Naród [Polska]
Pewnie jakieś 2016, ale zmarnować się ma?
*
Najgorsza rzecz, jaką musi wypowiedzieć personifikacja narodu:
Przepraszam, że urodziłeś się tutaj.
Mogłeś przecież trafić lepiej i urodzić się w jakimś innym kraju. Wielu miało takie szczęście. Oni będą żyć. Dumne z ich dokonań narody staną się tłem dla historii pojedynczych ludzi. Taka jest przecież funkcja państwa: zapewnić bezpieczeństwo, a później – w miarę możliwości – dobrobyt. Być miejscem, gdzie można żyć, dążyć do samorozwoju, snuć swoje własne plany i spełniać własne marzenia. Lubimy mówić, że w takim kraju wszystko działa jak należy.
Ale nie zawsze tak jest.
Czasami historia narodu jak przebudzony potwór wyrywa się na pierwszy plan, jednostki mając za nic, za proch, za mięso armatnie. Samolubnie zaprzepaszcza w swojej wojnie twoją jedyną szansę na ziemskie życie. Poświęca jej twoje marzenia. Twoje plany. Wszystkie drogi, które mógłbyś w przyszłości obrać. Lata, które ci jeszcze pozostały. Proch z twoich kości. Twoją krew. Do ostatniej kropli. Wreszcie twoją pamięć, kiedy po śmierci staniesz się symbolem, zachęcającym innych do złożenia tej samej ofiary.
I ja to robiłem, zresztą – nadal robię. Nie potrafię tak po prostu zrezygnować z przedłużania swojego życia twoim kosztem. Kosztem milionów tobie podobnych, z których każdy był prawdopodobnie więcej wart ode mnie. Ci z was, którzy przeżyją, będą nieść ciężar cierpienia, który na zawsze przechyli szalę ich życia na stronę „nie było warto”. Wiem przecież, ale nie umiem się powstrzymać. Wszystko musi usunąć się na bok, zrobić miejsce mnie i mojej historii.
- Podnieś karabin z powrotem albo zastrzelę cię za dezercję!
- Zostaw rodzinę i chodź z nami do lasu. Brakuje nam ludzi.
- W imieniu Polskiego Państwa Podziemnego skazuję cię na śmierć za zdradę ojczyzny.
Nie dałem ci nic prócz rozczarowania i bólu. Nie byłem w stanie zapewnić nawet podstawowych warunków życia. A mimo to mam czelność wyciągać do ciebie drżące ręce, prosząc – żądając! – jeszcze jednej ofiary, ofiary z twojego młodego życia. To będzie ostatnie, przysięgam sobie. Ostatnie na stosie straceńców.
Ale zawsze idą za nimi kolejne.
Nie ma dla narodu większego upokorzenia, jak nie spełniać swoich podstawowych funkcji. Chodzę ze spuszczoną głową, żeby nie spojrzeć przypadkiem nikomu w oczy. Sam nie wiem, czego najbardziej obawiam się w ich wzroku – nienawiści, litości, a może miłości? Zwłaszcza na widok tego ostatniego mam ochotę wybuchnąć płaczem i przypaść do nóg – zgarbionej kobiecie, pochylającej się nad miejską studnią – zagłodzonemu dziecku w kącie izby – mężczyźnie pod ścianą straceń – i wołać:
- Wybacz mi. Wybacz, że nie jestem miejscem, na które zasługujesz.
Ktoś, komu w oczach paliła się jeszcze ostatnia iskierka życia, odpowiedział mi kiedyś:
- Dziękuję. Dałeś mi sens życia.
Ale większość z nich cierpi w milczeniu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro