Rozdział 11
Szklanka spadła na podłogę, a razem z nią chwilowy spokój ducha Anastasii. Rozbiła się na niemożliwą do zliczenia liczbę mniejszych i większych kawałków. Duża część z nich zatopiona była w wodzie, która rozprysnęła się na dobre kilkadziesiąt centymetrów od miejsca upadku, ale niektóre odłamki powędrowały jeszcze dalej. W akompaniamencie ostrych promieni słońca wpadających przez okno drobiny szkła mieniły się w oczach intensywnym blaskiem.
– Przepraszam – mruknęła zakłopotana, wyjmując broń razem z futerałem zza paska i kładąc ja na biurku, po czym przykucnęła. – Posprzątam to.
– Nic się nie stało. Nie zbieraj tego, przyniosę szufelkę.
Chayse wyszedł z pomieszczenia, a ona zaczęła robić dokładnie to, czego jej zabronił. Nawet nie próbowała podnieść wzroku na Elwooda opierającego się o ścianę przy drzwiach, czyli dokładnie naprzeciwko niej. Skupiła się na lśniących odłamkach do takiego stopnia, że nie czuła, gdy raniły opuszki jej palców i wnętrze dłoni. Nie zauważyła, gdy szeryf wrócił i przykucnął po drugiej stronie szklanego pobojowiska. Nie słyszała, co do niej mówił. Była jak w transie, pogrążona gdzieś głęboko w próżni własnego umysłu. Dopiero gdy chwycił jej nadgarstki, dostrzegła jego obecność. Na jego twarzy malowało się zmartwienie i w tej chwili naprawdę nie mogła pojąć dlaczego.
– Pokaleczysz się – powiedział powoli, na moment utrzymując z nią kontakt wzrokowy. Potem zerknął na miejsce, nad którym trzymała ręce. Na ciemnobrązowej posadzce było kilka czerwonych kropel. – A raczej już to zrobiłaś.
Spojrzał przez ramię na Elwooda, który na sam dźwięk tych słów pobladł. Ruchem głowy pokazał podwładnemu, że może opuścić pokój. Ben nie zwlekał ani chwili – wyszedł, pozostawiając otwarte na oścież drzwi. Chayse wrócił spojrzeniem do agentki i oswobodził jej nadgarstki, wyjaśniając, że Benowi zawsze robi się słabo na widok krwi. Chwycił niebieską szufelkę, którą wcześniej postawił po swojej prawej stronie, i podłożył ją pod dłonie Anastasii. Już nie musiał nic mówić. Sama wrzuciła na nią zebrane drobinki, krzywiąc się nieznacznie.
– Trzeba to przemyć.
– Pójdę do łazienki – odparła, podnosząc się na proste nogi, na co Woodard zrobił to samo.
– Pójdę z tobą, jeśli nie masz nic przeciwko.
– W porządku.
Wydawało jej się, że patrzył na nią, jakby zamierzała jakimiś pozostałymi na dłoniach kawałkami szkła podciąć sobie żyły w tej łazience. Sama nie wiedziała, jakim cudem tak mocno się pokaleczyła. Po wewnętrznej stronie lewej dłoni miała dwie dość znacznie jak na skaleczenia krwawiące rany. Na razie nie mogła oszacować ich rozmiaru. Najwidoczniej w którymś momencie musiała nieświadomie ścisnąć odłamki, bo na paliczkach niemal wszystkich palców widoczne były czerwone kreski wyglądające jednak bardziej jak od przecięcia papierem niż szkłem. Prawa dłoń była w lepszym stanie. Poranione miała tylko opuszki.
Chayse otworzył drzwi do łazienki i uważnie obserwował zachowanie Anastasii przy umywalce. Ostrożnie wierzchem dłoni podważyła dźwignię baterii, ale to spowodowało, że z zakamienionego kranu wydobywać zaczęły się tylko krople wody. Ponowiła wcześniej wykonaną czynność, tym razem dodając do tego więcej siły. Włożyła dłonie pod strumień i przez dłuższą chwilę obracała je na wszystkie strony, by spłukać tyle, ile się dało, po czym zamknęła dopływ wody. Chciała sięgnąć po wiszący obok wyblakły brązowy ręcznik, ale szeryf chwycił go pierwszy, oferując swoją pomoc. Najpierw osuszył zewnętrzne strony jej dłoni, a potem wewnętrzne. Zrobił to powoli, co chwilę podnosząc wzrok na jej twarz, by dostrzec ewentualny grymas bólu. Szatynka spojrzenie miała wbite w jakiś punkt na podłodze.
– Zostało coś w tych głębszych ranach, więc pójdę po apteczkę. Poczekasz na mnie w gabinecie? – zapytał tak łagodnie, jak tylko potrafił.
W odpowiedzi kiwnęła głową, nawet na niego nie spoglądając, po czym szybko wyszła z pomieszczenia. Cieszyła się, że nie wpadła na nikogo na korytarzu. Zajęła miejsce na biurku jak wcześniej. Głowę miała pochyloną i przekręconą lekko w prawo. Z odrazą patrzyła na szkło i leżącą obok szufelkę. Kto by pomyślał, że jedna głupia szklanka może narobić tyle hałasu. Największym z powstałych problemów było to, że dla Anastasii to nie była tylko stłuczona szklanka. To był dowód, że jej kondycja psychiczna powoli, ale coraz skuteczniej staczała się na dno. Stała się nieuważna, nieostrożna i dręczyły ją koszmary. Przeklinała dzień, w którym zostawiła akta sprawy Pollarda na biurku, przez co Reece miał sposobność do nich zajrzeć. Zamiast skupić się na jak najszybszym złapaniu tutejszego mordercy, myślała o tym, ile kobiet zginie przez to, że ława przysięgłych nie uznała zebranych przez nią dowodów za wystarczające. Była bowiem przekonana o tym, że prędzej czy później Pollard znów zacznie mordować. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego inni tego nie dostrzegali, co za każdym razem, gdy tylko o tym myślała, doprowadzało ją do skrajnych emocji. Gdyby ktokolwiek podejrzewał, że tamta sprawa rozwinie się w taki sposób, nigdy by jej nie dostała. Była zbyt młoda, niedoświadczona i ambitna, by móc przełknąć tak druzgocącą i w jej mniemaniu tragiczną w skutkach porażkę. Nikt nie spodziewał się, że okaleczenie dziewczyny spacerującej późnym wieczorem po przedmieściach Kansas City zaskutkuje serią morderstw w dwóch stanach. Teraz ktoś inny zajmował się tym śledztwem, szukając tego podobno prawdziwego sprawcy, a ona siedziała w mieście liczącym niecałe pięć tysięcy mieszkańców z poranionymi z własnej winy dłońmi.
– Chyba byłoby lepiej, gdybyś usiadła na kanapie.
Chayse w jednej ręce trzymał świeżo zdezynfekowaną pęsetę, a w drugiej podręczną materiałową apteczkę. Gdy tylko agentka zmieniła miejsce, przesunął biurowy fotel na kółkach tak, by znajdował się idealnie naprzeciw niej. Usiadł i przysunął się jeszcze bliżej, przez co stykali się kolanami. Wepchnął pomarańczową apteczkę między swoje udo a podłokietnik. Czekał, aż Anastasia zaszczyci go spojrzeniem, by dopiero wtedy zacząć coś mówić, ale na to się nie zapowiadało. Nawet odchrząknięcie nic nie dało, wciąż siedziała ze spuszczoną głową. Odczekał jeszcze chwilę, ale również bez skutku. Po namyśle odważył się wolną dłoń położyć na jej kolanie, by zwróciła na niego uwagę. Zadziałało nawet za dobrze, bo wzdrygnęła się, a on automatycznie cofnął rękę.
– Wybacz – rzuciła niemrawo, wyjmując mu te słowa z ust. Westchnęła, przenosząc wzrok z lewej dłoni na twarz szeryfa. – Gdzie ją położyć?
– Dosięgniesz do mojego uda?
Zgarbiła się lekko i zrobiła to bez problemu. Wyprostowała palce, zanim zdążył o to poprosić. Nakrył je lewą ręką, by w razie bólu mimowolnie nie zacisnęła pięści. Nie był pewien, czy to on miał tak ciepłą skórę, czy ona tak chłodną, ale różnica temperatur była znaczna.
– Może zaboleć.
– Przeżyję.
O tym Chayse był przekonany. Gdy się pochylał, jego wzrok mimowolnie na ułamek sekundy zatrzymał się na bliźnie na jej policzku. Na pewno doświadczyła już czegoś bardziej bolesnego od zabiegu, do którego wykonania się szykował.
Pewnym ruchem zbliżył pęsetę do cięcia idącego w poprzek dłoni jakieś półtora centymetra pod palcami, samo licząc trochę większą długość. Dopiero za drugim podejściem udało mu się chwycić płaski, śliski od wody i krwi kawałek szkła. Wtedy też zdał sobie sprawę z tego, że nie miał żadnej tacki czy czegoś innego, na co mógłby odłożyć odłamek. Ostatecznie zrzucił go na podłogę, bo przecież i tak czekało go sprzątanie. Zerknął na jak na razie niewzruszoną agentkę i zabrał się za drugi tkwiący w tej samej ranie fragment szklanki. Z nim poszło mu trochę gorzej. Skrzywił się, czując, jak jej palce, które blokował, przez moment próbowały się podnieść. Pozbywając się kolejnego odłamka, stwierdził, że przeprosi ją, jak skończy. Druga rana znajdowała się niemal w centrum dłoni i biegła pod dużym skosem. Była nieznacznie krótsza od poprzedniej, ale jednocześnie trochę głębsza i mocniej krwawiła, co utrudniało zobaczenie czegokolwiek. Wiedział jednak, że był tam tylko jeden odłamek, który na szczęście przez swoje rozmiary dość znacznie wystawał. Pozbył się go szybciej niż poprzedniego. Mocno wygiął się w stronę biurka, dzięki czemu udało mu się odłożyć na nie pęsetę.
– Mam nadzieję, że było znośnie – rzucił, puszczając jej rękę, żeby otworzyć apteczkę.
– Powiedziałabym, że nawet lepiej, ale nie chcę, żebyś uznał mnie za masochistkę. Tak czy siak, pewnie już zdążyłeś to zrobić.
Rozerwał opakowanie z jałową gazą i przyłożył ją do jednej z ran, a potem dokładnie tak samo postąpił z kolejną.
– Wcale nie. Myślę, że po prostu masz dużo na głowie.
– Nie więcej niż inni ludzie.
Wątpił w to, ale był zbyt skupiony na owijaniu jej dłoni bandażem, żeby coś powiedzieć. Gdy już się do tego zbierał, nagle zauważył coś, co nie pasowało do obrazka, który zapisał się w jego głowie po poznaniu agentki. Wyjął z apteczki specjalne nożyczki, a gdy wrócił spojrzeniem do dłoni Anastasii, pierścionka na serdecznym palcu wciąż nie było. Odciął odmierzony fragment bandaża od rolki, a potem jego końcówkę przeciął na pół i zawiązał swoje dzieło. Zerknął jeszcze raz dla pewności i dopiero wtedy do jego mózgu dotarła informacja, że faktycznie na jej dłoni nie było żadnej biżuterii. Momentalnie zrobiło mu się gorąco. Wiedział, że nie powinno go to cieszyć, bo może właśnie przez to Anastasia była taka przygaszona, ale nie potrafił myśleć o tym w ten sposób.
– Pokaż prawą.
Już pewniej chwycił jej rękę i dokładnie obejrzał, znajdując przy tym płytkie, ale długie cięcie na palcu wskazującym od strony palca środkowego. Przy okazji zauważył, że miała wyjątkowo miękkie i kobiece dłonie. Nie potrafił wyobrazić sobie, że to w nich trzymała pistolet. Naklejając plaster na zranione miejsce, zapatrzył się na skórę na wierzchu jej dłoni, która skrzyła się podobnie do leżących na panelach kawałkach szkła.
– Spokojnie, to tylko balsam z brokatem.
– Nie podejrzewałbym cię o zamiłowanie do brokatu, Ashbee.
– O wiele rzeczy byś mnie nie podejrzewał – odparła, posyłając mu jeden ze swoich ładniejszych uśmiechów.
Odwzajemnił ten gest, zjeżdżając wzrokiem w dół jej twarzy. W swojej wyobraźni już dawno dotykał ustami jej zaróżowionych warg. Nieraz też zastanawiał się, jakiego smaku pomadki używała. Pewnie jeszcze półtora roku wcześniej sprawdziłby to, ryzykując otrzymaniem ciosu w twarz. Teraz jednak patrzył na wiele spraw w zupełnie inny sposób.
– Dziękuję za opatrunek, Chayse – powiedziała po chwili, skupiając jego wzrok znów na swoich oczach.
Musiał przyznać, że jej głos wyjątkowo ładnie współgrał z jego imieniem. W tej chwili w duchu dziękował i składał cześć tej rozbitej szklance.
– Nie ma sprawy, An.
– Nawet dobrze zdrabniasz.
– Twoja przyjaciółka tak o tobie mówiła. Libby, tak?
– Tak, Libby. Właśnie, Libby, cholera. – Chciała wyjąć telefon z kieszeni dżinsów i dopiero wtedy zorientowała się, że Chayse cały czas trzymał jej dłoń. Rumieniec, który momentalnie wypłynął na jego policzki, z uwagi na śniadą cerę był niewyraźny, ale wciąż widoczny. – Miałam zadzwonić, że Foster przyjedzie.
– Racja – przyznał, wstając nieco zbyt gwałtownie. – To ja posprzątam w tym czasie.
– Ja zaraz... – zaczęła, wybierając numer Libby.
– Nie, ja się tym zajmę.
Nie odpuściłaby tak łatwo, gdyby nie to, że Lelystra odebrała teleofn niespodziewanie szybko, bo już po drugim sygnale. Uraczyła Anastasię pytaniem, czy ta już się za nią stęskniła. Szatynka oczywiście odpowiedziała twierdząco, po czym, spoglądając w międzyczasie na zegar ścienny, wyjaśniła, że za jakieś piętnaście minut w biurze powinien pojawić się Mark Foster z kartami pamięci. Mogła wyobrazić sobie, jak jej przyjaciółka kiwa głową, jednocześnie szukając na portalach społecznościowych kogoś o takich personaliach. Obiecała, że dopilnuje, by dowody zostały odebrane i przekazane technikom.
– Może byłoby lepiej, gdyby lekarz obejrzał te rany? – zapytał Chayse, kończąc zamiatać, gdy tylko Anastasia pożegnała się z przyjaciółką.
– To niepotrzebne. Powinniśmy wrócić do omawiania morderstw.
Zgodził się, chociaż wolałby porozmawiać o czymś innym. Tak samo, jak chciałby spędzić z nią jak najwięcej czasu w cztery oczy, ale jednak zaproponował, że zawoła Bena, skoro i tak idzie wyrzucić odłamki szklanki. Od czasu objęcia stanowiska szeryfa przywykł do zachowywania się w sposób odwrotny do upragnionego. Nauczył się robić to, co właściwie, ale niekoniecznie satysfakcjonujące.
Gdy tylko Woodard wyszedł z pomieszczenia, zaczęła przeglądać nieodebrane wiadomości. Przy dwudziestej miała już dość. Odpowiedziała Reece'owi, żeby dał jej spokój, po czym zablokowała jego numer. Chciała poczekać z tym do powrotu do Kansas City, ale nie mogła już dłużej wytrzymać tego ostrzału SMS-ami. Wiedziała, że jeśli odetnie kontakt telefoniczny, to Reece zacznie szukać innego sposobu, by przedstawić jej swoje racje. Pozostało jej liczyć na to, że będzie miał tyle przyzwoitości, by nie ścigać jej w Lexington.
Szeryf wrócił szybciej, niż się spodziewała. Niewyraźny uśmiech, który kołysał się na jego ustach, zdawał się mimowolny. Był na tyle słaby, że nie ujawniał dołeczków w jego policzkach, ale jakoś dodał jej otuchy i pomógł w wyrzuceniu z głowy dopiero co przeczytanych wiadomości.
– Nie mogłem go nigdzie znaleźć.
– Elwooda? – Przytaknął, na co obojętnie wzruszyła ramionami.– Jego strata. Tylko niech później nie narzeka, bo nie ręczę za siebie.
– An?
– Tak?
– Może moglibyście spróbować się polubić?
Spojrzenie, którym go obrzuciła, zmazało resztki uśmiechu z jego twarzy. Było tak chłodne, że zapragnął zaraz po powrocie do domu rozpalić ogień w kominku.
– Nie przyjechałam tutaj, żeby zawierać nowe znajomości, Wo... – urwała na moment, czując, że powinna przestać używać tego nieprzyjemnego tonu w stosunku do niego. Nie zasługiwał, by tak go traktowała. – Chayse. Wróćmy lepiej do istotnych tematów. Na razie nie ma żadnej prawidłowości w działaniu sprawcy – podjęła, wstając i zaczynając krążyć po niewielkim pomieszczeniu. Tak naprawdę mało brakowało, żeby chodziła w miejscu. – Zupełnie jakby żadne elementy jego zachowania nie podlegały perseweracji, co jest...
– Nie podlegały czemu? – zapytał, zbliżając się do tablicy i to w nią wlepiając wzrok, jakby tam miał znaleźć odpowiedź.
– Perseweracji. Upraszczając, jest to tendencja do powtarzania tych samych czynności po zaprzestaniu działania bodźca. Są jeszcze trochę inne definicje, ale tylko ta jest nam potrzebna. Może łatwiej byłoby, gdybym podała ci jakieś przykłady? – dodała, wciąż dostrzegając na jego twarzy zakłopotanie.
– Byłbym wdzięczny.
– Perseweracja może dotyczyć wyboru ofiary. Występuje wtedy, gdy morderca stosuje jakieś konkretne kryterium wyboru, na przykład płeć, przynależność do określonych środowisk czy chociażby wygląd. W naszym przypadku tak nie jest. Dotychczasowe ofiary to nastolatka, czterdziestoletni mężczyzna i dziesięcioletni chłopiec. Nicole pochodziła z średnio zamożnej rodziny, John może nie klepał biedy, ale jednak nie zarabiał zbyt dobrze, podczas gdy rodzice Alvina to prawdopodobnie jedni z bogatszych mieszkańców Lexington. Rozumiesz? – zapytała, siadając na biurku, które powoli stawało się jej ulubionym miejscem w tym biurze.
– Rozumiem. Możemy na przyszłość obejść się bez dziwnych słów?
Zagryzła dolną wargę, uciekając wzrokiem gdzieś w bok, gdy ich spojrzenia na moment się skrzyżowały. Może gdyby był policjantem, to lepiej by ją rozumiał. Pewnie nie. W Akademii w Quantico przygotowywała się do zasilenia szeregów Sekcji Behawioralnej FBI specjalizującej się w tworzeniu profili psychologicznych przestępców, dlatego teraz zajmowała się mordercami wielokrotnymi. Była po prostu psychologiem kryminalnym. Gdyby po nabraniu doświadczenia okazała się naprawdę dobra, mogłaby zostać przeniesiona z biura terenowego FBI do głównej siedziby tej Sekcji mieszczącej się na najniższym z pięter Akademii, dwa metry pod ziemią. Byłoby to jednak równoznaczne z przeprowadzką w okolice Waszyngtonu, czego jak na razie naprawdę nie chciała.
– Cały czas staram się ich unikać. Widzisz jakąś prawidłowość w wyborze narzędzia zbrodni?
Chayse znów wrócił spojrzeniem do tablicy, tracąc przy tym teraz znajdującą się za jego plecami agentkę z pola widzenia. Właściwie to nie mógł dostrzec żadnego narzędzia – morderca nie używał pistoletu, noża czy czegokolwiek, co mogłoby naruszyć skórę. Ściągnął zdjęcia przedstawiające trzy ofiary i, przyglądając się im, oparł się o biurko, tuż obok Anastasii.
– Nie ma narzędzia – mruknął po dłuższej chwili.
– Jest i każdy z nas ma je przy sobie.
Gdy podniósł na nią wzrok, zauważył, że intensywnie mu się przyglądała, lekko zadzierając przy tym głowę ku górze. Coś w wyrazie jej twarzy się zmieniło i nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej miało to miejsce. Mógł rozpoznać w nim autentyczne zainteresowanie, może nawet swoiste podekscytowanie, jakby analizowanie zachowania mordercy przełączało jej umysł na zupełnie inne, wyższe obroty. Mimowolnie zwrócił uwagę na jej nieznacznie rozchylone wargi. Przez nie sprawiała wrażenie, jakby chciała podzielić się z nim jakimiś swoimi głęboko ukrytymi przemyśleniami.
– Ręce, Chayse, ręce.
– Ach, tak – odparł dopiero po chwili. Z początku pomyślał, że może nieświadomie położył dłoń na jej kolanie. – Nicole rozumiem, bo miała skręcony kark, ale reszta?
– Właśnie to takie lekkie uproszczenie. Można jedynie zauważyć, że w prawie wszystkich tych morderstwach ręce odegrały bardzo ważną rolę. Tylko nie mów mi, że zawsze tak jest. W pewnym sensie oczywiście, bo raczej rzadko kiedy ktoś morduje kogoś na przykład nogami, chociaż też się to zdarza. Chodzi bardziej o to, że w przypadku Nicole i Alvina nie było żadnej bariery pomiędzy sprawcą a ofiarami.
– Jednak łatwiej kogoś zastrzelić niż skręcić mu kark albo przytrzymać pod wodą, aż się utopi.
– Tak, dokładnie o to mi chodzi – stwierdziła ściszonym głosem, mrużąc lekko powieki. – Tylko John nie pasuje. Jakkolwiek spojrzeć na te morderstwa, zawsze któreś nie pasuje. Gdyby nie Nicole, to za sposób zabijania można byłoby uznać uduszenie.
– Popieprzone.
Wypuściła powietrze, spuszczając głowę. Zaraz jednak powróciła do niego spojrzeniem, ale pozbawionym już tego pełnego skupienia.
– Trochę tak. Myślę, że jego sposób działania cały czas ewoluuje, co pozwala przypuszczać, że wcześniej nie miał problemów z prawem. Wciąż szuka, jeszcze nie jest ustabilizowany. Pierwsza zbrodnia było taką lekką pokazówką, nie sądzisz? – Chayse tylko wygiął usta w podkówkę, wzruszając ramionami. – Zabił ładną dziewczynę, nastolatkę, demonstracyjnie podrzucił ją pod szkołę i podarł jej ubranie, co wskazywało, że doszło do gwałtu, ale niczego takiego nie było. W ten sposób zwrócił na siebie uwagę. Pozostałe dwa morderstwa upozorował na wypadki, przez co nie wywołały tyle szumu. Ludzie, zamiast wpaść w panikę, poniekąd nawet się uspokoili, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie.
– A co z blond włosami i ze szklanką? – zapytał, podchodząc do tablicy i odwieszając zdjęcia w odpowiednie miejsca.
– Trafne spostrzeżenie, szeryfie. – Gdyby nie stał do niej plecami, wiedziałby, że na krótki moment się uśmiechnęła. – Zapewnienie sobie więcej czasu, utrudnienie ustalenia tożsamości, odwrócenie naszej uwagi. Dobrze wie, że musimy sprawdzić wszystkie poszlaki. Może wie nawet, jak prowadzi się śledztwo.
Gdy odwrócił się w jej stronę, wyglądał, jakby go spoliczkowała. Niedowierzanie malujące się na jego twarzy zdawało się krzyczeć, że agentka chyba sobie z niego żartuje. Kilka razy przełknął nerwowo ślinę, co zauważyła przez ruch wyraźnie widocznego na jego szyi jabłka Adama.
– Nie martw się, równie dobrze może być to jakiś pasjonat filmów akcji. Szkoda, że nie zostawia nam żadnego podpisu.
– A te ślady to nie podpisy?
Skrzyżował ręce na klatce piersiowej. Nie podobało mu się podejrzenie, które wysnuła chwilę wcześniej. Ufał swoim ludziom, którzy co prawda nie należeli do służb mundurowych, ale wiedzieli trochę więcej na temat prowadzenia śledztw niż zwykli mieszkańcy Lexington. Do tutejszych policjantów też nie miał żadnych zastrzeżeń, ale nie mógł za nich ręczyć aż w takim stopniu. Może to były te przemyślenia, które od jakiegoś czasu czaiły się na końcu jej języka. Jeśli tak, to nie chciał już nigdy widzieć tego intensywnego spojrzenia i rozchylonych ust.
– Nie, a tym bardziej nie w tym sensie. To tylko podłożone dowody. Tak, jak mówiłam, odwracanie od siebie podejrzeń. Przy Alvinie nawet nic nie znaleziono, nie licząc tego otwartego okna, ale to nie było na samym miejscu zbrodni i było niezbędne do ucieczki. Na nasze nieszczęście jest tak ostrożny, że zdjął buty, by nie zostawić odcisków podeszew.
– To o co ci chodzi?
Odwróciła na moment wzrok od jego niezadowolonego wyrazu twarzy, zastanawiając się, jak mu to wytłumaczyć. Chciała, by to zapamiętał, licząc jednocześnie na to, że ta wiedza nigdy mu się nie przyda. Wychodziła z założenia, że skoro już się tu znalazła, to mogła chociaż trochę wdrożyć go w zawodową terminologię, jednocześnie unikając samych terminów. Omówić niektóre rzeczy bez fachowego słownictwa. Było to jednak trudniejsze, niż z początku jej się zdawało, dlatego cisza trwała dłuższą chwilę. Jednak, gdy już znalazła odpowiedni przykład, ledwo powściągnęła cisnący się jej na usta zaczepny uśmiech. Była ciekawa jego reakcji, ale żeby jej nie zaburzać, musiała zostać w miarę poważna.
– Okej, powiedzmy, że hipotetycznie bym cię teraz zamordowała. Nieważne jak, nieważne, po co, to akurat w tych konkretnych rozważaniach się nie liczy. Jasne?
– Jasne. – Rysy jego twarzy się wygładziły. – Ale co z tym podpisem?
– Cierpliwości, szeryfie, cierpliwości. – Chciała rozbudzić jego ciekawość, by ułatwić sobie wyciągnięcie wniosków. Poczekała, aż nerwowo zmarszczył brwi i przestąpił z nogi na nogę. – Podpis to zrobienie czegoś, co nie jest konieczne do dokonania zbrodni. Dodatek, który nie ma nic wspólnego z próbą odwrócenia od siebie podejrzeń. Takie widzimisię sprawcy dyktowane różnymi pobudkami. Więc załóżmy, że teraz bym cię zabiła. Zostawieniem podpisu byłoby to, gdybym po wszystkim na przykład pocałowała cię w policzek, w szyję, czy gdziekolwiek, ale koniecznie mając szminkę czy błyszczyk na ustach, by zostawić odcisk. Mogłabym ci to zaprezentować, ale nie mam przy sobie szminki. Teoretycznie z pomadką też by się sprawdziło, bo na pewno zostałaby ona na skórze, ale to już nie byłoby takie efektowne, bo ślad nie byłby taki widoczny. Żeby to zrobić, i tak musiałabym cię najpierw zabić, a tego chyba żadne z nas nie chce.
Mogła przysiąc, że widziała, jak trybiki w mózgu Chayse'a po kolei przeskakują, żeby przeanalizować jej słowa, szukając w nich drugiego dna. Jeszcze zanim skończyła mówić, wstrzymał oddech i spiął mięśnie skrzyżowanych na klatce piersiowej ramion. W międzyczasie uniósł lekko brwi prawdopodobnie zdziwiony faktem, że taki przykład wpadł jej do głowy. Nie znał jej na tyle, by wiedzieć, że to było idealnie w jej stylu. Anastasia lubiła niewinne prowokacje, które często dostarczały jej dużo wiedzy szczególnie podczas przesłuchań. Oczywiście zawsze dostawała tylko podejrzenia, a nie fakty, ale i tak były one lepsze niż nic. Teraz też je otrzymała.
– Myślałem, że marzysz o tym, żeby mnie zamordować – odparł po stanowczo zbyt długiej chwili, zahaczając kciuki o kieszenie spodni.
Odchrząknął, bo jego głos nie brzmiał w pełni tak, jak powinien. W tej chwili mógłby dać jej się zamordować pod warunkiem, że odwróciłaby kolejność wykonywanych czynności.
– Och, to doprawdy urocze, że uważasz, iż moje marzenia są związane z tobą – powiedziała w sposób, jakby jego wypowiedź całkowicie ją rozczuliła, przykładając przy tym na moment dłoń do klatki piersiowej. – Ale tak na poważnie, odcisk ust to bardzo głupi podpis. Jak zaczną cię podejrzewać, sprawdzą, czy czerwień wargowa się zgadza i już wyrok bez gadania. Odcisk zębów też nie jest zbyt mądry, bo dodatkowo pozwala na zawężenie kręgu podejrzanych, jeszcze zanim jacyś w ogóle się pojawią. Chyba że ktoś używałby jakiejś nakładki na prawdziwe uzębienie...
– An?
– Tak?
– Na pewno nie chcesz, żeby lekarz obejrzał tę rękę? – zapytał nagle, ruszając się z miejsca, by zatrzymać się krok od agentki. Musiała unieść głowę, żeby na niego spojrzeć.
– A co, uważasz, że rzuca mi się na mózg?
– Mniej więcej – odparł, wyszczerzając zęby w uśmiechu i ukazując jej swoje dołeczki w policzkach.
– Cóż, przyzwyczaj się, dopiero się rozkręcam.
– W takim razie czekam na więcej.
– Tym więcej będzie pytanie, czy zdarzały się tu wcześniej jakieś morderstwa i gdzie macie archiwum.
Chayse nie kojarzył, by za jego życia, czy nawet jakiś czas przed tym, kogoś zamordowano w Lexington. Inaczej na pewno wiedziałby o tym od dziadka, który zaznajamiał go nie tylko z obowiązkami szeryfa, ale też z ciekawszymi wydarzeniami w mieście. Archiwum mieściło się w piwnicy tutejszej komendy i to policjanci mieli wszystkie potrzebne klucze, które w razie potrzeby mógł załatwić. Problem w tym, że Anastasia nie wiedziała, czy taka potrzeba faktycznie istnieje. Skoro nie dochodziło wcześniej do żadnych zabójstw, to prawdopodobnie nie. Nie omawiali tego tematu jednak zbyt długo, bo wymianę zdań przerwał im dzwonek jej telefonu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro