Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wracamy do Glasgow, kochani. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo za nimi tęskniłam. Będę wdzięczna za aktywność pod hasztagiem i komentarze. Bardzo motywuje mnie to do dalszego pisania. A teraz, życzę Wam miłego czytania <3 

#PięknoMilczeniaWS

*

KAILYN

Powrót do Glasgow smakował jak popiół.

Czułam go na języku, w gardle i każdym oddechu, który starałam się uspokoić, gdy moje palce zaciskały się na kierownicy samochodu. Przekroczenie granic miejsca, które niegdyś nazywałam domem, było jak zanurzenie się w gęstą mgłę wspomnień od których uciekałam przez ponad półtora roku. Z każdym dźwiękiem muzyki lecącej z radia i każdą kolejną milą czułam, że przeszłość zaciska coraz ciaśniejszą pętlę na mojej szyi.

Miasto wyglądało tak samo, jak wtedy, gdy je opuszczałam. Niewzruszone, jak gdyby wszystko, co się wydarzyło nie zostawiło tu po sobie choćby najmniejszego śladu. Było to oczywiście tylko złudzenie. Wiedziałam, że pod tym pozornym spokojem kryło się coś, co nigdy stąd nie odeszło. Coś, co przyciągnęło mnie tu z powrotem niczym umieszczony pod skórą magnes z którym przyszłam na ten świat.

Mój ojciec jest śmiertelnie chory i dlatego wróciłam. Tak brzmiała oficjalna wersja, bo gdybym naprawdę mogła zostawiłabym za sobą wszystko, co mnie przy nim trzymało. Sieć hoteli, fortunę, rodzinę. J e g o. Ale nie mogłam. Tego nie dało się tak po prostu porzucić. Szczególnie, jeśli nosiło się nazwisko Ferrell. Każdy z nas miał w swoim życiu jakieś demony. Moje krążyły właśnie tutaj. W miejscu, które za żadne skarby nie pozwoliłoby mi odejść na dobre.

Zaparkowałam samochód tuż przed wejściem i wysiadłam na zewnątrz. Mój wzrok automatycznie powędrował ku monumentalnej sylwetce domu, który wznosił się nad wzgórzem niczym nieśmiertelna, gotycka twierdza. Masywne kamienne wieżyczki, ostre łuki okien i zdobione gzymsy wpatrywały się we mnie niczym stary stęskniony przyjaciel.

Nie masz się czego bać, próbowałam pocieszyć się w myślach.

Minęło kilka dobrych minut zanim wzięłam głęboki oddech, wdrapałam się po schodach i chwyciłam palcami zimną klamkę. Potem stanowczo pchnęłam ciężkie drzwi i zanim zdążyłam się zorientować powitał mnie chłód korytarza zaś znajomy zapach drewna oraz kadzideł wpił się w moje nozdrza niczym coś niechcianego.

— Kailyn? — głos gosposi, która dbała o ten dom praktycznie przez całe moje dwudziestotrzyletnie życie odbił się echem w powietrzu. — Na Boga! To naprawdę ty!

Katherine Greer wyłoniła się zza drzwi salonu i niemal natychmiast podbiegła bliżej a następnie objęła mnie wychudzonymi ramionami. Jej srebrne włosy tkwiły upięte w ciasny kok, a skromny czarny strój wisiał smutno na wątłej i zmarnowanej sylwetce.

Bardzo postarzała się przez ostatnich kilkanaście miesięcy, ale jedno pozostało w niej niezmienne. Oczy. Dwa niemalże czarne ogniki w których odbijało się niewiarygodne ciepło. To samo, które koiło mnie nawet wtedy, gdy świat dookoła walił się w gruzy.

— Dobrze panią widzieć. — przywitałam ją cieniem uśmiechu. — Wszystko w porządku?

Kobieta przetarła rękawem łzę w kącika oka.

— Tak. Tak, wszystko u mnie dobrze, ale ojciec panienki... — zaczęła nieco ściszając głos. — Jego stan się nie poprawia. Doktor nie daje nam wielkich nadziei, ale on wciąż walczy. To silny człowiek, choć...

Urwała, jakby chciała dodać coś, czego nie mogła. Znałam to spojrzenie. Pani Greer zawsze wiedziała więcej, niż mówiła. Była strażniczką nie tylko naszej posiadłości, ale i tajemnic, które nigdy nie miały prawa ujrzeć światła dziennego.

— Proszę się nie martwić. — odpowiedziałam. — Wróciłam i wszystkim się zajmę. Obiecuję.

— To dla mnie ogromna ulga. — w jej głosie wyczuwalna była mieszanka różnorodnych emocji. Od smutku po strach. — To nie był łatwy czas, zwłaszcza po tym, co wydarzyło się zanim wyjechałaś.

Na dźwięk tych słów coś ścisnęło mnie w żołądku. Oczywiście, że pamiętała. Tego nie dało się ot tak wymazać z głowy. Minęło zbyt mało czasu.

— Poradzimy sobie. — zacisnęłam palce mocniej na rączce niewielkiej walizki w którą spakowałam całe swoje dotychczasowe życie. — W tym momencie muszę skupić się na ojcu. Później przyjdzie czas na inne sprawy. Powiedz mi proszę, czy ktoś teraz u niego jest?

Katherine niepewnie zacisnęła szczęki.

— T...tak. — spomiędzy jej warg uleciało zmieszane westchnienie. — Pan Cranston i Ev... Jego syn. — poprawiła się czym prędzej.

Evrin.

Evrin Cranston.

Piękna ludzka rzeźba ubrana w chłód, jak gdyby każdy centymetr jego skóry został utkany z lodu i tajemnicy.

Imię i nazwisko tego mężczyzny odbijało się echem w mojej głowie. Każda myśl o nim była jak kolec w sercu, którego nie mogłam wydrapać. Miałam nadzieję, że już nigdy nie będę zmuszona go oglądać. A jednak. Wiedziałam, że przez chorobę ojca prędzej czy później nasze drogi znowu się skrzyżują i już sama myśl o tym przyprawiała mnie o niemiłosierne mdłości.

Wzięłam kolejny głęboki wdech i spojrzałam w stronę jednego z potężnych starych okien za którym wyłaniały się zarysy jednego z naszych pierwszych hoteli. Zawsze wyglądał imponująco, wznosząc się nad Glasgow niczym główny i niepodważalny symbol władzy rodziny Ferrell'ów i Cranston'ów. Teraz jednak wydawał się jedynie wspomnieniem wszystkiego, co straciłam.

— Cóż. — uśmiechnęłam się smutno i wróciłam wzrokiem na gosposię. — W takim razie zaczekam, aż pójdą a teraz udam się do siebie i rozpakuję bagaż. Dziękuję, Katherine, na razie to wszystko.

— Oczywiście. W razie czego zawsze jestem do panienki dyspozycji. — schyliła lekko głowę, ale wciąż nie spuściła ze mnie uważnego spojrzenia. — Proszę tylko... — kontynuowała szeptem. — Proszę na siebie uważać.

Zanim zdążyłam zapytać, co miała na myśli, kobieta wycofała się tak, jak gdyby nagle przypomniała sobie o swoich obowiązkach. Zostałam sama. Tylko ja i cienie przeszłości, które zdawały się czekać tu na mnie od momentu, gdy półtora roku wcześniej zamknęłam za sobą te same drzwi przez które weszłam.

W powietrzu wisiało coś, co gniło w tych korytarzach przez kilkanaście długich miesięcy i czułam, że prędzej czy później zmusi mnie to do zmierzenia się z tym przed czym tak naiwnie do tej pory uciekałam. A uciekałam przed wieloma rzeczami.

Przede wszystkim przed własną przeszłością.

***

Rozpakowywanie walizki nie zajęło mi zbyt wiele czasu. Kiedy tylko skończyłam i usiadłam na brzegu łóżka poczułam się tak, jakby dopiero teraz cały ciężar osiadł wokół mnie niczym kurz na starych meblach. Moja sypialnia wydawała się jeszcze mroczniejsza niż zapamiętałam. Złote ramy obrazów lśniły w półmroku zaś w powietrzu unosił się duszący wręcz mdły zapach wspomnień.

Niby wszystko było tu tak, jak zostawiłam. Grube ciężkie zasłony zawieszone przy oknie tłumiły światło. Sztaluga z niedokończonym obrazem zerkała na mnie z jednego z rogów. Zdjęcia, perfumy, marynarki spoczywające na wieszakach. Wszystko było takie znajome a jednocześnie obce. Nie wiedzieć czemu, czułam się jak intruz. Jak ktoś, kogo nie powinno tu być.

Zerknęłam na zegarek zawieszony na ścianie i dotarło do mnie, że spędziłam w tej bezczynnej pozycji prawie godzinę. Wspólnik ojca z pewnością zdążył już opuścić posiadłość, więc nie było sensu bym nadal ukrywała się tutaj jak królewna zamknięta w wieży. Niewiele myśląc podniosłam się z łóżka i nieśmiało skierowałam w stronę drzwi.

Chwilę później przechodziłam już przez kolejne znajome korytarze natomiast echo moich kroków niosło się po nich niczym powracające wspomnienia. Serce zabiło mi mocniej, gdy wreszcie zbliżyłam się do schodów prowadzących na piętro na którym znajdował się pokój ojca. Czy bałam się go zobaczyć? Owszem. Nie mogłam ukrywać, że nie byłam gotowa ani na rozmowę, ani na przejęcie jego obowiązków. Teraz i nigdy.

Westchnęłam i zrobiłam niepewny krok w przód.

A potem kolejny i kolejny.

Zdążyłam jednak pokonać tylko około pięciu stopni, bo gdy podniosłam głowę dotarło do mnie jak bardzo pomyliłam się myśląc, że ojciec jest już sam. Evander i Evrin Cranstonowie wyrośli przede mną jak grzyby po deszczu. Poważni jak zawsze. Ich aura przywodziła na myśl surową zimę podczas której każdy oddech zamieniał się w chmurkę bezbronnej pary.

Przerażali mnie.

Na Boga, przerażali i onieśmielali każdego, kto ich spotkał.

— O proszę. Młoda panna Ferrell. — Evander odezwał się pierwszy. Jego syn milczał. Nie uraczył mnie choćby jednym słowem. Tylko patrzył jak na odpad, który nie miał prawa oddychać. — Przyznam, że nie spodziewałem się tak uroczego spotkania. Collin nie wspominał nic o tym, że jego córka zawitała z powrotem w Glasgow.

— Najwidoczniej nie uznał tego za coś wartego wzmianki. — odpowiedziałam z wyuczonym uśmiechem.

Grałam najpiękniej jak tylko potrafiłam, bo nie mogłam przecież pokazać, jak bardzo drażnił mnie widok tego faceta. Było mi niedobrze. Cudem zduszałam w sobie odruch wymiotny.

— No cóż. — mruknął bez emocji. — W przeciwieństwie do niektórych, ja bardzo cieszę się, że postanowiłaś wrócić i odciążyć ojca z obowiązków. W jego stanie trudno o podejmowanie logicznych decyzji.

Zacisnęłam dłonie w pięści.

Czułam, że wzbierała we mnie złość, którą bezskutecznie starałam się opanować. Przybrałam na twarz maskę obojętności, choć każdy mięsień w moim ciele krzyczał, bym powiedziała coś, co w ułamku sekundy złamałoby na pół te dwie pozbawione emocji kukły.

— Nie wróciłam po to, żeby kogokolwiek zadowalać, panie Cranston. — rzuciłam spokojnym tonem i spojrzałam mu głęboko w oczy. — Ani pana, ani pańskiego syna czy nawet samej siebie. Zrobiłam to, bo niegdyś obiecałam ojcu, że go nie zawiodę. Przykro mi, jeśli to psuje wasze plany.

Oboje w tym momencie przenieśliśmy spojrzenia w stronę Evrina.

Nadal milczał. Wpatrywał się we mnie uważnie, ale nie odezwał się ani słowem. Był w nim ten sam chłód, który miałam okazję poznać w chwili w której zdecydowałam się wyjechać. Nieugięty, ostry i pozbawiony jakiejkolwiek litości. Nic się nie zmieniło. Zawsze, gdy na niego patrzyłam odnosiłam wrażenie, że spoglądam na kogoś z innego świata. Kogoś, kto był tak idealny, że nie miał prawa istnieć.

Jasne, praktycznie białe włosy mężczyzny lśniły w słońcu niczym płatki śniegu. Twarz wyglądała jak starannie wyszlifowany marmur. Była doskonała i emanowała energią, która przyciągała ludzką uwagę jak magnes. Młody Cranston mógł pochwalić się również imponującym wzrostem, dzięki któremu znacząco dominował nad otoczeniem. Był wysoki i miał silną, atletyczną sylwetkę wprost stworzoną do podziwiania. Szczupłą, a jednocześnie pełną siły. Ramiona muskularne, ale nieprzesadzone. Każdy kto go spotykał mówił, że wydawał się delikatny i niebezpieczny.

Istne połączenie piękna i chłodu.

Sztuki i całkowitej destrukcji.

Choć spojrzenie jego czekoladowych oczu mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa, to chciałam... Naprawdę chciałam aby powiedział do mnie cokolwiek, co przełamałoby to duszące napięcie pomiędzy nami. Mogły być to nawet same obelgi. Nie przeszkadzałoby mi to.

— Powinniśmy się zbierać. — zwrócił się wreszcie do ojca. — Za godzinę rozpoczyna się spotkanie z inwestorem, na które nie zamierzam dotrzeć spóźniony.

— Istotnie. — Evander postukał opuszką palca w zegarek, który ciasno oplatał jego nadgarstek po czym na powrót skupił na mnie uwagę i dodał: — Naprawdę miło było cię znowu zobaczyć, Kailyn. Liczę, że godnie zastąpisz Collina a nasza współpraca przyniesie naszej firmie wiele dobrego. No chyba, że twój ojciec dojdzie do siebie a ty będziesz mogła odetchnąć z ulgą i znowu zaszyć się gdzieś na długie miesiące.

Zniknij, błagam.

Spal się w piekle, tam, gdzie twoje pieprzone miejsce.

— Do zobaczenia. — odparłam z wymuszoną uprzejmością po czym zrobiłam im miejsce do swobodnego zejścia w dół.

Obserwowałam ich przez chwilę, czując na karku ciężar tej krótkiej wymiany zdań. Evander poszedł szybko przodem i byłam prawie pewna, że Evrin zrobi dokładnie to samo. Zejdzie pospiesznie na piętro i całkowicie zignoruje moją obecność.

Tak jednak nie było.

Zamiast tego wsunął jedną dłoń w kieszeń czarnych garniturowych spodni, a drugą poluzował ciasno zawiązany na szyi krawat i przystanął tuż obok mnie. Zapach jego perfum odebrał mi oddech i przypomniał wszystko to, o czym miesiącami próbowałam zapomnieć. Był intensywny, jak pierwsze muśnięcie powietrza o świcie i przesycony aromatem świeżej mięty oraz słodkich zielonych jabłek. Głębsze nuty otulały go ciepłem tonki i ambroksanu, które zdawały się współgrać z jego naturalną pewnością siebie.

— Jeśli chcesz uświadomić mi, jak bardzo przeszkadza ci mój powrót, to nie musisz tego robić. — rzuciłam cicho przez zaciśnięte zęby. — Wystarczy już, że spojrzałeś na mnie w ten swój bezczelny sposób i wszystko zrozumiałam.

Na pełnych wargach mężczyzny zagościł zuchwały uśmieszek. Odwrócił głowę i pochylił się nade mną w taki sposób, że nasze twarze znalazły się niebezpiecznie blisko siebie.

— Powiedz mi, Kailyn. — wyszeptał cicho, niemal z namacalną precyzją w głosie. — Czy chociaż raz przez te półtora roku fantazjowałaś o poderżnięciu mi gardła?

Zamrugałam zszokowana, choć przecież tego typu pytania niegdyś były dla nas na porządku dziennym. Obserwowałam jak unosi rękę z wyraźnie odznaczającymi się pod skórą żyłami i owija sobie wokół palca kosmyk moich długich czarnych włosów.

— Robiłam to każdej nocy. — odpowiedziałam, przełykając to wyznanie wraz ze śliną.

— To tak, jak ja. — przesunął spojrzeniem po swojej dłoni — I nie jest mi z tego powodu przykro. Nie zamierzam też przepraszać cię za to, że wielokrotnie śniłem o ponownym przyłożeniu ust do twojej skóry, usłyszeniu twojego głosu i przypomnieniu sobie, jak doskonale się ze mną pieprzyłaś. — westchnął teatralnie. — Tęskniłaś za moją szczerością, prawda? 

Poczułam, jak moja klatka piersiowa unosi się i opada w rytm przyspieszonego pulsu. Nasze ciała dzielił zaledwie cal. Jego brązowe oczy wędrowały od moich rozchylonych, pomalowanych na ciemnoczerwono warg, do kosmyka włosów, po czym wracały z powrotem. Moje spojrzenie z kolei zatrzymało się na wyraźnie zarysowanych żyłach jego dłoni i rozpiętym górnym guziku śnieżnobiałej koszuli.

— Powinnaś była nie wracać. — dodał z tym swoim przeklętym brytyjskim akcentem. — Masz w sobie naprawdę dużo odwagi, że to zrobiłaś. — przechylił głowę nieco bardziej w bok i uniósł kącik ust ku górze w uśmiechu, który absolutnie nie sięgał oczu. — Bo widzisz, mała Ferrell... Tym razem nie pozwolę ci tak łatwo uciec. Przynajmniej dopóki nie uprzykrzę ci życia chociaż w połowie tak bardzo, jak ty uprzykrzyłaś moje.

A potem odsunął się o krok i jak gdyby nigdy nic skierował schodami w dół. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro