeszcze mógł zdążyć. Nie planował tego na dzisiaj, ale żal było nie wykorzystać takiego przypływu energii. W końcu i tak miał już wszystko przemyślane.

Po dosłownie czterech minutach zaparkował pomiędzy drzewami, by nieco zasłonić auto. Dzięki temu część jadących główną drogą mogła przeoczyć średnich rozmiarów samochód. Pozostały odcinek drogi musiał przejść. Po drodze nie minął go ani jeden pojazd. Uśmiechnął się do swoich myśli. Może już niedługo rodzice zabronią dzieciom samotnych powrotów do domów. Albo i nie, zależy, jak długo opinia publiczna da się wodzić za nos tym lokalnym idiotom. Jemu byłoby na rękę, gdyby ludzie wcale nie chcieli się dowiadywać, jak to miało miejsce do tej pory. Pojawił się jednak jeden dodatkowy problem, na którego rozwiązanie na razie nie miał pomysłu. Nieważne, miał za to coś cenniejszego – czas.

Dziesięć minut później stał już pod tak zwanym wodnym parkiem. W gruncie rzeczy był to zwykły basen z paroma zjeżdżalniami. Zwykły przerost formy nad treścią.

Przed wejściem do budynku spojrzał jeszcze na zegarek na lewym nadgarstku. Za dwie minuty kończyły się ostatnie zajęcia. Bardzo dobrze. Pociągnął za ciężkie drzwi. Od pierwszej chwili uderzył go nieznośny zapach chlorowanej wody. Szybko rozejrzał się po przestronnym holu. Recepcjonistki wydającej kluczyki do szafek i przyjmującej opłaty już nie było. Zgodnie z przewidywaniami. Zawsze znikała chwilę przed zamknięciem.

Żwawym, ale cichym krokiem przeszedł obok recepcji, kierując się w stronę niewielkich rozmiarów schowka na miotły, mopy i inne podobne rzeczy. Znajdował się on tuż obok łazienki dla personelu, a naprzeciw wyjścia z męskiej szatni. Zanim na białych kafelkach holu rozległy się pierwsze kroki, zdążył ustawić się w ciasnym i ciemnym pomieszczeniu w taki sposób, żeby niczego przypadkiem nie strącić i nie wywołać podejrzanego hałasu. Po jakichś pięciu minutach tupot kilkunastu par stóp ucichł. Doliczył w myślach do dwudziestu, gdy w drzwiach do sąsiedniego pomieszczenia rozległ się szczęk zamka, a następnie zostały one zamknięte.

To był najtrudniejszy moment.

Jak najciszej opuścił schowek i niemal bezgłośnie zamknął za sobą drzwi. Trzy długie kroki i już chwytał kolejną klamkę. Wejście do męskiej szatni otworzyło się z charakterystycznym kliknięciem, ale to dobrze. To mogło świadczyć tylko o tym, że ostatnia osoba właśnie opuszczała to pomieszczenie. Przecież trener nie mógł podejrzewać, że jego najlepszy zawodnik już nigdy nie miał wyjść z tego budynku. Nie o własnych siłach.

Wpadł na ciemnowłosego chłopca, jeszcze zanim ten zaczął się przebierać. Dzieciak wlepił w niego zielone oczy i wydukał nieśmiałe „dzień dobry". Z jego grzywki na blade policzki wciąż skapywała woda. Chociaż drżała mu lekko dolna warga, prawdopodobnie z zimna, nie ruszył się ani o milimetr, jakby czekając na instrukcję.

Przykucnął obok smukłego dziesięciolatka, uśmiechając się pogodnie. Na szczęście znajdował się na zakręcie prowadzącym do oprysków, więc nie był widoczny od razu po otworzeniu drzwi do szatni. Gdyby jednak trener coś powiedział, dzieciak na pewno by go zdradził. Musiał działać szybko.

– Też pływałem w dzieciństwie, więc chciałem zobaczyć, czy faktycznie jesteś taki dobry, by jechać na zawody – rzekł spokojnie i miękko, bez żadnych śladów szalejącego w nim gniewu.

– Jeszcze się pan przekona, że jestem – odparł hardo, krzyżując ramiona na piersi pokrytej gęsią skórką. – Może trener pozwoli zaraz pokazać.

– Gdyby nie pozwolił, nie byłoby mnie tutaj.

Chłopiec zastanowił się przez moment, taksując go wzrokiem.

Każda sekunda spędzona w tym śmierdzącym chlorem pomieszczeniu dłużyła się w nieskończoność. Tłukące się w klatce piersiowej serce nie pomagało w zachowaniu spokoju i szacowaniu czasu.

W końcu dzieciak wzruszył chudymi ramionami i odwrócił się w stronę wejścia na basen.

– Ale niech pan zdejmie buty.

Szybko zrzucił brązowe, skórzane półbuty i, zabierając je ze sobą, ruszył za ciemnowłosym. Hala wciąż była oświetlona, ale chłopiec zdążył już zniknąć mu z pola widzenia. Zlokalizował go po plusku wody. Dzieciak był już w połowie toru. Faktycznie imponujące, jednak nie przyszedł tu podziwiać jego wyczynów.

Ostrożnie położył buty obok siebie i przykucnął kilka kroków od połyskującej drabinki. W tym miejscu było trochę głębiej niż na samym początku toru, a zielonooki chłopiec nie był wysoki. Powinno wystarczyć. Zanim zobaczył jego wynurzającą się głowę dokładnie naprzeciw siebie, został porządnie ochlapany wodą przez tego małego zuchwalca. Zacisnął zęby i pięści, by nie wybuchnąć. Potrzebował jeszcze chwili.

– Na pewno nie był pan tak dobry, jak ja.

– Alvin, spójrz – rzekł nagle, wskazując palcem na drugi koniec sali.

Dziesięciolatek szybko obrócił się w tamtą stronę. W tej samej chwili na jego ciemnowłosej głowie spoczęły ciężkie ręce, które wepchnęły go pod wodę. Jedna od razu przeniosła się na kark, by zminimalizować szarpanie. Nie trzymał jednak zbyt mocno, nie mógł doprowadzić do powstania siniaków.

Alvin miał rację. Nigdy nie był tak dobry, jak on. Nigdy nawet nie trenował pływania, ale za to też się topił. Dobrze wiedział, jak pali przełyk po zachłyśnięciu się wodą. I to nie był taki ogień, który czuł dzisiaj w samochodzie. To nie upajało, lecz zabijało, powoli zalewając płuca.

Zanim szarpanie ustąpiło, światło zgasło.

Nigdy nie był tak dobry.

Ponieważ też się topił. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro