Rozdział 25
Dorian Wheller nie odezwał się do Chayse'a ani słowem od momentu, w którym kazał podejść mu do krat. Już drugi raz tego dnia i to w dość niewielkim odstępie czasowym. Policjant zaprowadził szeryfa do pokoju przesłuchań, a w trakcie tego spaceru bardzo pilnował, żeby nikt ich nie zauważył. Nadawał szybkie tempo i wychylał się zza każdego rogu, by upewnić się, że nikt nie pojawi się na ich drodze. W końcu zamknął Woodarda samego w pokoju przesłuchań. Chayse nie pamiętał, kiedy ostatnio widział przyjaciela takiego spiętego.
Chwilę później do pomieszczenia wślizgnęła się agentka Anastasia Ashbee we własnej osobie. Jakby tego było mało, przekroczyła próg drzwi, za którymi znajdował się pokój usytuowany po drugiej stronie weneckiego lustra. Najwidoczniej na niego czekała.
– Co się dzieje? – zapytał podejrzliwie, zanim Anastasia zdążyła zbliżyć się do stołu.
– Nic. Chcę z tobą pogadać.
– Cholera, a przez moment liczyłem na coś innego.
Przewróciła oczami, ale ostatecznie i tak nieznacznie się uśmiechnęła. Tylko na moment. Potem usiadła na krześle naprzeciw Chayse'a i oparła brodę na dłoniach.
– Horton wie?
– Nie, tylko Dorian. Wolałabym jednak, żeby nawet on nie wiedział o tej rozmowie.
– O co chodzi? – Był teraz jeszcze bardziej zaniepokojony niż przed momentem. – Przyszłaś, żeby osobiście mi oznajmić, że znaleźliście coś, co naprawdę pozwoli wsadzić mnie na dożywocie?
– Przestań, Chayse. – Poirytowana ściągnęła ręce ze stołu. – Naprawdę tak źle mnie oceniasz?
Nie wiedział, co powiedzieć. Zrobiło mu się głupio. Niemal tak bardzo, jak wtedy, gdy zapomniał o urodzinach swojego jedynego bratanka, mimo że odznaczał się świetną pamięcią do dat.
– Zresztą nieważne. Przyszłam, bo...
– Ważne – Chayse przerwał jej, kładąc skute kajdankami ręce na metalowym blacie. Żałował, że Anastasia chwilę wcześniej zabrała stamtąd swoje dłonie. – Przepraszam. Nie czuję się najlepiej.
Mięśnie jej twarzy się rozluźniły. Zaraz przypomniała sobie jednak, że ma niewiele czasu. Roztarła skronie, w których od rana jej pulsowało. Może to przez to, że nie mogła spać, a w trakcie ostatniej doby prawie nic nie jadła. Najgorsze było to, że w ogóle nie odczuwała głodu. Jej apetyt najwidoczniej postanowił przejść na drugą stronę frontu.
– W porządku. Powiedz mi, czy możesz normalnie wkładać zakupy do bagażnika i nic się z nimi nie dzieje?
– Co takiego?
– Najpierw odpowiedz, później pytaj.
Przysunął się bliżej stołu, żeby położyć przedramiona na zimnym blacie. Miał ochotę zapytać, czy Anastasia przypadkiem też nie czuje się źle, ale się powstrzymał.
– Mogę. To o co chodzi?
Wyciągnęła telefon z kieszeni żakietu i pokazała mu zdjęcie przedstawiające jakąś nieciekawie wyglądającą plamę. Domyślał się, że znajdowała się na czyimś ciele, ale nie miał pojęcia, z jakiej racji to ogląda.
– To oparzenie na udzie Roberta. Jestem prawie pewna, że powstało od rozgrzanego tłumika samochodowego.
Chayse zmarszczył brwi. Podniósł pięści, a potem przetarł nimi piekące oczy. W końcu zrozumiał, po co Anastasia mu to pokazała. Dotarło do niego, że nie powinien był wątpić w jej dobre intencje.
– Myślisz, że to wystarczy? – zapytał, nie patrząc w jej stronę. Obawiał się odpowiedzi.
Zagryzła dolną wargę. Chciała powiedzieć, że tak, ale wiedziała, że to nieprawda. Może to oparzenie odrobinę polepszy sytuację Chayse'a, ale to wciąż o wiele za mało, by wyciągnąć go z aresztu. Z nerwów ściskało ją w dołku. Musiała działać szybko, jednak nie potrafiła się do tego zabrać.
– Nie, Chayse, ale może przychodzi ci teraz coś do głowy. Zastanów się.
– Nie wiem. Naprawdę nie mam pomysłu.
Położyła rękę na jego splecionych na stole dłoniach. Chciała jakoś dodać mu otuchy i pokazać, że wierzy w jego niewinność. Poza tym coś ją do niego przyciągało. Pierwszy szok związany z myślą, że to może Chayse jest mordercą, minął. Powoli przestawała brać to pod uwagę, przez co jednocześnie coraz mocniej czuła, że musi mu pomóc. Co więcej, coraz bardziej tego chciała.
Nie zaprotestowała, gdy splótł jej palce ze swoimi i kciukiem zaczął gładzić wierzch jej dłoni. Było to kojące dla nich obojga.
– Ktoś wiedział o twojej wizycie u Genie?
Chayse na moment zastygł w bezruchu. Poczuł się niezręcznie, bo to pytanie padło akurat, gdy nieznacznie się do siebie zbliżyli. Odepchnął od siebie tę myśl. Pewniej chwycił dłoń Anastasii i przyciągnął, żeby przyłożyć ją sobie do policzka. Chciał mieć agentkę Ashbee znacznie bliżej siebie, ale tylko na tyle pozwalała obecna sytuacja. Nie cofnęła ręki, dlatego zdecydował, że może zamknąć oczy.
– Nie sądzę.
– Umówiłeś się z nią przez telefon?
– Tak.
– Gdzie byłeś podczas tej rozmowy?
Zmarszczył brwi i uniósł powieki. Anastasia patrzyła na niego wyczekująco. Paznokciami wolnej ręki wybijała rytm na blacie. Coraz bardziej się niecierpliwiła.
– Chyba w biurze. Możliwe, że ktoś to słyszał.
– Okej, w porządku, a...
– Poczekaj. – Przeniósł ich dłonie z powrotem na zimny stół. W poprzedniej pozycji za bardzo się rozpraszał. – Nasze służbowe samochody są stare. Możliwe, że w którymś z nich albo we wszystkich tłumik parzy.
Anastasia wzięła głęboki wdech. Z jakiegoś powodu wydało jej się podejrzane, że Chayse przypomniał sobie o tym, teraz gdy powiedział, że ktoś mógł go podsłuchać w pracy. Zwątpiła w jego prawdomówność, chociaż patrzył na nią rozbudzonym wzrokiem. Zupełnie, jakby jego ta informacja również zaatakowała dopiero w tym momencie.
– Sprawdzę to. Teraz muszę już iść. – Cofnęła rękę i podniosła się z krzesła. – Zadzwonię do Doriana, żeby cię odprowadził.
Chayse nie ruszył się ani odrobinę podczas krótkiej rozmowy Anastasii z jego przyjacielem. Dopiero gdy agentka schowała komórkę do kieszeni, również wstał. Spojrzał na nią znacznie mniej pewnie niż przed krótką chwilą, gdyż nagle stała się niezwykle spięta. Chodziła po pokoju, wcale na niego nie patrząc.
– Powiedz mi jeszcze jedną rzecz. Kto ma klucze do policyjnego archiwum?
– Dlaczego po prostu nie poprosisz, żeby ktoś cię tam zaprowadził? – Nie odpowiedziała mu, a wówczas Chayse zrozumiał, że powód musi być tożsamy z tym, dlaczego chciała utrzymać tę rozmowę w tajemnicy. – Komendant, a poza nim prawdopodobnie Warren. Warren nosi wszystkie służbowe klucze spięte ze sobą, w jednej z tych saszetek przypinanych do paska. Czasem o nich zapomina i wtedy zostawia je w szufladzie w biurku.
Pokiwała głową na znak, że przyswoiła wszystkie informacje. Nie powiedziała jednak ani słowa. Nie chciała, żeby Dorian przypadkiem trafił na wymianę zdań dotyczącą tego tematu.
– An, cokolwiek zamierzasz zrobić, uważaj na siebie.
Zatrzymała się na chwilę i zerknęła w niebieskie oczy Woodarda. Szybko uznała to za błąd, więc wróciła do wykonywania poprzedniej czynności.
– Powinieneś martwić się o siebie, Chayse.
– Ja jestem tutaj bezpieczny. Ty nie. Obiecaj, że będziesz ostrożna.
– Postaram się.
– Mówię poważnie – oznajmił mocniejszym głosem, przez co znów przystanęła.
– W porządku. Obiecuję.
Gdy Dorian pojawił się w pomieszczeniu, zapytała go jeszcze, czy był już w domu Chayse'a, żeby poszukać dowodu kasacji liny. Zacisnęła zęby, kiedy okazało się, że wbrew jej poleceniu nie zrobił tego osobiście, tylko zlecił komuś innemu. Nie skomentowała tego faktu. Być może zaufanie Dorianowi nie było dobrym pomysłem.
W drzwiach wyjściowych komendy Anastasia minęła się z dwójką idących pod rękę ludzi po pięćdziesiątce. Zdążyła przejść kilka kroków, gdy zza pleców usłyszała, jak ktoś woła za nią: „Czy pani to agentka Ashbee?". Odwróciła się w stronę dźwięku i wolnym krokiem podeszła do spotkanych przed momentem osób.
– Tak, to ja. O co chodzi?
– Widziałam panią w telewizji. – Kobieta czuła, że powinna wytłumaczyć, skąd zna nazwisko agentki. Na twarzy rozmówczyni dostrzegła zniecierpliwienie. – To pani prowadzi to śledztwo, tak?
– Pomagam, nic więcej. – Anastasia włożyła targane wiatrem włosy za uszy. Oficjalnie pomagała, a nieoficjalnie nie dzieliła się z policją i biurem szeryfa niektórymi informacjami. – Więc o co chodzi?
– Nazywam się Penelope Woodard – powiedziała nieznajoma takim tonem, jakby to miało wszystko wyjaśnić, po czym wyciągnęła rękę w stronę Anastasii.
Anastasia uścisnęła dłoń przypuszczalnej matki Chayse'a. Ani razu nie zastanawiała się, jak mogą wyglądać rodzice szeryfa, jednak z jakiegoś powodu widok odzianej w szary płaszcz kobiety o przenikliwym, lecz nie natarczywym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu jej nie zaskoczył. Spłowiałe blond włosy spięte miała w wysokiego koka. Chociaż w kącikach oczu i w okolicach ust dostrzegalne były zmarszczki, to od kobiety emanowała jakaś młodzieńcza energia. Mimo wyraźnego zmęczenia wyraz nieco pulchnej twarzy Penelope pozostawał łagodny.
Zanim Anastasia zdążyła znów zapytać o powód tej nagłej rozmowy, przedstawił jej się mężczyzna, który wcześniej przytrzymał dla niej otwarte drzwi. James Woodard wyglądał na kogoś, kto w młodości mógł podrywać dziewczyny na przerobiony tekst z serii filmów o Jamesie Bondzie. Jego skóra była kilka tonów ciemniejsza od karnacji syna, chociaż już Chayse wpisywał się w określenie „śniady". Pozwalało to przypuszczać, że któreś z dziadków szeryfa było czarnoskóre. Wyprostowana sylwetka i beżowy, rozpięty płaszcz dodawały mężczyźnie smukłości.
– Mają do mnie państwo jakąś sprawę?
– Chcieliśmy poinformować, że Chayse nie powie nic więcej bez adwokata.
Po tych wszystkich wymienionych uprzejmościach dosadny ton Jamesa Woodarda trochę ją zaskoczył. Właściwie nie wiedziała, jakiej odpowiedzi spodziewała się ze strony bliskich szeryfa. Raczej nie pochwały, ale teraz też coś jej nie pasowało.
– Nie zrobi pani z naszego syna mordercy – dodał podsiwiały mężczyzna, gdy agentka przez dłuższą chwilę się nie odzywała.
– Ja...
– Pani powinna zająć się szukaniem prawdziwego sprawcy, zanim znowu ktoś zginie.
– Cóż...
– Łatwo tak osądzać niewinnego człowieka i...
– Mogę coś powiedzieć, panie Woodard? – Tym razem to ona wcięła się w jego wypowiedź. Po chwili wahania skinął głową. Jego żona tylko przyglądała się całej tej scenie. – Sprawdzam wszystkie tropy, dlatego mam do państwa kilka pytań.
– Jakich pytań? – zainteresowała się Penelope.
– Wolałabym zadać je w bardziej ustronnym miejscu. Mieszkają państwo w okolicy?
Małżeństwo spojrzało na siebie. Anastasia szczelniej otuliła się służbową kurtką, której poły rozchylił podmuch wiatru. Najlepiej byłoby po prostu zatrzasnąć do siebie te wszystkie guziki i mieć spokój, ale agentce Ashbee to zajęcie zawsze wydawało się zbyt czasochłonne. Poza tym w zapiętej wersji czuła się jak w worku, mimo że przecież posiadała odpowiedni rozmiar wiatrówki. Z tego też powodu zazwyczaj unikała noszenia jej jak ognia, ale teraz, gdy wokół tej sprawy na poważnie zaczęły kręcić się media, wolała być przygotowana na odparcie ataku z ich strony w każdej chwili. Wielki żółty napis „FBI" na plecach i mniejsze na rękawach oraz piersi wzbudzały większy respekt niż młodzieńcza buzia agentki Ashbee. Tak czy siak, nigdy nie traktowano jej poważnie.
– Mieszkamy niedaleko, ale teraz mamy umówione widzenie z synem – odezwała się w końcu pani Woodard, której najwidoczniej mąż zostawił ostateczną decyzję.
– W porządku. Podadzą mi państwo adres? Może przyjadę za dwie godziny? Czy potrzebują państwo więcej czasu?
Małżeństwo przystało na jej propozycję, ani trochę jej nie modyfikując. Anastasia podała matce Chayse'a otwarty na czystej stronie notes i długopis. Dopiero teraz zauważyła, że jej własne dłonie nieznacznie drżą. Splotła je za plecami, by nie musieć tego oglądać. Może jej ciało tak reagowało na znikomą ilość snu i opuszczone w ciągu ostatniej doby posiłki. Nadal skręcało ją na samą myśl o jedzeniu, ale postanowiła wykorzystać te dwie godziny właśnie na to. Na sen nie miała co liczyć, a nie wiedziała, jak długo będzie w stanie funkcjonować na samej adrenalinie i co gorsza – jak długo będzie musiała to robić. Shepherd dał jej czas do poniedziałkowego poranka. Zamierzała stosować się do tego rozkazu do chwili, w której powinna pojawić się w biurze. Jeśli nie zdąży, słowa przełożonego stracą dla niej jakąkolwiek wartość. Zacznie szukać poparcia u ludzi stojących wyżej w hierarchii, a właściwie u jednego konkretnego –zastępcy dyrektora Gregory'ego Redferna.
Nadal nie znaleziono Angeliny. Anastasia była niemal pewna, że dziewczyna wciąż żyje. Robert Morisson zniknął po niej, a patolog już przeprowadzał sekcję jego zwłok. Gdyby Angelina była martwa, już dawno by ją znaleźli. Chyba że została wrzucona do rzeki tak, jak Robert, ale nie zatrzymała się na żadnym zwalonym drzewie.
Anastasia odebrała notes od Penelope. Czuła, że teraz nie tylko drżą jej dłonie, ale ponadto krew odpłynęła z jej twarzy. To, w jaki sposób państwo Woodard zmarszczyli brwi, gdy nawiązała krótki kontakt wzrokowy z każdym z nich, potwierdziło jej obawy. Czarne myśli agentki zostały na moment rozproszone przez spostrzeżenie, że rodzice Chayse'a są do siebie bardzo podobni w gestach. Mimo że takie zjawisko bardzo często występuje u małżeństw, wyjątkowo mocno przykuło jej uwagę. Szybko się z nimi pożegnała, gdy zrozumiała dlaczego. Nie chodziło wcale o nich, lecz o samego Chayse'a, którego mimika do złudzenia przypominała grymasy zaobserwowane na twarzach jego rodziców.
***
– I co z tym samochodem, Horton? – zapytała agentka Ashbee przyciszonym głosem. Nie chciała, by ktoś w knajpie słyszał jej słowa. Zanim tu weszła, ściągnęła służbową kurtkę, żeby nie przyciągać zaciekawionych spojrzeń. Nie zadziałało. Pewnie przez to, że i tak już jakieś pół miasta znało jej tożsamość. Ilu niemiejscowych ludzi może kręcić się po Lexington akurat podczas trwania serii morderstw?
– Właśnie w tej sprawie dzwonię – odparł Horton poirytowany tym, że znów wcięła się w jego rolę. – Samochód Woodarda jest czysty i tego oparzenia też na pewno nie zostawił jego tłumik.
Anastasia grzebała widelcem w prawie nienapoczętej sałatce. Wcale nie miała na nią ochoty, na nic innego zresztą też nie. Wybrała najlżejszą z możliwych opcji. Czegoś bardziej konkretnego raczej nie byłaby nawet w stanie włożyć do ust.
– Podobno nie znaleziono żadnego dowodu na to, że Woodard oddał linę do kasacji – dorzucił, wyprzedzając o ułamek sekundy odpowiedź agentki dotyczącą poprzedniej kwestii.
– Skąd o tym wiesz?
Niemal widziała, jak Horton chytrze mruży oczy przy tym swoim tryumfalnym uśmieszku.
– Ben Elwood mi powiedział. To jego Dorian wysłał, żeby to sprawdził, bo wszyscy policjanci byli zajęci.
Puściła widelec i przyłożyła dłoń do ust, żeby nie zacząć przeklinać tej dwójki – Hortona i Elwooda. Była stanowczo zbyt blisko rzucenia oskarżenia, że Ben udaje, że nic nie znalazł, tylko po to, by zrobić jej na złość. Zdawała sobie sprawę z absurdalności tego podejrzenia, ale nie potrafiła go całkowicie wykluczyć. Pamiętała to wczorajsze spojrzenie Elwooda, gdy zastała go w gabinecie szeryfa.
– Nie smakuje pani? – zainteresowała się przechodząca obok stolika Anastasii młoda kelnerka.
Agentka przeniosła dłoń z twarzy na telefon, by zasłonić głośnik, i z uśmiechem oznajmiła, że z sałatką wszystko w porządku. Blondynka odeszła wyraźnie usatysfakcjonowana taką odpowiedzią.
– Może Elwood coś przeoczył – oznajmiła, sprawdzając uprzednio, czy Horton w międzyczasie się nie rozłączył.
– Nie sądzę. Podobno spędził tam kilka godzin.
– Jedno nie wyklucza drugiego.
– Nie da się znaleźć czegoś, czego nie ma, agentko Ashbee.
– Oczywiście, ma pan rację, poruczniku. – Starała się brzmieć jak najmniej sarkastycznie, ale słowa same wydobyły się z jej ust. – I co teraz?
– W jakim sensie?
– Co dalej zamierzasz zrobić w związku z tym śledztwem, Horton?
– Szukać Angeliny. To chyba oczywiste – dodał znów podenerwowany.
– Myślałeś o wysłaniu jej zdjęć do sąsiednich miejscowości? Zniknęła już dawno temu – zaczęła wyjaśniać, gdy Warren milczał dłuższą chwilę. – Nie wiadomo, gdzie morderca ją przetrzymuje, to wcale nie musi być Lexington. Wiem, że liczenie na to, że ktoś ją widział, jest bardzo naiwne, ale co nam szkodzi to sprawdzić? Lepiej zrobić za dużo niż za mało.
– Mogę się tym zająć, ale nie sądzę, żeby to coś dało – odparł niemal natychmiast i na dodatek obojętnie. Anastasia pomyślała, że to miła odmiana po tej całej niechęci. – Jeszcze jakieś sugestie?
Przez chwilę rozważała wszelkie za i przeciw powiedzeniu Hortonowi czegoś więcej. Nie mogła przestać myśleć o tym, że Angelina być może leży gdzieś na dnie rzeki albo została porwana przez jej nurt. Nie zdecydowała się jednak podzielić tą obawą z porucznikiem. Jeśli miała ona coś wspólnego z prawdą, to na los dwudziestolatki i tak w żaden sposób nie wpłynie to, czy Horton usłyszy tę sugestię teraz, czy za kilka godzin.
Potrzebowała czegoś, czym później mogłaby zainteresować Warrena, by mieć go na chwilę z głowy. Inaczej jej plan prowadzenia działań bez wiedzy osób postronnych się nie powiedzie. Nie ufała nikomu. Była niemal pewna, że to ktoś, z kim już miała styczność, stoi za tymi zbrodniami. Musiała pilnować się na każdym kroku i stale oglądać się za siebie, żeby przypadkiem nie oberwać po głowie. Dlatego nie chciała, by ktoś wiedział, że zamierza rozejrzeć się po archiwum. Kusiło ją zaproponowanie sprawdzenia samochodów należących do biura szeryfa, ale obawiała się, że przyniesie to więcej szkód niż korzyści. Konkretnemu pracownikowi bowiem nie zawsze podlegał określony pojazd, a przy odrobinie wysiłku każdy zatrudniony tam człowiek mógł zdobyć kluczyki do wszystkich aut.
– Nie, to wszystko.
Horton się rozłączył, a Anastasia wróciła do wpychania w siebie sałatki. Ponownie rozważyła każdą opcję, wszystkie wypowiedziane słowa i wszystkie te, które miała na końcu języka. Najbardziej martwiło ją, że Dorian Wheller może wspomnieć komuś o jej dzisiejszym potajemnym spotkaniu z Chaysem. Nie postąpiła zgodnie z przepisami, a w najbliższym czasie zamierzała złamać kolejne. Mimo że nie był to pierwszy raz, gdy agentka Ashbee podczas śledztwa naginała prawo, czuła, że to nie powinno tak wyglądać. Wolałaby nie musieć tego robić, czasami jednak wydawało jej się, że w inny sposób nie da się ująć przestępcy. Teraz dochodził do tego problem prawdopodobnego przebywania w pobliżu mordercy. Dla własnego bezpieczeństwa musiała maskować się z podejrzeniami i tak właśnie zamierzała się bronić, gdyby ktoś miał do niej o to pretensje. Została sama. Nie było nikogo, kto mógłby ochraniać tyły.
Zjadła połowę posiłku i poprosiła o rachunek. Zostawiła kelnerce zmartwionej jej brakiem apetytu napiwek, po czym ulotniła się z knajpy. Z parkingu nie odjechała jednak od razu. Nie chciała pojawić się pod domem rodziców Chayse'a zbyt prędko. Zadzwoniła do doktora Andersona, by zapytać, czy ustalił już coś istotnego, a najlepiej równie nietypowego co oparzenie na udzie Roberta, ale nie odebrał.
Oparła potylicę o zagłówek i zamknęła na chwilę oczy. Z jednej strony czuła, że jest już blisko rozwiązania, a z drugiej kompletnie nie miała, za co się chwycić. Wszystko było niewyraźne, łatwe do podważenia, zwykłe poszlaki i domysły. Potrzebowała czegoś konkretnego, żeby znów nie skończyło się jak z Pollardem, żeby ludzie znów nie uznali, że po prostu na kogoś się uparła i przez to nie widzi nic poza tą jedną osobą. Dlatego teraz była taka ostrożna z oskarżeniami. Jeszcze bardziej ostrożna niż wtedy, chociaż wiedziała, że jeśli ponownie coś pójdzie nie tak, to i tak zarzucą jej, że bezzasadnie się na kogoś uwzięła. Nawet jeśli wskaże podstawy swoich podejrzeń, ostatecznie i tak nie będzie to dla nikogo na tyle przekonujące, by stanowiło chociaż namiastkę powodu. Zresztą Shepherd nie uwierzył w jej wątpliwości. Powiedział, że w poniedziałek chce zobaczyć ją w pracy. Bardziej ufał temu, co zupełnie nieznany mu policjant wygaduje w telewizji, niż podejrzeniom swojej podwładnej, która do poprzedniej sprawy radziła sobie bez zarzutu. Co prawda, musiała to przyznać, tylko to ostatnie śledztwo było naprawdę poważne, a ona położyła je na całej linii.
Anastasia nie mogła zrozumieć, jaki problem widzi w niej Shepherd. Przecież powinien się cieszyć, że szeregi jego ludzi zasiliła jedna z najlepszych studentek na swoim roku w Akademii FBI, mimo że jednocześnie była jedną z najmłodszych. Dosłownie każdy semestr kończyła z wysokimi wynikami, często najwyższymi. Poza tym bardzo pomogła w rozwiązaniu sprawy, do której została włączona tylko dlatego, że zastępca dyrektora Redfern, czyli jednoczesny kierownik Wydziału Badań Behawioralnych, potrzebował kogoś, kto będzie umiał ściągnąć odciski palców denatów i kto szybko nadrobi powstałe przez wyjazd zaległości. Wszyscy, których mógłby ze sobą zabrać, byli zaangażowani w inne śledztwo. Anastasia pierwszy raz stała wówczas oko w oko z seryjnym mordercą. Zupełnie sama, bo znalazła go przypadkiem. Bez kamizelki kuloodpornej, z tymczasową legitymacją FBI i wypożyczonym z magazynu Akademii pistoletem. Wyszła z tego spotkania prawie bez szwanku. Mimo tego Shepherd, jej obecny szef, postrzegał ją jako najbardziej niekompetentną z całego swojego zespołu. Przy każdej możliwej okazji sprowadzał jej pewność siebie do poziomu zerowego.
Zerknęła na zegarek, po czym wpisała odpowiedni adres w nawigację na telefonie. Zapięła pas i ze ściśniętym żołądkiem skierowała się w stronę domu rodziców Chayse'a.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro