Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ CZWARTY

No hej! Będę ogromnie wdzięczna za aktywność 🥹

#PieknoMilczeniaWS

EVRIN

Siedziałem naprzeciwko ojca w eleganckiej przyciemnionej restauracji. Światło świec migotało w półmroku natomiast na stole przed nami oprócz jedzenia leżały wydruki faktur i notatki o nadchodzących spotkaniach. Szmery rozmów gości zlewały się z puszczaną w tle muzyką klasyczną, sztućce stukały o porcelanowe talerze a kelnerzy przemykali dyskretnie pomiędzy stolikami, jak gdyby bali się zwrócić na siebie jakąkolwiek uwagę.

Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że to zwykła biznesowa kolacja do których już dawno przywykłem. Jednak nawet podczas nich musiałem zachować nieustanną czujność, bo rozmowy z Evanderem Cranstonem przypominały partię szachów. Mężczyzna precyzyjnie ważył każde moje słowo i bacznie obserwował każdy mój ruch. Byłem na celowniku. Śledzony i nieustannie oceniany.

— To czego teraz potrzebujemy, to o wiele większa kontrola nad dostawami. — odezwał się, przeglądając uważnie plik dokumentów. — Nie możemy pozwolić na takie opóźnienia, jak ostatnio. Jeśli ktoś nie potrafi dostarczyć towaru na czas, nie zasługuje na kontrakt z nami. Dopilnuj więc proszę, żeby umowa z nowym dostawcą została podpisana w miarę jak najszybciej. — kontynuował i sięgnął po kieliszek z winem.

— Zajmę się tym jutro z samego rana. — odpowiedziałem. W głowie miałem już zaplanowane spotkania, kwestie do załatwienia, a także kilka problemów, które czekały na rozwiązanie. — Dostawcy z Londynu dostali już przypomnienia.

Evander obdarzył mnie spojrzeniem pełnym uznania, ale wiedziałem, że to nie wystarczy. Ojciec zawsze wymagał więcej. Wyższej jakości, lepszych wyników i masy konkretów. Taka była jego natura. To właśnie po nim odziedziczyłem zawziętość i determinację, by dążyć do celu, choćby po trupach.

— Skup się też na nowej lokalizacji na południu. Słyszałem od Michaela, że pojawiły się problemy z pozwoleniami.

— Dwie godziny temu rozmawiałem z naszymi prawnikami. — poinformowałem bez żadnych większych emocji. — Mają przyspieszyć formalności, a wszelkie potrzebne zgody powinieneś mieć u siebie już na początku przyszłego tygodnia.

Próbowałem dostrzec na jego twarzy coś więcej niż zwykły chłód, ale Evander, jak zawsze, pozostawał niewzruszony. Słowa „dobra robota, synu" padały z jego ust niezwykle rzadko, a „dziękuję" nigdy nie miałem okazji usłyszeć. Nie żebym szczególnie zabiegał o jego uznanie, ale od czasu do czasu dobrze byłoby poczuć, że mój wysiłek i poświęcenie wcale nie idą na marne.

— Zastanawiałeś się może nad zmianami wystroju głównej sali w hotelu przy Virginia Street? — przeskoczyłem na następny temat. — Klienci coraz częściej wybierają nowoczesne, minimalistyczne wnętrza. Powinniśmy rozważyć jakieś odświeżenie.

Ojciec czujnie zmrużył oczy. Analizował. Oceniał. Kalkulował.

— Nie, ale dziękuję za sugestię. Wezmę twoją propozycję pod uwagę, Evrinie. — upił łyk wina, nie odrywając ode mnie spojrzenia.

Kolejnych kilkanaście minut rozmawialiśmy o cyfrach, wspólnikach i przyszłych inwestycjach. Niemal mechanicznie przechodziliśmy z tematu na temat, jak gdyby była to nasza codzienna rutyna. Chciało mi się już rzygać od tej ciągłej monotonii.

— Powiesz mi, co z młodą Ferrell? — zagaił nagle.

Głos mężczyzny choć pozornie obojętny, miał w sobie tę charakterystyczną ostrość, która zazwyczaj nie zwiastowała niczego dobrego. Zamarłem na krótką chwilę. Moje myśli od razu zboczyły z tematów faktur i biznesu na coś znacznie bardziej skomplikowanego. Coś, co do tej pory próbowałem bezskutecznie zepchnąć na dalszy plan.

— Co z nią? — Odparłem, próbując zabrzmieć neutralnie.

— Wróciła do Glasgow. — stwierdził oczywistość. — I nie udawaj, proszę, że jest ci to obojętne.

Serce biło mi w piersi coraz szybciej, ale starałem się zachować spokój. Słowa ojca były jak ostrze. Wiedział, że Kailyn nie jest dla mnie tylko kolejną kobietą. Miał świadomość, jak wiele znaczyła dla mnie w przeszłości i jakie piekło przeszedłem po jej nagłym wyjeździe.

— Przyjechała, bo Collin jest poważnie chory. Nic więcej. — skwitowałem oschle.

— Nic więcej? — powtórzył bardzo powoli i uśmiechnął szyderczo, jak gdybym właśnie powiedział coś zajebiście niedorzecznego. — Czy aby na pewno?

Próbowałem wyczytać z jego twarzy jakieś wskazówki. Dostrzec po co poruszył ten temat. Zamiast tego, otrzymałem jedynie zwykłą, obojętną maskę. Ojciec nigdy nie mówił nic wprost. Każda rozmowa z nim przypominała grę i byłem prawie pewien, że nawet teraz, pod osłoną niewinnego pytania, kryło się coś znacznie więcej.

— Wybacz, ale nie interesuje mnie to. — skłamałem, nerwowo poprawiając kołnierzyk koszuli. — Spotkaliśmy się, żeby porozmawiać o firmie, a nie o moim już dawno zakończonym związku. Skupmy się na interesach.

Wiedziałem, że ta odpowiedź w żaden sposób go nie zadowoli.

— Ależ właśnie to robimy, synu. Rozmawiamy o nich, a konkretnie o udziałach Collina Ferrella w naszej firmie. — w jasnych oczach mężczyzny pojawił się niepokojący cień. — Przez chorobę i postępujące problemy psychiczne coraz mocniej odsuwał się od interesów i zostawił wszystko na naszej głowie. To tylko kwestia czasu, aż całkowicie odpuści, a wtedy ktoś będzie zmuszony przejąć jego udziały. I ty dobrze wiesz, kim jest ta osoba.

Zaśmiałem się gorzko.

— Chyba nie sugerujesz, że Kailyn wróciła jedynie po to, żeby wyciągnąć ręce po majątek ojca? — odpowiedziałem.

To wydawało się absurdalne. Podwójnie, jeśli brało się pod uwagę jej podejście do rodzinnego biznesu. Nie chciała go. Nigdy. Gdyby mogła wyrzekłaby się dosłownie wszystkiego, co z nim związane.

— Właśnie to mam na myśli. — przesunął opuszką palca po brzegu kieliszka, wpatrując się ze skupieniem w krwistoczerwoną ciecz. — Jest tak samo przebiegła, jak jej ojciec w młodości. Niedaleko pada jabłko od jabłoni i wiem, że nie odpuści okazji do kontrolowania wszystkiego, co do nich należy. Oznacza to, że musimy być przygotowani i czujni. Udziały Ferrell'ów to klucz do dalszej ekspansji. Collin ma sieć kontaktów i dojść, bez których nasze hotele popadną w ruinę. Pytanie tylko, czy ta dwudziestotrzyletnia owieczka będzie w stanie utrzymać to wszystko w ryzach, czy nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, w co się wpakowała.

— Mówisz o tym tak, jakby Kailyn była jedynie częścią umowy, a nie córką twojego wieloletniego przyjaciela. — powiedziałem chłodno.

Mogłem spodziewać się takiego podejścia. W naszej rodzinie wszystko sprowadzało się do liczb, a ludzie byli jedynie pionkami na szachownicy, którą sami zbudowaliśmy. Nie powinno mnie to dziwić, a jednak za każdym razem reagowałem w ten sam zaskoczony sposób.  

— Nie, Evrinie, ona nie jest tylko częścią... — na wargach mężczyzny pojawił się uśmiech pełen wyższości. — Młoda Ferrell jest kluczem do dosłownie wszystkiego. Jeśli zawiedzie, każdy z nas spadnie na dno. Chyba nie muszę ci tłumaczyć, że nie na tym nam zależy, prawda?

— Przejdź wreszcie do rzeczy i powiedz mi, do czego dążysz.

Evander zaparł łokcie na blacie dzielącego nas stolika, po czym spojrzał mi bardzo głęboko w oczy.

— Masz zadanie do wykonania.

— Jakie?

— Zrób wszystko, żeby uświadomić jej, jak bardzo ten świat nie jest odpowiedni dla takiej dziewczyny, jak ona. — wyszeptał. — Złam, Kailyn Ferrell. Wykorzystaj do tego celu cały skumulowany w sobie żal i wasze stare stosunki. Spraw, żeby zrozumiała, że nigdy nie dorówna geniuszowi własnego ojca. Skutki tego zagrania mogą być dwa. — uniósł kącik ust jeszcze wyżej — Zrezygnuje i znowu ucieknie, albo obudzi w sobie silniejszą stronę i tym samym jeszcze do czegoś nam się przyda.

— Jak twoim zdaniem mam to zrobić?

— Nie rozśmieszaj mnie. Przecież dobrze wiesz, że wciąż jesteś jej najsłabszym punktem. Ta dziewczyna kocha cię od dziecka, a wszystko, co dotyczy twojej osoby, rani ją najbardziej. — Przeciągnął słowa, jakby chciał podkreślić ich wagę. — Zacznijmy od przyjęcia, które odbędzie się w przyszłym miesiącu.

Zacisnąłem szczęki. Dłonie miałem wilgotne od potu, a bicie serca uderzało w moich uszach jak dudniący werbel, zagłuszając wszystko inne.

— Zaprosisz Kailyn na swoje zaręczyny. — założył ręce na klatkę piersiową z wyraźnym zadowoleniem. — Chyba nie zapomniałeś, że za kilka miesięcy bierzesz ślub?

Zamarłem, czując, jak słowa mężczyzny owijają się wokół mojego gardła niczym lina. Przymknąłem powieki z nadzieją, że ciemność uśmierzy palący gniew w mojej piersi, ale to niewiele dało. Nie mogłem pozwolić sobie na słabość. Nie teraz i na pewno nie przed nim.

— Naprawdę myślisz, że to wystarczy? — zapytałem.

— Oczywiście — odparł, a jego ton aż ociekał pewnością siebie. — Nic nie rani bardziej niż oglądanie kogoś, kogo się kocha, w ramionach innej osoby. Jeśli to nie podetnie jej skrzydeł, to już nic tego nie zrobi.

— A jeśli nie podziała? — rzuciłem przez zaciśnięte zęby, zmuszając się do zachowania opanowania. — Ona wcale nie jest tak słaba, jak ci się wydaje. Pomiędzy nami nie ma już tego, co dawniej i wątpię, że jakkolwiek dotknie ją fakt mojego małżeństwa.

— Wtedy przejdziemy do bardziej zdecydowanych działań. — Jego spojrzenie było zimne i bezlitosne. — Ale nie martw się, synu. Jeśli odegrasz swoją rolę tak, jak trzeba, nawet nie będziemy musieli sięgać po plan B. Kailyn sama zrobi resztę.

Wiedziałem, co mogło oznaczać dla Kailyn to przyjęcie. Nawet jeśli już mnie nie kochała, to z pewnością uderzyłaby w nią nasza przeszłość. Zniszczone obietnice i niezabliźnione rany, które aż błagały o ponowne otwarcie. Świadomość, że ma mnie ktoś inny roztrzaskałaby jej serce na kawałki, choć za nic w świecie nie pokazałaby tego na zewnątrz.

Jakaś cząstka mojej duszy pragnęła jej upadku. Chciałem upajać się widokiem jej cierpienia. Pragnąłem, żeby poczuła dokładnie to, co ja czułem, kiedy odeszła. Kiedy uciekła.  Z drugiej strony, gdzieś głęboko w sercu – tam, gdzie gniew ustępował miejsca czemuś ludzkiemu – odzywała się moja kruchsza wersja. Myśl, że jeśli pęknie na moich oczach, nie znajdę w tym żadnego ukojenia. Że widok słabości tej ślicznej dziewczyny nie przyniesie mi satysfakcji, tylko pustkę.

Chciałem ją jednocześnie zniszczyć i ochronić. Roztrzaskać na kawałki, a potem złożyć z powrotem. Świadomość, że za nic w świecie nie potrafiłem wyrzucić z głowy tej sprzecznej wizji, rozpierdalała mnie od środka, na wszelkie możliwe sposoby. Byłem zepsuty do szpiku kości. Na zewnątrz czysty, w środku kompletnie przesiąknięty zgnilizną. Oboje tacy byliśmy. Od zawsze. Nie było dla nas żadnego ratunku.

— Przemyślę twoją propozycję. — odpowiedziałem w końcu i sięgnąłem palcami do kołnierzyka koszuli, odpinając jeden z drażniących mnie guzików.

Złam Kailyn Ferrell.

Złam Kailyn Ferrell.

Roztrzaskaj

sobie

serce

po raz drugi.

***

Zegar wybił północ, kiedy wyszedłem spod prysznica. Powietrze w łazience było ciężkie od pary, natomiast jej obecność wyraźnie odznaczyła się na lustrze przed którym stanąłem. Krople wody powolnie spływały po moim brzuchu i ramionach. Znaczyły mokrą ścieżkę na bladej skórze zanim na dobre zniknęły pod luźno przewiązanym wokół bioder ręcznikiem. Uniosłem dłoń, przesuwając palcami po wilgotnych jasnych włosach, których kosmyki drażniąco opadły mi na czoło po czym oparłem ręce na brzegach umywalki.

Dłuższą chwilę wpatrywałem się we własne zmęczone odbicie, myśląc jedynie o tym, że czuję się jak odpad. Pozbawiony emocji, serca i rozumu śmieć, który sam nie wie już co się z nim zaraz stanie. Już dawno przestałem liczyć na to, że choć odrobinę zmyję z siebie to uczucie beznadziei. Przywykłem do niego. Zacząłem traktować jak nieodzowną część swojej marnej egzystencji.

W dzień zakładałem maskę. Perfekcyjnie wyćwiczoną fasadę chłodnej pewności siebie i bezwzględności. W firmie ludzie spuszczali wzrok, kiedy przechodziłem obok, a każde moje słowo budziło w nich respekt graniczący z lękiem. Dzięki temu czułem, że coś kontroluję, nawet jeśli był to cudzy strach. Ale wieczorami, kiedy wracałem do pustych czterech ścian, ta maska spadała, a ja zostawałem z tym, czego najbardziej się bałem. Z samym sobą. I wtedy wszystko wracało: zmęczenie, poczucie bezsensu i świadomość, że mój wstręt do świata, to jedynie lustrzane odbicie tego, jak bardzo nienawidzę swojego istnienia.

— Mogłaś przynajmniej poczekać, aż skończę prysznic. — rzuciłem z udawanym wyrzutem, gdy ramiona Kailyn owinęły się wokół mojej talii a ona sama wtuliła nos w moje plecy.

Woda z mokrych włosów spłynęła po ramionach i zmoczyła jej koszulkę.

— A ty mogłeś poprosić mnie, żebyśmy wzięli go razem. — jej śmiech niemal wniknął w moją skórę.

— Nie chciałem rozpraszać cię przed dzisiejszym bankietem.

— Za późno. — nieznośnie powoli przesunęła palcami po moim umięśnionym brzuchu, a jej głos przycichł. — Już jestem rozproszona. Bardzo... — nakreśliła opuszkiem pierwsze kółko. — Bardzo mocno.

Skrzywiłem się, odchylając głowę do tyłu.

— Masz lodowate ręce, Kai. Wiesz, jak nie znoszę, gdy robisz sobie ze mnie prywatny grzejnik, prawda?— mruknąłem pod nosem.

— Nie narzekaj. — wydęła dolną wargę, niczym obrażone dziecko. — Potrzebowały twojego ciepła, dlatego tu przyszłam.

— Wiesz, że to nie fair? — zapytałem, odwracając się do niej i chwytając jej nadgarstki, zanim zdążyła zrobić kolejny krok.

— Co? — zapytała z niewinnym uśmiechem.

— To, jak mnie dotykasz. Jak na mnie patrzysz i co do mnie mówisz. Jakbyś wiedziała, że jestem już całkowicie twój.

— Bo jesteś. — głos Kailyn był pewny, a spojrzenie miękkie, gdy stanęła na palcach, muskając ustami moją szczękę. — Nigdy nie zamierzam cię nikomu oddać. Jesteśmy na siebie skazani i nie uciekniesz ode mnie nawet po śmierci.

Potem jej gorące wargi niespodziewanie znalazły się na moich, a nasze języki zmieszały w upojnym tańcu. Złapałem Kailyn w talii i podniosłem w taki sposób, żeby swobodnie owinęła nogami moje biodra. Była taka drobna i krucha. Uwielbiałem to.

— Nie zamierzam się od ciebie uwalniać, skarbie. Ani teraz, ani nigdy. Widzę, że będę zmuszony ci to bardzo szczegółowo wytłumaczyć. — szepnąłem wprost do jej do ucha, po czym pchnąłem drzwi nogą i trzymając ją mocno w ramionach, ruszyłem w stronę sypialni.

Gwałtownie uderzyłem pięścią w lustro wyrywając się ze skostniałych objęć wspomnień. Nie przejmowałem się rozbitym szkłem, ani tym, że znów będę musiał wymienić lustro. Ostre krawędzie wbiły się w moją skórę, a krew zaczęła spływać po palcach, barwiąc na czerwono porcelanową umywalkę. Nie czułem bólu tylko gniew, który na chwilę zagłuszył wszystko inne, dając mi złudzenie, że wciąż mam nad czymkolwiek kontrolę.

Sekundę później otworzyłem drzwi, wszedłem do sypialni i zatrzymałem dopiero przy jednym z ogromnych okien. Krew z moich kostek powoli skapywała na podłogę, a chłód paneli pod bosymi stopami przyniósł mi dziwną ulgę. Noc był spokojna i cicha. Ciemność rozlewała się nad wzgórzami i oblepiała czernią wszystko, co znajdowało się dookoła.

Nie sypiałem w domu rodzinnym od półtora roku. Przez osiemnaście długich miesięcy nie byłem w stanie spojrzeć przez to okno, ale dzisiaj uległo to zmianie. Stałem w swoim starym pokoju a mój wzrok powędrował w stronę posiadłości należącej do rodziny Ferrell'ów. Oświetlone okna na pierwszym piętrze sugerowały, że Kailyn jeszcze nie spała i musiałem przyznać, że ani trochę mnie to nie zdziwiło.

Dziewczyna często przesiadywała do późna, zostawiała niezaciągnięte zasłony a ja mogłem obserwować każdy jej krok. Wpatrywać się jak maluje obraz, czyta książkę albo rozmyśla o rzeczach, o których prawdopodobnie nie zamierzała mi powiedzieć. Zawsze przygryzała wtedy wargę i bawiła się zbłąkanym kosmykiem tych swoich cholernych kruczoczarnych włosów.

Ciekawe, czy nadal narzucała na nagie ciało jedną z moich za dużych koszul w których tak bardzo kochała chodzić po kąpieli... I czy wciąż intensywnie pachniały perfumami, których używała. Tymi waniliowo jaśminowymi. Subtelnie odurzającymi, które unosiły się w powietrzu jeszcze długo po tym, jak opuszczała jakieś pomieszczenie, przez co nikt bez wyjątku nie potrafił zapomnieć o jej obecności.

W Kailyn było coś, co od dziecka nie dawało mi spokoju. Coś, co zawsze wyróżniało ją spośród innych, choć sama wydawała się tego nie zauważać. Była cicha, niemal milcząca, ale w jej spojrzeniu kryło się wszystko to, czego nie dałem rady zignorować. To ona zawsze mnie dostrzegała, choć nikt inny tego nie robił. Gdy chowałem się w ogrodzie z książką, unikając hałasu i sztucznej atmosfery rodzinnych przyjęć, to właśnie jej wzrok za każdym razem mnie odnajdywał.

Nikt inny nigdy mnie nie szukał. Nikogo innego nie obchodziło, dlaczego zamiast być w centrum uwagi, wybieram spokój pomiędzy drzewami. Nikt, tylko ona. Zawsze gapiła się na mnie tymi swoimi ogromnymi szarymi oczami, w których kryło się dziwne zrozumienie. Jak gdyby z góry wiedziała, że czasem potrzebowałem ucieczki i nie uważała tej opcji, za coś złego. Stała się moim światłem. Nie musiała mówić ani słowa, bo wystarczyło, że po prostu istniała. A ja... ja nie potrafiłem przestać o niej myśleć.

Oparłem czoło o chłodną szybę, czując, że moje serce zaczyna bić znacznie szybciej. Złość na Kailyn mieszała się w mojej głowie z czymś znacznie głębszym. Czymś, czego nie chciałem nazywać po imieniu. I choć nadal patrzyłem na dom, myślami odpłynąłem zupełnie gdzieś indziej. Do naszych wspólnych nocy i tego, co podczas nich robiliśmy. Rozgrzanych dłoni sunących po nagim ciele. Warg Kailyn tuż przy moim uchu i dźwięku wypowiadanego nimi imienia. Do uśmiechu na który mogłem patrzeć godzinami, interesujących rozmów i pocałunków, którymi zostawiała ślady szminki na mojej skórze. Obsesji, którą zafundowała mi na swoim punkcie i na samym końcu do faktu, że nie mogłem jej ochronić ani zatrzymać przy sobie, mimo, że łączyło nas coś, czego nikt nie potrafił zrozumieć.

Kailyn była jak zakazane pragnienie. Jak ciepły oddech, który przerywał ciszę wokół i balansował na krawędzi namiętności i goryczy. Jej spojrzenie przeszywało moją duszę na wskroś zaś każda chwila spędzona razem wydawała się najpiękniejszym snem. To, co kiedyś mieliśmy należało do nas w sposób, którego nie umiałem wytłumaczyć ani sobie, ani światu.

Nie byłem w stanie zaakceptować faktu, że tak brutalnie mi to odebrała. Nie mogłem zrozumieć dlaczego ostatnie tygodnie przed swoim wyjazdem zachowywała się tak nieswojo i dlaczego ciągle odnosiłem wrażenie, że coś przede mną ukrywa.

Czy mogła mieć coś wspólnego ze zniknięciem swojej macochy?

Czy uciekła, bo została do tego zmuszona, czy była to jej świadoma decyzja?

Czy wiedziała, że...

Z głębokiego zamyślenia wyrwał mnie dźwięk przychodzącej wiadomości. Potrząsnąłem głową po czym podszedłem do komody, na której leżała komórka. Na jej ekranie dostrzegłem SMS-a od Charlotte.

Charlotte: Hej, nasz jutrzejszy obiad aktualny? Pamiętaj, że mamy zagrać zakochanych, więc tym razem postaraj się nie znikać w trakcie.

Evrin: Mam masę pracy, Charlotte.

Charlotte: Zawsze wtedy, gdy się umawiamy, prawda? To robi się męczące, Evrin. Lada moment mamy się pobrać, a widuję cię rzadziej niż swoich znajomych. W końcu ktoś to zauważy. I chyba nie muszę ci przypominać, co się stanie, jeśli informacja przedostanie się do prasy. Ludzie szybko połączą fakty.

Spomiędzy moich warg uleciało ciche westchnienie.

Evrin: Bez obaw, mam wszystko pod kontrolą. Postaram się urwać jutro jak najszybciej i po ciebie przyjechać.

Charlotte: Męczy mnie to, wiesz? Gramy w coś, co nie ma dla nas większego sensu. Udajemy coś, czego oboje nie chcemy. Sztuczne uśmiechy, pozory, ciągłe udawanie. Ale to nie sprawia, że przestaję czuć się z tym źle.

Evrin: Myślisz, że tylko ty się tak czujesz?

Charlotte: Musimy coś wymyślić, zanim będzie za późno.

Nie chciałem Charlotte, a ona nie chciała mnie. Ona kochała kogoś innego, a ja... cóż. Nasz ślub miał być jedynie furtką do kolejnych biznesów naszych rodziców. Oboje staliśmy się marionetkami w ich dłoniach i pewnie gdybym był w tamtym okresie życia przy zdrowych zmysłach, nigdy nie zgodziłbym się na ten aranżowany układ. Ale tych kilka miesięcy temu tkwiłem na samym dnie piekła. Nafaszerowany lekami i innymi używkami absolutnie nie byłem sobą. Nie podejmowałem logicznych decyzji a Evander wykorzystał ten fakt z szerokim uśmiechem na ustach. Zamiast mi pomóc, jedynie ciągnął w dół, jak na potwora przystało.

Evrin: Porozmawiamy o tym jutro. Dam ci znać jak tylko wyjdę z biura.

Charlotte: Uważaj na siebie.

Charlotte: Proszę...

Odrzuciłem urządzenie na bok i przeciągnąłem dłońmi od twarzy aż po włosy, których końce mocno ścisnąłem zakrwawionymi palcami. Moje życie przypominało najgorszy bałagan. Nic nie było w nim moje. Nic nie należało do osoby, którą myślałem, że jestem. Tym bardziej teraz.

Mogła nie wracać.

Mogła nie mieszać mi w głowie i tworzyć w nim takiego mętliku.

Mogła.

Mo...

Rozchyliłem powieki po czym wysunąłem dłonią szufladę komody przy której stałem. Znajdowały się w niej albumy ze zdjęciami, listy, dyplomy i... ono. Dawno zakurzone już pudełeczko w czereśniowym kolorze. Jedyny dowód jaki posiadałem i wspomnienie nocy, podczas której zamierzałem porzucić wszystko dla osoby na której naprawdę mi zależało.

Jedyne potwierdzenie na to, jak bardzo kochałem kiedyś Kailyn Ferrell, a ona nigdy się o tym nie dowiedziała.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro