Rozdział 11
Nie byłem w stanie uświadomić sobie, czy mi się to jedynie śniło, czy raczej działo się to rzeczywiście. Nie mogłem uwierzyć w widok znajdujący się przede mną, mój umysł bezsprzecznie nie chciał tego przyswoić. Nie orientowałem się, jak długo stałem w osłupieniu, nie odrywając spojrzenia ze zwłok. Gdy się wyrwałem z zamroczenia, przybliżyłem się do ciała Caleba. Pomyliłem się, jego gardło nie zostało poderżnięte, lecz rozszarpane, jakby jakieś dzikie zwierzę wyrywało kawałek po kawałeczku jego szyi.
— Co ja powinienem zrobić w tej sytuacji? — Rozbrzmiało w mojej głowie.
Ostatecznie zadecydowałem, że powinienem był, a wręcz należało kogoś natychmiast znaleźć w celu powiadomienia o zaistniałym, krwawym wydarzeniu. Wkrótce potem usłyszałem pewien niezidentyfikowany szelest. Błyskawicznie odwróciłem się w kierunku hałasu. Nie zwlekając, skierowałem promień latarki po otaczających mnie drzewach, ale nic podejrzanego nie dostrzegłem. Jednak co jeśli to coś jeszcze tu przebywało, chowając się w mroku i tylko wyczekując na kolejną ewentualną ofiarę? Znowu rozległ się przeszywający dźwięk przypominający w pewnym stopniu budzący strach szmer. Obróciłem się w stronę nieżyjącego kolegi. Z każdą upływającą sekundą ogarniała mnie coraz większa panika. Nagle zdałem sobie sprawę, że byłem obserwowany. Wyraźnie czułem czyjś wzrok na swojej osobie, niedaleko mnie stała w bezruchu pewna postać. Zarys wskazywał, iż najprawdopodobniej był to mężczyzna. Niemniej jednak było zbyt ciemno, abym mógł uchwycić spojrzeniem rysy twarzy niepokojącego osobnika. Ponadto, nie dałem rady nakierować na niego źródła światła, ponieważ moje dłonie niespodziewanie zaczęły drżeć. Z tej odległości zaobserwowałem spływające, ciemne plamy po jego obliczu, przy czym również po wyraźnie przenoszonym płaszczu. W moim umyśle rozbłysło zdziwienie, mój zmysł wzroku przez krótki moment jakby uległ zmutowanej poprawie, lecz równie błyskawicznie ten efekt zniknął. Z uporem patrzyłem w jeden punkt z nadzieją, iż to tylko skutek mojej halucynacji. Wbrew oczekiwaniom poruszył się, a potem niestety zmierzał w moim kierunku, a ja zrobiłem jedyną rzecz, która od razu pojawiła się w myślach. Może nie do końca rozsądną czynność, jednak lepszą niż zwyczajne oczekiwanie na ruch przeciwnika. Najmocniej jak zdołałem, rzuciłem w niego przedmiotem, który trzymałem dość kurczowo, tracąc w ten sposób cenne oświetlenie mroku, po czym zerwałem się do biegu. Na szczęście nie znajdowałem się na szarym końcu listy w aktywności fizycznej związanej z dłuższą przebieżką pośród rówieśników, jednak ze znacznym opóźnieniem zrozumiałem, że podążałem w przeciwnym kierunku do lokalizacji grupy.
— Niech to! — krzyknąłem rozłoszczony, a także zawiedziony swoim postępowaniem podczas napiętej sytuacji, w umyśle.
To spowodowało, że zostałem zmuszony przebiec dłuższy dystans, a potem dodatkowo musiałem skręcić w prawo, co było kolejnym utrudnieniem, aby dotrzeć do obozu. Oddalałem się w pośpiechu, wykorzystując maksymalnie siłę w nogach, gdyż panika coraz w większym stopniu mnie ogarniała, starannie omijając drzewa, przeskakując rozrzucone gałęzie bądź pnie drzew. Niespodziewanie nadzieja pojawiła się w moim wnętrzu, przekonująca mnie o fakcie, że napastnik mnie nie doścignie. Gdy już miałem wykonać gwałtowny skręt, poczułem pchnięcie z tyłu pleców. Tak silne, że zostałem wyrzucony w powietrze, a następnie wylądowałem kilka metrów dalej w wodzie. Dopiero po dłuższej chwili otworzyłem oczy, ponieważ trwałem w stanie odrętwienia, a także czystego szoku napiętnowanego aż do szpiku, w kolejnej czynności mrugnąłem kilkakrotnie, po czym mój wzrok zaczął się przyzwyczajać. Próbowałem wstać, ale ból był nie do zniesienia. Wręcz paraliżował mnie. Nie mogłem się poruszyć, przerażenie ponownie wdarło się do mojego umysłu.
— Nie uda mi się wydostać stąd — wyszeptały mi moje myśli.
Tym razem to nie był sen, tylko to była rzeczywistość. Ja naprawdę tonąłem. Zerknąłem ostatni raz w górę, wówczas zobaczyłem światło księżyca. Ewidentnie będzie to ostatnia rzecz, którą uchwyci moje spojrzenie przed odejściem na wieki. Nigdy nie wyobrażałem sobie, jak zakończy się moja egzystencja, lecz na pewno nie w ten sposób -- śmierć poprzez zostanie topielcem ściganym przez jakiegoś psychopatę. Nawet nie wiedziałem kto to, czy też co to było, jak również czym sobie zasłużyłem na taki koniec. Zaczynałem wolnym tempem tracić świadomość, jednocześnie przed oczami migały mi twarze rodziców, rodzeństwa, Michaela, Iana oraz wielu innych osób, które lubiłem bądź przeciwnie. Wspomnienia napływały mi do mózgu, jakbym oglądał film. Nie chciałem zatracić się w tym wiecznym śnie, tyle rzeczy jeszcze planowałem zrobić w życiu, zwyczajnie nie chciałem umierać. To nie mogło być moje zakończenie, odrzucałem tę kwestię od siebie. Mogłem jedynie liczyć, że pochwycą mordercę, jak i sprawiedliwość zostanie przywrócona. Zastanawiałem się, czy Caleb bardzo cierpiał. W głębi siebie poddawałem się złudzeniom, że jednak nie. Chociaż domyślałem się, jaka właściwie była prawda, próbowałem samego siebie oszukać. Z tą myślą pogrążyłem się w ciemności.
***
Zacząłem wracać do świata przytomności, moje zmysły budziły się na nowo, kiedy przeszył mnie piekielny, a zarazem wstrząsający ból. Co więcej, nie potrafiłem zlokalizować, gdzie konkretnie znajdowało się jego źródło. Myślałem, że poniosłem konsekwencje, obrywając w plecy, a dręczyło mnie całe ciało niczym konsumowane przez płomienie ognia.
— Chwila przecież ja umarłem — wykrzyczała moja logika. — To jak mogę odczuwać cokolwiek? Coś tu wyraźnie nie grało. — Doszukiwał się zdrowy rozsądek.
Próbuję otworzyć oczy. Z trudem, ale udaje mi się. Na początku widzę zamglony obraz. Później mój wzrok wyostrza się. Patrzę na biały sufit. Od razu uderza mnie myśl, że w naszych domkach na obozie sufity były z drewna, nawet u pielęgniarki. Pewnie zabrali mnie do szpitala. Przekręcam głowę. Zdziwiony orientuję się, że nie jestem w szpitalu. Jestem w jakimś pokoju. Nie rozpoznaję tego pomieszczenia.
— W końcu się obudziłeś.
Podskoczyłem na łóżku.
— Ileż to można spać?
Usiłowałem zlokalizować źródło głosu. Było to trochę trudne, bo miałem ograniczone ruchy. W końcu udało mi się to. Należał on do dziewczyny. Miała tak czarne włosy, jakbym patrzył w ciemność, a najdziwniejsze są były oczy, posiadały różową barwę. Siedziała na krześle ze skrzyżowanymi rękami.
— Na co się tak patrzysz? — powiedziała, przechylając lekko głowę.
— N-n-n-na....n-nn-i-c — wyjąkałem z trudem. Ból był okropny.
— Nie wysilaj się.
— C-c-co... — zacząłem.
— Naprawdę — odpowiedziała znudzonym tonem, oglądając swoje paznokcie.
— J-j-e-est...
— No daj spokój.
Ależ ona mnie zirytowała. Jakbym był zdolny powiedzieć cokolwiek bez jąkania, to pewnie walnąłbym jej jakąś ripostą. Spojrzała w prawo, ja też podążyłem za jej spojrzeniem. W drzwiach stała kolejna osoba. Konkretnie taka sama dziewczyna jak ta, która siedziała przede mną. Z małym wyjątkiem. Jej oczy były zielone. Nie taki wyblakły zieleń, ale jak szmaragd. Z daleka byłoby widać te ich oczy.
— Obudził się już — powiedziała, wchodząc do pokoju.
— Jak widać.
— To dobrze już myślałam, że w śpiączkę zapadł.
— W pewnym sensie w niej jest.
Rozmawiają, jakby mnie tu nie było. Kompletnie mnie ignorują.
— Przyniosłam zioła — powiedział trzeci głos. Należał do dziewczyny, co jest, widzę potrójnie? Przyjrzałem się jej, a właściwie to skupiłem się na jej oczach. Te były fioletowe. Zamknąłem oczy i je ponownie otworzyłem. To chyba sen. Nie, żeby to było coś osobliwego, przecież trzy dziewczyny mogą wyglądać identycznie, ale w nich było coś dziwnego. I te ich oczy.
— U-u-umarłem? — zapytałem, próbując się podnieść.
— Jeszcze nie — odpowiedziała różowooka.
Fioletowooka podeszła do mnie i znienacka wbiła mi strzykawkę w klatkę piersiową. Zaparło mi dech w piersiach. Co ona mi zrobiła? Zerwałem się z łóżka.
— Co ty robisz?! — wykrzyknąłem.
— Ratuję cię — odpowiedziała spokojnym tonem.
Po chwili dochodzi do mnie, że już nic mnie nie boli.
— Kim wy jesteście?
— Niestety jeszcze się nie dowiesz — oznajmiła zielonooka.
Stanęły wszystkie koło siebie. Spojrzały na mnie. I wszystkie razem zaczęły recytować.
Gdy los zaskoczy cię niespodzianie
ku przeznaczeniu wyciągnij dłonie
smutek pozostaw między rzęsami
łzami radości niech świat zapłonie
W promieniach słonka dziś dzień namaluj
kolorem nieba rozświetl mrok cienia
w warkocz nadziei wpleć swoją przyszłość
i nie uciekaj od przeznaczenia. *
W chwili, gdy skończyły, wszystkie trzy pstryknęły palcami. Zawirowało mi w głowie. I znowu odleciałem w nicość...
* * *
Wiersz pochodzi: http://wiersze.kobieta.pl/wiersze/nie-uciekaj-od-przeznaczenia-355998
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro