ROZDZIAŁ ÓSMY
#PieknoMilczeniaWS
EVRIN
Leżałem na ławce treningowej i zaciskałem palce na chłodnej sztandze, którą podnosiłem to w górę, to w dół. Mięśnie mojego ciała napinały się, a klatka piersiowa unosiła i opadała w rytm ciężkiego oddechu. Powietrze przesycał zapach żelaza, potu i wysiłku. Od godziny próbowałem skupić uwagę na ćwiczeniach, ale moje myśli i tak bez przerwy uciekały w innym kierunku. Do niej. Do mojej Kailyn.
Osoby, która rzekomo żałowała wszystkiego, co było ze mną związane...
Kiedy zamykałem oczy widziałem ją tak wyraźnie, jakby stała tuż przede mną. Tak blisko, że wystarczyło tylko unieść dłoń, by jej dotknąć. Chciałem to zrobić. Musnąć palcami jej delikatną skórę i zapytać, dlaczego wyglądała tak nieswojo, gdy dwa dni temu widziałem, jak wychodziła z gabinetu mojego ojca. Coś było wtedy wyraźnie nie tak. Jej wzrok wbity w podłogę, spięte ramiona, strach w oczach i rozedrgane dłonie.
Napiąłem się i ostatni raz wypchnąłem ciężar ku górze. Metaliczny posmak wypełnił mi usta, a serce uderzyło mocniej. Nie podobało mi się to. Nie podobała mi się myśl, że Evander mógł powiedzieć lub zrobić coś, co ją przestraszyło. Byłem zmęczony, zdezorientowany i boleśnie świadomy swojej słabości do Kailyn Ferrell.
Zacisnąłem zęby, odłożyłem sztangę na miejsce i kilka następnych sekund próbowałem uspokoić drżący oddech. Mięśnie paliły mnie żywym ogniem, napięcie pulsowało pod skórą, a nagi brzuch lśnił wilgotny od potu. Wiedziałem, że powinienem wstać, wziąć prysznic i chociaż w połowie spróbować wyrzucić z głowy jej obraz, ale nie potrafiłem. Nie miałem pojęcia nawet ile czasu spędziłem w tym dziwnym stanie zawieszenia, ale w pewnym momencie usłyszałem dźwięk. Cichy, ale wyraźny, jak gdyby ktoś próbował dostać się do pomieszczenia bez zwracania na siebie uwagi.
Odwróciłem głowę w stronę drzwi.
W ich progu stał Finn, oparty nonszalancko ramieniem o futrynę. Ręce skrzyżował na piersi, a po twarzy błąkał mu się ten charakterystyczny, zajebiście irytujący uśmieszek.
— Cześć, przystojniaku. Zastanawiałeś się kiedyś, czy da się umrzeć od nadmiaru testosteronu? — wyszczerzył zęby i obrzucił spojrzeniem moje wyrzeźbione barki oraz brzuch.
— Czy ty właśnie włamałeś mi się do mieszkania? — westchnąłem i sięgnąłem po ręcznik.
Henderson wzruszył ramionami.
— Nie do końca. Pukałem, ale nie otwierałeś a jak sprawdziłem okazało się, że drzwi są otwarte, więc... skorzystałem z okazji. Przez tyle lat powinieneś już do tego przywyknąć.
— Jak ja cię...
— Kocham? Spokojnie, wiem o tym. — przerwał mi, nim zdążyłem dokończyć.
Bez słowa cisnąłem w niego zwiniętym ręcznikiem. Odruchowo uniósł ręce, ale i tak trafiłem go prosto w głowę na co skrzywił się, jakby dostał czymś znacznie cięższym.
— Serio? Napadasz na człowieka, który przyszedł sprawdzić, czy żyjesz? — prychnął. — Zero w tobie wdzięczności. Gnój, a nie przyjaciel.
Przewróciłem oczami i sprawnym ruchem poderwałem się z ławki. Następnie ruszyłem w stronę wyjścia, minąłem Finna i wszedłem do ogromnego salonu połączonego z kuchnią. Henderson podążył za mną, jakby był u siebie. W sumie... może trochę i tak było. Wpadał tu tak często, że już dawno powinien dorobić sobie własny klucz.
— Dobra, mów po co tak naprawdę przyszedłeś. — mruknąłem.
Sięgnąłem po szklankę i nalałem do niej wody, którą natychmiast wypiłem. Dopiero potem ponownie na niego spojrzałem. Opierał się biodrem o marmurowy blat i kręcił w palcach leżącą na nim korkową podstawkę pod kubki.
— Wiem, że masz dzisiaj wolne i raczej wolisz nie słuchać o pracy, ale byłem w biurze po dokumenty i... — przełknął ślinę. — I przypadkiem usłyszałem dziwną rozmowę twojego ojca, z ojcem Charlotte.
Obrzuciłem przyjaciela uważnym spojrzeniem.
— Coś konkretnego?
— Mówili o hotelu na Buchanan Street. Podobno ktoś złożył ofertę na zakup, ale Evander brzmiał, jakby nie był tym ani trochę zachwycony. — wyjaśnił. — To dziwne, co nie? Jeszcze kilka miesięcy temu chciał pozbyć się tej nieruchomości jak najszybciej.
Przetrawiłem tę informację w całkowitym milczeniu. Hotel o którym mówił Finn, rzeczywiście był naszą problematyczną inwestycją. Zbyt kosztowną w utrzymaniu, z nie do końca jasnym statusem prawnym gruntów, na których stał. Ojciec mówił, że chcą go sprzedać, bo przynosił więcej strat niż zysków. Co więc uległo zmianie?
— Ktoś im podpadł? — zapytałem.
— Może. Nie wiem. Ale brzmiało poważnie. Kazali wszystko natychmiast „zabezpieczyć".
Evander Cranston nie był człowiekiem, który łatwo panikował. Jeśli reagował w taki sposób, oznaczało to, że rzeczywiście miał jakieś powody do obaw. Na bank czegoś się bał.
— A no i poruszyli też temat twoich zaręczyn z Lottie. — dodał.
Zamarłem na ułamek sekundy, po czym powoli odstawiłem pustą szklankę na blat.
— Słucham?
— Brzmisz, jakby to była dla ciebie nowość. — Finn uśmiechnął się krzywo.
— Bo nadal tego nie pojmuję. — Mój głos zabrzmiał chłodniej, niż planowałem.
— Jak dla mnie, sprawa jest dość prosta. Chcą jak najszybciej połączyć wasze firmy. Hotele i biżuteryjne imperium Campbell'ów.
— Nie. Wydaje im się po prostu, że cofnęliśmy się, kurwa, do średniowiecza. — parsknąłem żałośnie, przesuwając dłońmi po włosach. — Ślub dla korzyści biznesowych? Serio?
— Zamierzasz coś z tym zrobić?
— A jak ci się wydaje?
Mój ojciec mógł snuć swoje plany, ale jeśli myślał, że zgodzę się na coś takiego, to najwyraźniej mnie nie znał. Kilka miesięcy temu z premedytacją wykorzystał mój kiepski stan i zmusił do podpisania jakiegoś dokumentu, a teraz, niezależnie od tego, co czułem, byłem wciągnięty w to gówno po same uszy.
— Tak, Finn. Wyobraź sobie, że bez przerwy myślimy co z tym wszystkim zrobić. — Charlotte wyszła z sypialni dla gości i spojrzała na niego kompletnie zaspanym wzrokiem. — Dzień dobry. — dodała ze słodkim uśmiechem.
Długie blond włosy dziewczyny opadały na jej szczupłe ramiona okryte satynowym szlafrokiem, a zielone oczy zatrzymały się na Hendersonie. Zbyt długo. Zbyt intensywnie. I przede wszystkim... zbyt wymownie. Jeśli ta dwójka sądziła, że przez ostatnie miesiące niczego się nie domyśliłem, musieli brać mnie za skończonego kretyna. Chemia pomiędzy nimi wprost podpalała przestrzeń.
Jak, do cholery, mógłbym zrobić coś tak podłego, jak poślubienie dziewczyny, którą kochał mój najlepszy przyjaciel? Sama myśl o tym sprawiała, że robiło mi się słabo. To byłby cios poniżej pasa. Coś, czego nigdy bym sobie nie wybaczył.
Finn nigdy nie powiedział mi wprost, że kocha Charlotte, ale nie musiał. Widziałem to w jego spojrzeniu, w napiętej linii szczęki, gdy się śmiała, a on na nią patrzył. W tym, jak jego palce zaciskały się w pięść, gdy inny mężczyzna zwracał na nią uwagę. I w brzmieniu jego głosu – zawsze odrobinę innym, gdy wypowiadał jej imię. Szalał za nią. A ona szalała za nim. Byli razem idealni.
— Lottie? — rozchylił wargi, patrząc na nią zdumiony. — Umm... — podrapał się po głowie. — Co tu robisz?
— Stwarzamy pozory. — wyjaśniłem.
— Dokładnie tak. — przytaknęła i założyła ręce na klatkę piersiową. Zacisnęła je na niej tak mocno, że materiał satynowego szlafroka napiął się, podkreślając krągłość jej sporych piersi. Finn prawie zakrztusił się własną śliną. — W ogromnym skrócie: ojcowie narzekali, że konkurencja węszy udawany związek, więc uznali, że trzeba to uwiarygodnić. Przyjechałam więc do Evrina wczoraj wieczorem i zostałam na noc.
— I co robiliście? — wymsknęło mu się prawdopodobnie pod wpływem niekontrolowanej zazdrości.
Spojrzałem na Charlotte i mimowolnie uniosłem kącik ust w uśmiechu.
Kurwa.
Zdarzało mi się to tak rzadko...
— Jak to co? — Z gracją podeszła do kuchennego blatu, sięgnęła po winogrono z miski i wsunęła je do ust. — Oczywiście, że to, co robi dwoje dorosłych ludzi, kiedy spędzają razem noc.
Mrugnęła do mnie prowokująco, jakby doskonale wiedziała, że każde jej słowo wbija się w mózg Finna niczym cierń. Przycisnąłem język do podniebienia, powstrzymując się przed parsknięciem śmiechem.
— Czyli? — zbladł.
— Pieprzyliśmy się przez kilka dobrych godzin. Evrin jest faktycznie niesamowity w łóżku a bycie jego przyszłą narzeczoną, to prawdziwe błogosławieństwo — westchnęła dramatycznie, jakby przeżywała właśnie religijne objawienie.
— Ty... Ty chyba żartujesz. — Oczy przyjaciela rozszerzyły się tak, jakby właśnie odkrył, że ziemia wcale nie jest okrągła. — A co z Kailyn? — dodał pospiesznie.
— Oczywiście, że żartuję — żachnąłem pod nosem. — Prawda jest o wiele gorsza.
— Evrin przez trzy godziny próbował otworzyć butelkę wina, bo zgubił korkociąg — Charlotte pokręciła głową, jakby to było jedno z najtragiczniejszych wydarzeń w jej życiu. — W końcu poszliśmy spać, bo się obraził.
Finn zamrugał, najwyraźniej nie wiedząc, czy powinien odetchnąć z ulgą, czy zacząć się śmiać.
— Napięcie między nami było nie do wytrzymania, zwłaszcza gdy w napadzie frustracji próbował otworzyć butelkę nożem. Wyglądał wtedy tak seksownie... — kontynuowała prowokacyjnie, przeciągając każde słowo jak kot bawiący się ofiarą.
— I go złamałem. Przypadkiem.
— A jak chwycił widelec... — oblizała wymownie wargi, puszczają do mnie oko.
Cudem powstrzymywałem rozbawienie, ale jednocześnie wiedziałem, że nie miałem żadnych powodów do śmiechu. Już sam fakt, że próbowałem z nimi żartować, wydawał mi się co najmniej nieodpowiedni. Nie robiłem tego od dawna.
— Okej, dobra, przestańcie — Finn jęknął, przecierając twarz dłonią. — Nie wiem, co mnie bardziej martwi: to, że gadacie o tym z takim pojebanym zachwytem, czy to, że ktoś w ogóle pozwala wam dotykać ostrych narzędzi.
Charlotte i ja wymieniliśmy wymowne spojrzenia.
— Więc Finn... — zacząłem powoli. — Masz może jakiś korkociąg na zbyciu?
— Spierdalaj. Dłużej już z wami nie rozmawiam.
Chwilę później gwałtownie poderwał się z miejsca, wsunął dłoń do kieszeni spodni, wyciągnął paczkę papierosów i ruszył w stronę balkonu. Skoro zapragnął zapalić, to musiał być naprawdę spięty.
— Biedny, chyba dał się nabrać. — Charlotte zachichotała niewinnie, kręcąc głową. — Idź z nim pogadać, a ja w tym czasie wezmę prysznic.
— Ja też chciałem się właśnie wykąpać.
— Cóż, najwidoczniej potrzebna ci druga łazienka. Albo kolejne, jeszcze większe mieszkanie. — skwitowała niewzruszona, po czym chwyciła bluzę wiszącą na krześle obok i bezceremonialnie mi ją rzuciła. Potem raz jeszcze wskazała dłonią w stronę przeszklonego balkonu. — Ktoś tam wygląda, jakby zaraz miał skoczyć, więc lepiej go powstrzymaj, zanim będziemy musieli szukać ci nowego asystenta.
Westchnąłem ciężko, łapiąc bluzę w locie.
— Czemu zawsze to ja muszę łagodzić jego kryzysy egzystencjalne? — zapytałem.
— Bo masz seksowny głos i on wierzy, kiedy mówisz, że życie ma sens.
— Nigdy mu tego nie powiedziałem.
— Ale powinieneś. — Mrugnęła do mnie, a potem jak gdyby nigdy nic zniknęła w łazience, zostawiając mnie sam na sam z moim losem.
Cóż, najwidoczniej nie miałem wyboru.
Nasunąłem na siebie bluzę po czym podszedłem do balkonu i oparłem się o framugę, przyglądając się Finnowi. Chłopak stał z rękami wciśniętymi w kieszenie, wpatrzony w dal, jakby liczył na to, że wiatr przyniesie mu jakąś objawioną prawdę.
— Jeszcze żyjesz? — zagadnąłem, a on drgnął i posłał mi posępne spojrzenie.
— Nie wiem.
— To znaczy, że tak. — Przewróciłem oczami, odbiłem się z miejsca i stanąłem tuż obok niego. — Nie wiem, czy bardziej boli cię wizja Charlotte i mnie razem, czy to, że oboje czerpiemy z tego dziką satysfakcję, wiedząc, jak cię to wkurwia.
Zmrużył oczy.
— Może jedno i drugie.
— Wiesz, jeśli chcesz, mogę ci też opowiedzieć o tym, jak wzdychała moje imię w nocy i...
— Nawet nie kończ tego zdania. — warknął wściekle, co jednak wcale mnie nie powstrzymało.
— Albo o tym, jak zostawiała paznokciami...
— Cranston! — zacisnął szczęki z taką siłą, że aż mnie to zdziwiło.
Uśmiechnąłem się leniwie i oparłem łokcie na balustradzie.
Przed sobą miałem rozciągającą się panoramę Glasgow. Miasta, które nigdy nie spało, ale potrafiło udawać, że odpoczywa. Wieżowce w oddali rzucały długie cienie na wąskie uliczki, a rzeka Clyde lśniła w świetle niczym wstęgą roztopionego srebra. Lubiłem to mieszkanie właśnie za ten widok. Za sposób, w jaki zachody i wschody słońca malowały miasto, zmieniając je z surowej betonowej dżungli w coś niemal intymnego.
Poranne światło zawsze przypominało mi o Kailyn. Wydawało się uparte, nieubłagane i przesączało się przez każdą, nawet najmniejszą szczelinę. Wdzierało bez pytania o zgodę tam, gdzie nie chciałem go wpuszczać i rozświetlało zakamarki, które wolałem zostawić w mroku.
Zachody miały w sobie coś z jej odejścia. Ciepło gasnące w oddali, blask, który mimo całej swojej łagodności niósł za sobą coś nieodwołalnego. I ten paskudny spokój podszyty bolesną rezygnacją. Jak gdyby wiedziały, że ich miejsce znajduje się w przeszłości, a nie tuż obok mnie.
— Skończmy zabawę w udawanie i zagrajmy w otwarte karty. Wiem, że ją kochasz, Finn. — Wyszeptałem już całkowicie poważnie, pozwalając na to, by słowa osiadły między nami jak kurz po burzy. — Szalejesz za Charlotte jak głupi. I dlatego chcę, żebyś wiedział, że nigdy nie dotknąłem jej w taki sposób. Ani razu nie spojrzałem na nią jak...
Urwałem, dając mu przestrzeń na zrozumienie tego, co właśnie powiedziałem.
Finn wciągnął gwałtownie powietrze, a jego palce zacisnęły się na balustradzie, jakby musiał zająć czymś ręce, by nie zrobić czegoś głupiego.
— Jak na kobietę, którą mógłbym kiedykolwiek pokochać — dokończyłem po kilku sekundach ciszy. — Uwierz mi, że gdybym chciał, już dawno byłaby moja. Ale nie jest i nigdy nie będzie. Wy... należcie do siebie w każdym calu.
Przyjaciel odwrócił głowę, jego spojrzenie było pełne ostrożności, jakby bał się, że zaraz powiem coś jeszcze, czego nie będzie w stanie unieść. Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę i chyba wreszcie składał w spójną całość wszystkie rozsypane fragmenty, które sam porozrzucałem.
— Gówno prawda, stary. — spojrzał na mnie z czymś, co było mieszanką irytacji i triumfu. — Nigdy nie będzie przy tobie innej, bo wciąż kochasz Kailyn.
Parsknąłem cicho, ale on nawet nie mrugnął. Cholera, był śmiertelnie poważny. To oznaczało tylko jedno. Problemy.
— Okej, zauważyłeś, że czuję coś do Charlotte — kontynuował, rozkładając ręce. — Ale wiesz co? Ja też coś dostrzegłem. Zauważyłem, że od półtora roku nie przespałeś się z żadną dziewczyną. Że unikasz jakiegokolwiek spojrzenia, które mogłoby zasugerować coś więcej. Popadłeś w ruinę, Evrin.
— Nie pierdol. — zaśmiałem się żałośnie.
— Nie pierdolę. — W jego głosie nie było ani krzty wahania. — Wiesz, co robią faceci, którzy nie kochają żadnej kobiety? Żyją. Sypiają z kim chcą. Idą dalej. A ty? Ty nawet nie próbujesz.
— Może po prostu mam jakieś standardy.
— Nie, stary. Masz problem. W twojej pieprzonej głowie było, jest i będzie miejsce tylko dla niej. Od zawsze.
— Nawet jeśli, to co? — rzuciłem ostro. — Mam klęknąć przed nią i błagać, żeby do mnie wróciła? Prosić, żeby znowu mnie pokochała?
— Może nie klękać, bo to byłoby żałosne. Ale tak.
Spojrzałem na niego, próbując spalić go wzrokiem, ale on tylko uśmiechnął się kpiąco.
— Przestań być tchórzem, Cranston. — niemal wypluł te słowa przez zęby. — To do ciebie nie pasuje.
Nie odpowiedziałem. Zamiast tego zacisnąłem usta i wbiłem wzrok w miasto. Pozwalałem słowom swobodnie krążyć wokół mnie, jakby były czymś zupełnie obcym.
Bo przecież nie mogły być prawdą.
Prawda oznaczała coś, czego nie byłem gotów przyjąć do wiadomości.
— No jasne. — Finn prychnął i pokręcił głową. — Teraz udasz, że to brednie i nie mam racji?
— Może nie masz.
— Może mam — odparł z absolutnym przekonaniem. — Spójrz na siebie. Nie pozwalasz nikomu podejść za blisko, nie angażujesz się w nic, co mogłoby chociaż odrobinę przypominać to, co czułeś do Kailyn.
— To nieprawda.
— Serio? A Charlotte?
Zagryzłem boleśnie wnętrze policzka.
— Co z nią?
— To, że nigdy ci na niej nie zależało w sposób inny niż na przyjaciółce. Nawet przez sekundę. A mimo to chętnie wciągnąłeś się w tę całą farsę z zaręczynami.
Zacisnąłem palce w pięści i dwukrotnie przełknąłem ślinę. To był cios poniżej pasa. Henderson doskonale wiedział, że do pewnych rzeczy zmusił mnie ojciec. Ta do nich należała.
— Dobrze wiesz, dlaczego to zrobiłem. Nie byłem sobą... i chyba nie muszę ci przypominać, czemu. — spojrzałem mu głęboko w oczy, pozwalając na to, by ciężar mojej uwagi spadł na niego w pełni. — Poza tym skoro jesteś taki mądry, to powiedz mi... — wycedziłem, ledwo panując nad własnym głosem — Co twoim zdaniem powinienem zrobić?
— Przestań udawać, że pałasz do niej nienawiścią i ją odzyskaj.
— I co?
— I nie pozwól by odeszła po raz drugi.
W tym momencie zrozumiałem, że wiedział o mnie więcej, niż chciałem przyznać. Przerażała mnie ta świadomość. Byłem nieuważny. Zdjąłem maskę, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, i pozwoliłem mu przejrzeć mnie na wylot.
— Mieliśmy rozmawiać o tobie, a nie o mnie. — gwałtownie przeniosłem wzrok i spojrzałem gdzieś w dal. — Obiecuję, że nie dojdzie do tych zaręczyn.
— Będziemy skakać tak z tematu na temat? O czym ty teraz pieprzysz?
— O tym, że zrobię wszystko, aby pokrzyżować plany Evandera. — wyjaśniłem. — Powiem to prawdopodobnie pierwszy i ostatni raz, więc słuchaj mnie bardzo uważnie. — odwróciłem głowę, by znów spojrzeć mu prosto w oczy. Potem rozchyliłem wargi i wydusiłem krótkie choć wymowne: — Nasza przyjaźń jest dla mnie ważniejsza, niż jakiekolwiek gierki, które od zawsze muszę odstawiać przed światem. Ja prawdopodobnie zmarnowałem swoją szansę. Nie pozwolę zrobić ci tego samego i choćbym miał stanąć na głowie, jeszcze będę sypał kwiatki na waszym ślubie. Zrozumiałeś, czy powtórzyć?
Finn zmrużył oczy, mierząc mnie wzrokiem, jakbym właśnie postradał zmysły. Prawdopodobnie spodziewał się wszystkiego, ale nie tego, że z moich ust kiedykolwiek spłynie tak odważna deklaracja.
— Ty? Sypać kwiatki? — prychnął zszokowany. — Chciałbym to zobaczyć.
— Lepiej się przyzwyczajaj do tej wizji, bo zamierzam ją zrealizować. — Uniosłem brew. — Możesz się śmiać, ale ja nie zamierzam patrzeć, jak spieprzasz to tak samo jak ja.
— Charlotte jest poza moją ligą. Nie jest kimś, kogo mógłbym zatrzymać przy sobie na dłużej. Jej rodzina nigdy nie zaakceptuje związku ze zwykłym asystentem — westchnął, a w jego głosie pobrzmiewała nuta rezygnacji, której nie potrafił ukryć.
— Skończ pierdolić, czy jak to szło. — Powtórzyłem jego własne słowa, unosząc brew. — Owszem, częściej mnie wkurwiasz, niż chciałbym przyznać, ale jeśli jest ktoś, kto naprawdę zasługuje na Charlotte, to właśnie ty. — Zamilkłem na chwilę, a potem westchnąłem ciężko i dodałem: — Chciałbym, żebyś choć raz spojrzał na siebie moimi oczami i zobaczył, kim naprawdę jesteś. Bo jesteś bardziej wartościowym człowiekiem niż niejeden nadziany dupek, który myśli, że pieniądze mogą zastąpić charakter.
— Evrin, do cholery...
— Nie, nie Evrin, do cholery. — Wskazałem na niego palcem. — Po prostu „dziękuję, Evrin, masz rację, Evrin, jesteś cholernie mądry, Evrin".
— Ty naprawdę jesteś pieprzonym idiotą. — pokręcił głową, a potem spojrzał w dal, jakby próbował ułożyć sobie w głowie to, co właśnie powiedziałem.
Mimo wszystko wiedziałem, że dotarły do niego moje słowa.
I to mi w zupełności wystarczyło.
— Mam tylko nadzieję, że nie knujesz czegoś, co zrujnuje ci życie w firmie. — rzucił po dłuższej chwili nieznośnego milczenia.
— Nic nie knuję.
— Evrin, znam cię. Jesteś jak cholerny szachista, zawsze masz jakiś plan.
— Tym razem nie mam żadnego. Idę na żywioł. — przyznałem.
— Nie wierzę ci.
— Przysięgam.
— Przysięgałeś mi kiedyś, że nie zapomnisz o moich urodzinach, a potem...
— A potem mieliśmy pożar w jednym z hoteli! — uniosłem ręce w geście obronnym. — Poza tym oddałem ci swoje auto w ramach przeprosin.
— I co z tego, skoro ukradłeś mi je równo tydzień później?
— To nie była kradzież, tylko pożyczka bez pytania.
Popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
— Wiesz co? Nie wiem, co mnie bardziej martwi. Fakt, że naprawdę nie masz planu, czy że w końcu się do czegoś otwarcie przyznałeś.
— Powinieneś się cieszyć, że masz tak lojalnego przyjaciela i szefa.
— Cieszę się. Ale nadal ci nie wierzę.
— To już tylko i wyłącznie twój problem. — powiedziałem cicho, unosząc twarz ku niebu.
Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że tego dnia wschód słońca był piękniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. A ja, po raz pierwszy od dawna, nie czułem przed nim aż takiego lęku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro