Rozdział 30
Kolejny raz przeglądając dokumenty włożone do teczki i przypominając sobie te z archiwum, Anastasia zastanawiała się, czy to na pewno Elwooda szuka i czy to nie tylko jej osobista niechęć do tego człowieka. Za pół godziny pod hotelem powinna zjawić się siostra Rebecci, żeby wręczyć jej kluczyki do swojego auta. Anastasia w głębi ducha była naprawdę wdzięczna sekretarce, że ta nie wypytywała za dużo o powód jej nietypowej prośby i tak szybko znalazła dla niej samochód.
Jednocześnie żałowała, że nie mogła przywieźć sobie z Kansas City kamizelki kuloodpornej. Gdyby poprosiła o taką tutaj, od razu wszczęłaby alarm, a na to było stanowczo za wcześnie. Najpierw musiała dowiedzieć się, gdzie Elwood przetrzymuje Angelinę. Dopiero wtedy mogła interweniować. Przy odwrotnej kolejności istniało zbyt duże ryzyko, że Anastasia nie znalazłaby dwudziestolatki na czas. Gdyby nie jej przeczucie, że Angelina Yates wciąż żyje, poinformowałaby tutejsze służby, a wówczas poważnie przesłuchaliby Bena, bardzo dokładnie sprawdzili jego alibi i dom. Jednak sprawa była bardziej skomplikowana i wymagała zachowania znacznie większej ostrożności. Nie było miejsca na żaden błąd.
Upewniła się, że w kaburze tkwi pistolet, w pokrowcu kajdanki, a w tylnej kieszeni spodni dodatkowy kluczyk do nich. Miała jeszcze jeden, przyczepiony do wstążki przewiązanej przez materiał łączący miseczki biustonosza. Supeł był na tyle mocny, żeby sam nie puścić, ale na tyle słaby, żeby można było go dość szybko rozwiązać. Mimo że nawet Anastasia uważała ten patent za co najmniej dziwny, czuła się znacznie lepiej, mając świadomość, że jeśli ktoś skuje jej dłonie jej własnymi kajdankami, to zawsze sięgnie do kluczyka. Na dodatek ten znajdujący się pod koszulką był praktycznie nie do znalezienia, chyba że potencjalny napastnik zamierzałby ją rozebrać. Ten w tylnej kieszeni spodni było znacznie łatwiej odkryć, ale w żadnym innym miejscu Anastasia nie mogła go schować – gdy ma się ręce skute za plecami, istnieje naprawdę niewielkie pole do manewru.
Usiadła na łóżku i tym razem zaczęła analizować wszystko to, co wiedziała o Elwoodzie, a czego nie zapisała w notesie, bo wtedy jeszcze go nie podejrzewała. Właściwie nie było momentu, w którym go nie podejrzewała, ale podobnie podchodziła do kilku innych osób. Przy Benie obawiała się jednak, że jej awersja do niego powoduje, iż ocenia go zbyt nieobiektywnie. Pewnie, gdyby nie kompletnie położona sprawa Pollarda, nie skupiałaby się na tym aż tak bardzo. Wiara przełożonego w jej możliwości z pewnością również by jej pomogła.
Jeżeli już Ben pojawiał się przy rodzinach ofiar, wszyscy zwracali się do niego serdecznie i po imieniu. Wcześniej nie rzuciło się to Anastasii w oczy – Elwood mieszka tu od urodzenia, nic więc dziwnego, że ludzie go znają. Teraz jednak te relacje wydawały jej się aż nazbyt bliskie jak na zwykłe życie w jednym mieście. Musiał kryć się za nimi przynajmniej sporadyczny kontakt.
Nie potrafiła usiedzieć w miejscu. Zabrała się do zmieniania plastrów chroniących rany na dłoniach przed dalszym podrażnieniem. Dopiero patrząc na to, co przypadkiem zrobiła sobie kawałkami szklanki, przypomniała sobie coś znacznie bardziej istotnego niż zażyłość relacji Bena z rodzinami ofiar. Ta myśl jawiła się w jej głowie już tego poranka, ale telefon od technika z Kansas City odegnał ją, zanim Anastasia zdążyła pojąć jej sens.
Gdy się pokaleczyła, Chayse powiedział bladozielonemu Elwoodowi, że ten może wyjść z pokoju, po czym oznajmił jej, że Benowi robi się słabo na widok krwi. Na żadnym z miejsc zbrodni nie było ani kropli krwi, bo żadna z ofiar nie została zraniona. Nicole Carmona miała co prawda ranę na głowie powstałą po próbie ogłuszenia, ale raczej nie krwawiła ona zbyt obficie. Jednocześnie możliwe, że po jej zadaniu Elwood zrozumiał, że nie przezwycięży swojej fobii – żadna kolejna ofiara nie doświadczyła obrażeń do tego stopnia naruszających powłoki skórne, by doszło do przerwania naczyń krwionośnych.
Anastasia przeklęła pod nosem, zauważając, że jej dłonie nieznacznie drżą. Powinna była wcześniej zwrócić uwagę na bezkrwawość zbrodni.
Wychodziła właśnie z pokoju hotelowego, gdy przypomniała sobie jeszcze jedną rzecz, którą błędnie uznała za normalną. Po zaginięciu Angeliny Yates ona i Chayse rankiem przyjechali pod dom Elwooda. Chayse poszedł po Bena, a ona przysiadła na masce samochodu, którym poruszał się Ben, a który jednocześnie należał do biura szeryfa. Wówczas myślała, że pokrywa silnika wydaje jej się delikatnie ciepła przez to, że sama jest przemarznięta. Teraz prawda była oczywista – Elwood jeździł tym autem w nocy. Naprawdę powinna była wcześniej to wszystko ze sobą połączyć. Nawet przemęczenie jej nie tłumaczyło.
Na należącym do hotelu parkingu Anastasia dostrzegła młodą, ciemnowłosą kobietę o długich nogach i w botkach na obcasie. Zwróciła uwagę na buty, gdyż sama nie znosiła prowadzić samochodu w obuwiu innym niż z płaską podeszwą. Nieznajoma opierała się o drzwi kierowcy czarnego, niewielkiego auta, które przed nią miało już prawdopodobnie kilku właścicieli.
– Pani to Anastasia Ashbee? –Głos kobiety był trochę zbyt wysoki, żeby móc uznać go za przyjemny dla ucha.
– Dokładnie tak, a pani to przypuszczalnie Emma, siostra Rebecci.
Emma przytaknęła i uścisnęła wyciągniętą dłoń Anastasii. Rozmawiały kilka minut o zupełnie nieistotnych sprawach, aż nagle siostra Rebecci z niepewnym wyrazem twarzy zapytała Anastasię o to, czy kiedyś spowodowała jakąś stłuczkę lub wypadek. Nie spowodowała. Brała udział w takim incydencie, jednak nie przyznała się do tego. Nie miało to nic wspólnego z jej umiejętnościami prowadzenia pojazdu. Emma wyraźnie się rozluźniła i wręczyła Anastasii kluczyki do swojego auta. Chwilę później się pożegnały, a agentka wróciła się do hotelowego pokoju po teczkę z dokumentami i pendrivem.
Do pożyczonego samochodu wsiadła chwilę przed piątą po południu. Tapicerka była już nieco wytarta tak samo, jak kierownica. Pedały z kolei opadały zaskakująco lekko, przez co początkowo Anastasia przyspieszała i hamowała naprawdę gwałtownie.
Najpierw pojechała na komendę. Zostawiła teczkę w recepcji i poprosiła, żeby przekazać ją Dorianowi Whellerowi, dopiero gdy się o nią upomni, gdyż to nic pilnego. Po tym skierowała się pod miejsce pracy Elwooda. Nie zatrzymała się jednak na parkingu należącym do biura szeryfa, lecz po drugiej stronie ulicy i to kilkadziesiąt metrów od wejścia. Planowo było przed nią czterdzieści minut czekania. Przyjechała tak szybko, żeby nie stracić Elwooda z oczu w razie, gdyby zdecydował się wyjść z pracy przed osiemnastą.
Ani na chwilę nie włączyła radia, ani na moment nie wzięła do ręki telefonu. Cały ten czas uparcie wpatrywała się w drzwi biura szeryfa i wypominała sobie, że powinna była zorientować się wcześniej. Dwa dni i Robert Morisson by żył, trzy i Genie nie zostałaby uduszona. Obu tych zbrodni tak łatwo było uniknąć. Teraz nie miała już żadnych wątpliwości co do winy Elwooda. Teraz wszystko wydawało się takie logiczne i proste, ale wcześniej tak nie było. Mimo że nadal bazowała tylko na domysłach, a nie twardych dowodach, teraz miała chociaż coś na poparcie swojej teorii. Gdyby tylko tak samo mogło stać się ze sprawą Pollarda, gdyby potrafiła znaleźć jakieś dobre powiązanie, może ktoś by jej uwierzył. Może nie przełożyłoby się to na tę sprawę, a ci ludzie nadal by żyli.
Anastasia przetarła najpierw jedno piekące oko, a następnie drugie, żeby przez cały czas obserwować drzwi. Tę dolegliwość próbowała tłumaczyć sobie zmęczeniem, ale ściśnięte gardło świadczyło o czymś zupełnie innym. Musiała jednak wziąć się w garść jeszcze na te kilka godzin.
Znajdzie Angelinę, aresztuje Elwooda i wróci do domu, a jutro usłyszy pouczającą gadkę od szefa o tym, co mogła zrobić lepiej, a czego w ogóle nie powinna była robić. Standard. Ciekawe tylko, że Patrick Shepherd zawsze miał do załatwienia pilne sprawy poza miastem, gdy pojawiało się zagrożenie, że będzie musiał zrobić coś w terenie. Wszechwiedzący był tylko za biurkiem.
Elwood wyszedł z budynku prawie pół godziny po czasie. Podejrzany Anastasii nawet nie spojrzał w jej stronę. Czarny, niewielkich rozmiarów samochód pożyczony od siostry Rebecci dzięki powoli zapadającemu zmierzchowi naprawdę nie rzucał się w oczy.
Anastasia odpaliła silnik, dopiero gdy Elwood wyjechał z parkingu na drogę. Jechała w znacznym odstępie od niego, żeby nie widział jej twarzy w lusterku. Ruch w Lexington był na tyle niewielki, że nie obawiała się, że jakieś auto nagle wciśnie się między nich.
Po kilkunastu minutach jazdy Elwood skręcił w uliczkę, w połowie której znajdował się jego dom. Anastasia miała do wyboru albo zatrzymać się zaraz za zakrętem, albo ominąć posiadłość Bena i zaparkować w bezpiecznej od niej odległości. Nie zastanawiając się długo, wybrała drugą opcję. Jeśli zauważył, że poruszało się za nim jakieś auto, to lepiej, żeby wiedział, że pojechało dalej, niż nagle zniknęło w decydującej fazie.
Gdy przejeżdżała obok feralnego domu, samochód należący do biura szeryfa stał już na podjeździe z wyłączonymi światłami. Elwood zamknął drzwi mieszkania chwilę po tym, jak czarne, niepozorne auto znalazło się naprzeciw wejścia do kolejnego budynku.
Anastasia dojechała do końca uliczki i zawróciła, żeby znów znaleźć się przodem w stosunku do posesji podejrzanego. Zaparkowała pojazd na poboczu, w odległości trzech domów od tego, który ją interesował. Wystarczająco blisko, żeby nie przegapić wyjeżdżającego lub wychodzącego zastępcy szeryfa i jednocześnie wystarczająco daleko, żeby nie widział jej z okna.
Zerknęła na zegarek – dochodziła dziewiętnasta. Anastasia postanowiła, że jeśli przez najbliższe trzy godziny Elwood nie ruszy się z domu, wejdzie tam nawet przy użyciu siły. Ostatnią rzeczą, którą przed tym zrobi, będzie zadzwonienie do Doriana i powiedzenie mu o zostawionej w recepcji teczce.
***
W chwili, gdy Ben zamknął drzwi, krzyki ucichły. Mamrocząc pod nosem o ludzkiej niewdzięczności, przeszedł do kuchni. Otworzył szafkę pod zlewem i strzepnął zawartość talerza do kosza na śmieci. Resztki klejącego się do powierzchni naczynia ryżu zgarnął widelcem. Przeklął siarczyście, gdy, prostując się, znów poczuł ból w plecach. Ostatnia ekspiacja kosztowała go wiele energii. Efekty były jednak wspaniałe, dlatego postanowił wyjść ze swoją działalnością poza pierwotne założenia.
Jeszcze nie teraz. Najpierw trzeba zrealizować cały plan. Musi jeszcze chwilę wytrzymać. Musi w pierwszej kolejności oczyścić tych, których występki doskonale zna.
Stale to sobie powtarzał, a jednak po każdym kolejnym akcie coraz ciężej było mu odpędzić się od myśli, że jego dzieło będzie znacznie większe i bardziej podniosłe, niż początkowo sądził. Świadomość zbliżającego się końca pierwszego planu czyniła go niecierpliwym i, przede wszystkim, podekscytowanym. Teraz nie miał już żadnych wątpliwości, że powstanie następny projekt. Nawet powoli zaczynał go tworzyć – w końcu więcej ludzi zasługuje na odkupienie.
Ben przeszedł do salonu i włączył telewizor. Przerzucił kilka kanałów, żeby dotrzeć do wiadomości stanowych. Młody mężczyzna w garniturze mówił właśnie o morderstwie Genie Hatfield. Po chwili na ekranie zastąpił go film przedstawiający, jak porucznik Horton wyprowadza pochylonego Chayse'a, którego telewizja określiła jako „szeryfa W". Oczywiście, domniemanie niewinności. Twarzy Woodarda przez większość czasu nie było widać, ale, gdy już mignęła bliżej kamer, to ją zamazano. W Lexington i tak nikt nie musiał oglądać wiadomości, żeby wiedzieć, kto został aresztowany.
Ben rozsiadł się wygodnie na trzeszczącej kanapie i skorzystał z funkcji umożliwiającej cofanie transmitowanego w telewizji programu. Kilka razy obejrzał, jak porucznik Horton wyprowadza młodszego z synów Jamesa Woodarda w kajdankach. Nie potrafił się zdecydować, w jaki sposób oczyścić rodziców Chayse'a. Karanie zdrajców kojarzyło mu się tylko z krwawymi metodami, a na takie nie był jeszcze gotowy. Ta idiotyczna hemofobia naprawdę zaczynała przeszkadzać mu w wypełnianiu misji.
Dzwonek do drzwi go zaskoczył.
Szybko wyłączył telewizor i przez chwilę nasłuchiwał. Musiał mieć pewność, że krzyki z piwnicy nie są tutaj słyszalne nawet przy całkowitej ciszy. Kiedyś były, ale wówczas córka Yatesów miała znacznie więcej energii i siły niż teraz. Próbując usłyszeć jakikolwiek dźwięk dobiegający z piwnicy, Ben zdecydował, że jedno i drugie dziewczyna straci tej nocy. Trzymanie jej w domu przez tak długi czas nie było rozsądne.
Po chwili rozległo się pukanie do drzwi. Zdecydowane, ale nie agresywne.
Włosy zjeżyły mu się na karku. Cichym krokiem przeszedł z salonu do przedpokoju, po drodze gasząc światło. Całe szczęście, że nie miał w drzwiach okienka. Zakłócająca jego spokój osoba nie mogła dostrzec, że się zbliżał. Zerknął przez wizjer akurat w momencie, w którym znów rozległo się pukanie.
Wstrzymał oddech i szeroko otworzył oczy. Cholerna Ashbee. Stale wtyka nos w nieswoje sprawy.
Wycofał się w głąb domu. Pierwotnie zamierzał iść na piętro i poczekać, aż agentka odpuści. Nogi jednak poniekąd same skierowały go w stronę tarasu. Tak samo bezwiednie uniósł kąciki ust, gdy uchylił przeszklone drzwi. Zastawił je wcześniej przyniesionym z kuchni krzesłem, żeby pod wpływem wiatru nie otworzyły się bardziej. Dzwonek zadzwonił jeszcze raz, a on szybko wrócił do korytarza i wyłączył korki. Gdy spojrzał przez wizjer, agentki nie było już przed drzwiami wejściowymi.
Schował się w spiżarni znajdującej się tuż obok schodów, w nieznacznej wnęce, i nasłuchiwał. Sięgając po jeden z litrowych słoików stojących na półce, nie potrafił przestać się uśmiechać. Jeśli agentka obejdzie dom i znajdzie drugie wejście, na pewno skusi się na wtargnięcie tutaj. Gdy otworzy szerzej drzwi, te głośno zaskrzypią.
Mała Ashbee będzie przemieszczać się prawie na oślep, aż naprawdę przekona się, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
Nie czekał długo na skrzypnięcie. Było ono jednak znacznie bardziej subtelne, niż się spodziewał. Przełożył słoik do prawej dłoni, a lewą umieścił na klamce.
Dopiero po chwili usłyszał kroki. Przez moment miał wrażenie, że są one tuż pod drzwiami, a klamka nieznacznie opada. Na dosłownie ułamek sekundy przed oczami pojawiła mu się scena, w której agentka mierzy pistoletem prosto w jego pierś.
To tylko wyobraźnia. Kroki dopiero się zbliżały, jeszcze co najmniej kilkanaście metrów. Odliczał w myślach, żeby się uspokoić. Jest jeszcze czas. Agentka nie dojrzy w mroku tych drzwi. Przejdzie obok schodów i nawet nie zorientuje się, że przestrzeń pod nimi nie jest pusta.
Jeszcze kilka kroków, kilka sekund.
Z nerwów i podekscytowania pociły mu się ręce. Słoik zaczął ślizgać mu się w dłoni, więc mocniej go ścisnął. Mimo tego znów się uśmiechnął. Pomyślał o minie Chayse'a, gdy ten dowie się, że wychodzi z więzienia tylko dlatego, że z zarzutów oczyszcza go jakże niespodziewana i tragiczna śmierć szanownej agentki Ashbee. Miał nadzieję, że będzie mógł osobiście przekazać synowi Woodardów tę wiadomość. Jeśli nie, to prędzej czy później i tak mu wszystko wyjaśni. Przecież na niego też w końcu przyjdzie pora.
Nacisnął klamkę i z całej siły pchnął drzwi. Te napotkały przeszkodę, od której się odbiły. Ben się tego spodziewał tak samo, jak spodziewał się, że agentka ustanie na nogach. Zdziwiło go za to, że nie wypuściła pistoletu z dłoni. Żadna różnica. Zanim się odwróciła, słoik już zdążył wylądować na jej głowie.
Ashbee momentalnie straciła przytomność i z niezłym hukiem opadła na podłogę. Benowi ulżyło, że akurat ta część głowy, w którą jej przyłożył, stykała się z ziemią. Dzięki temu i panującemu w całym domu mrokowi nie musiał oglądać krwi. Mógł od razu zabrać się do roboty.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro