Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Hejka! Rozdział wyszedł długi, więc podzieliłam go na dwa krótsze. Jeden dziś, kolejny w sobotę. Będę wdzięczna za każdą gwiazdkę i komentarz co sądzicie. Nie ukrywam, że motywuje mnie to do dalszego pisania tej historii.

#PieknoMilczeniaWS

KAILYN

Nie spałam.

Wiedziałam, że nie spałam, a jednak czułam się tak, jakbym tkwiła w samym środku koszmaru, z którego nie mogłam się wyrwać.

Widziałam ją. Wygrzebywała się z grobu. Jej wychudzone palce rozdzierały ziemię, a brudne paznokcie łamały się pod naporem wilgotnej gleby. Powietrze wypełniał stęchły zapach rozkładu, zmieszany z ciężką wonią deszczu i gnijących liści. Potem przyszły krzyki. Wypełniały mi czaszkę, wierciły w niej dziurę i pulsowały ostrym bólem. Przypomniały rozpaczliwe błaganie o pomoc, a ja nie mogłam zagłuszyć ich nawet wtedy, gdy mocno przycisnęłam dłonie do uszu.

Krew. Krew. Krew.

Tak dużo krwi.

Była wszędzie. Oblepiała mi skórę i spływała między palcami. Próbowałam oddychać, lecz przychodziło mi to z trudem, bo powietrze wokół wydawało się gęste i ciężkie niczym smoła. Swędziało mnie gardło. Kaszlałam tak gwałtownie, że aż rozbolały mnie płuca w których zalegało coś zimnego i wilgotnego. Przełknęłam ślinę, ale to nie pomogło. Kaszlnęłam więc mocniej i wtedy... poczułam to na języku. Ziemia. Dużo ziemi. Plułam nią. Wysypywała się z moich ust, osiadała na skórze i wciskała pod paznokcie.

Dusiłam się.

Nie mogłam oddychać, nie mogłam oddychać, nie mogłam oddychać.

— Kailyn, słoneczko? — głos taty przywrócił mnie do rzeczywistości. 

Pospiesznie oderwałam wzrok od ściany i spuściłam go na szachownicę, leżącą między nami na łóżku. Udawałam, że wcale nie straciłam panowania nad własnym umysłem i nie zauważyłam, jak mocno drżą mi dłonie. Nie mogłam pokazać, że strach właśnie chwycił mnie za włosy i wywlókł w ciemność.

— Wszystko dobrze? — dopytał niespokojnie.

— Tak, jest w porządku. Chyba... Chyba po prostu się zamyśliłam. — skłamałam.

— W takich momentach przypominasz mi swoją mamę, wiesz? — uśmiechnął się ciepło. — Ona też potrafiła tak odpłynąć podczas gry. Czasem wyglądała, jakby przenosiła się do świata, do którego nikt poza nią nie miał dostępu — dodał, a jego głos na chwilę się załamał.

Ojciec wciąż próbował zachować pozory i choć czuł się dziś w miarę dobrze, to jego ruchy były wolniejsze niż wczoraj, a spojrzenie częściej błądziło gdzieś obok niż skupiało się na figurach. Przesunęłam skoczka, nie atakując od razu i dając mu chwilę na reakcję. Chciałam, żeby ten moment trwał jak najdłużej.

Wiedziałam, że rak – w szczególności ten złośliwy – to paskudna choroba. Wyniszczała człowieka i zostawiała jedynie cień dawnej osoby. Coraz częściej zaczynałam zastanawiać się nad tym, ile czasu nam pozostało i jak wiele zmarnowałam go swoim wyjazdem.

— Pamiętasz, jak zaczęłaś grać w szachy? — odezwał się ponownie, a ja wreszcie uniosłam wzrok.

— Miałam pięć lat i byłam święcie przekonana, że pokonam cię za pierwszym razem. 

Collin zaśmiał się cicho, ale zaraz potem odkaszlnął i odetchnął płytko.

— Pokonałaś mnie dopiero w wieku piętnastu. Zajęło ci to więc całą dekadę. — Pokręcił głową z udawaną dezaprobatą. — Spodziewałem się, że córkę takiego mistrza będzie stać na więcej.

Przewróciłam oczami, ale odwzajemniłam mu uśmiech.

Kochałam, gdy tata się uśmiechał. Świat wydawał się wtedy o wiele piękniejszy i zdecydowanie mniej straszny. W takich chwilach łatwo było zapomnieć, jak bardzo był chory. Jak bardzo go traciłam. Ten gest sprawiał, że przez krótką chwilę mogłam uwierzyć, że jeszcze wszystko będzie dobrze. Że czas zatrzyma się w miejscu, a on nigdy nie odejdzie.

— Czy to pora, żebym przyznała wreszcie, że nie chciałam tak łatwo odebrać ci dumy? — zapytałam zaczepnie.

Spojrzenie taty złagodniało, jak gdyby ten krótki powrót do przeszłości rozjaśnił mrok wokół nas. Nie trwało to niestety zbyt długo.

— Wiesz, córeczko... — Poprawił się na łóżku, jakby zbierał myśli. — Szachy to jedno, ale bycie współwłaścicielem ogromnej firmy... To zupełnie inna gra. Zasady są podobne, ale przeciwnicy mniej przewidywalni.

Nie odpowiedziałam od razu, zastanawiając się w myślach, dokąd zmierza nasza rozmowa. Zagryzłam nerwowo wnętrze policzka, a mój oddech przyspieszył.

— Nadal myślisz, że nie dam rady? — spytałam tak cicho, że nawet nie byłam pewna, czy mnie usłyszał.

— Myślę, że zrzuciłem na ciebie więcej, niż powinienem. I że nawet najlepszy gracz czasem przegrywa. — westchnął smutno. — Póki co jeszcze jakoś się trzymam, ale nikt nie wie ile dokładnie czasu mi pozostało. Jeszcze w tym miesiącu chciałbym uporządkować sprawy testamentowe.

Zamarłam na kilka długich sekund. Temat jego zdrowia i przyszłości firmy już od mojego powrotu wisiał w powietrzu niczym burzowa chmura. Jednak dotychczas Collin Ferrell nie mówił o tym tak otwarcie i poważnie, jak teraz. To mnie przeraziło.

— Tato... — zaczęłam, ale on uniósł dłoń, uciszając mnie delikatnym gestem.

— Dom i wszystkie mniejsze biznesy zapiszę tobie. Co do tego możesz być pewna. — Uśmiechnął się blado, jakby chciał złagodzić ciężar własnych słów. — Ale moje udziały w FerSton... Kailyn, wciąż nie wiem, co z nimi zrobić.

Serce zabiło mi jeszcze szybciej. Wiedziałam, co to oznacza.

— Zastanawiasz się między mną a Evanderem — wydusiłam.

Ojciec skinął głową, splatając dłonie na pościeli.

— Jesteś bystra, odważna, masz intuicję... Ale jesteś też młoda, kochanie. Za młoda. Masz przed sobą całe życie i plany, których nie wiązałaś z tą firmą. Chciałaś innej przyszłości, Kailyn. Pragnęłaś  zostawić to wszystko za sobą i pójść w innym kierunku, pamiętasz? Jeśli na stałe przejmiesz moje udziały, to cię tutaj przywiąże. Na zawsze. Nigdy się od tego nie uwolnisz i wydaje mi się, że doskonale o tym wiesz.

Zacisnęłam usta, bo nie chciałam dać po sobie poznać, jak bardzo dotknęły mnie te słowa. Milczałam. Wiedziałam, że miał rację, ale w głębi duszy nie potrafiłam zignorować tej części siebie, która chciała udowodnić wszystkim, że dałabym radę. Że mogłabym być godną spadkobierczynią. W takich chwilach nienawidziłam własnego uporu.

Ale czy to naprawdę był upór, czy może strach?

Strach przed tym, że jeśli się poddam, przestanę istnieć. Zostanę zepchnięta na margines, zapomniana i nieważna. Że nikt nie będzie mnie potrzebował. Nie mogłam pozwolić sobie na słabość. Nie teraz. Nie, kiedy czułam na sobie ciężar spojrzeń tych, którzy tylko czekali, aż popełnię błąd.

— Wiem, że Evander bywa specyficzny — tata ścisnął palcami nasadę nosa i wziął głębszy wdech. — Ale to świetny przedsiębiorca. Wie, jak działa ten świat. Ma instynkt, którego nie da się nauczyć i nigdy nie pozwoli firmie upaść.

Moje mięśnie zesztywniały.

Sam dźwięk imienia tego człowieka doprowadzał mnie do odruchów wymiotnych.

Do tej pory byłam pewna, że mam to za sobą. Że kilka miesięcy terapii pomogło mi choć odrobinę poradzić sobie z tym, co się wydarzyło. Cóż... najwidoczniej żyłam w ogromnym błędzie. Myliłam się. Za każdym razem, gdy go widziałam uświadamiałam sobie, że nieważne, ile razy szorowałam ciało i ile razy rozdrapałam skórę aż do krwi – jego dotyk wciąż tkwił we mnie, wżarty głębiej niż jakakolwiek inna rana.

— Jeśli zdecyduję się przepisać mu całość udziałów, dopilnuję, żebyś zawsze miała w FerSton swoje miejsce — dodał. — Będziesz mogła zajmować wysokie stanowisko tak długo, jak tylko będziesz chciała. To wciąż będzie twój dom i twoja przyszłość, jeśli tylko zdecydowałabyś się zostać w Glasgow.

Zostać w Glasgow.

Gdyby to było takie proste.

Gdybym tylko miała pewność, że mogę to zrobić.

Wpatrywałam się w piękne, zielone tęczówki taty i pomyślałam, jak bardzo złamałabym mu serce, gdybym powiedziała mu prawdę. Gdybym wyznała, co zrobił mi ten „wspaniały" w jego oczach człowiek. Jaką krzywdę wyrządził mojemu ciału. Jak rozdarł moją psychikę na strzępy, zostawiając po sobie blizny, których nikt poza mną nie mógł zobaczyć.

Ale czy powiedzenie prawdy cokolwiek by zmieniło?

Przecież kłamstwo było jedyną rzeczą, która jeszcze trzymała nas razem.

Z drugiej strony... Moja tajemnica była gorsza. O wiele gorsza. Prawda, którą skrywałam, mogłaby go zabić w sekundę. Bo gdyby wiedział, kim naprawdę się stałam, nie spojrzałby już na mnie z tą samą miłością w oczach.

Collin nawet nie zdawał sobie sprawy, jak paskudni ludzie go otaczali. Nie wiedział, że jego własna córka należała do potworów, przed którymi ostrzegał ją, gdy była jeszcze małą dziewczynką. Że stała się czymś, czego sama kiedyś się bała. Czymś, co już dawno przestało przypominać człowieka.

— Evander tylko na to czeka, wiesz? — zmusiłam się do mówienia, choć każde słowo paliło mnie w gardło. — Liczy na to, że wszystko zagarnie. Rozumiem, że współpracujecie od wielu lat, ale nie przypominam sobie, żeby wcześniej odwiedzał cię tak często, jak robi to teraz. Zachowuje się, jakby chciał się upewnić, że dobrze rozgrywa tę partię. Jakby już przewidział swój ruch matujący.

— Mylisz się, córeczko. Evander Cranston naprawdę jest niezawodny, ambitny i do bólu odpowiedzialny. Może nie najłatwiejszy w obyciu, ale lojalny. Zawsze stawiał dobro interesów na pierwszym miejscu. — mówił, jakby chciał mnie przekonać, że ma rację. — Kiedy wyjechałaś, stał się moim największym oparciem. Wierz mi, że tylko on zdejmie z twoich barków ciężar, którego wcale nie chcesz na nich nosić.

Nie mogłam uwierzyć, jak bardzo Cranston był w stanie zmanipulować go przez ostatnie półtora roku. Namieszał mu w głowie. Wpoił mu kłamstwa tak zręcznie, że tata traktował je teraz niczym własne myśli. Wiedział, jak uderzyć, by nikt nie zauważył ciosu. Jak szeptać truciznę prosto do ucha, aż ofiara uzna ją za prawdę.

Wiedział to doskonale.

Zrobił mi przecież dokładnie to samo.

Był jak cień. Zawsze obecny, choć nigdy w pełni widoczny. A ja patrzyłam, jak stopniowo zabiera mi ojca, zmieniając go w kogoś, kogo ledwo poznawałam. Najgorsze było to, że tata nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że już przegrał.

— Wszyscy, tylko nie on. — zacisnęłam dłonie w pięści. — Jest tyle innych osób, które oprócz mnie mógłbyś wziąć pod uwagę...

— Kto?

Zacisnęłam szczękę, ale zanim zdążyłam odpowiedzieć, kontynuował:

— Twój brat? Naprawdę myślisz, że Kenneth wróciłby tutaj z otwartymi ramionami, gotów przejąć firmę? Ma własne życie. Nie mogę oddać jej komuś, kogo nie ma, albo komuś, kto chce od tego wszystkiego uciec. — skwitował. — Jeśli nie Evander, to tylko Solveig.

Och... Nie wspominał o mojej macosze przez ostatnie dni. Przez chwilę łudziłam się nawet, że mu się polepszyło, a jego szalone myśli przestały krążyć wokół niej. Ale żyłam w błędzie. Spojrzenie taty było teraz przenikliwe, jakby czekał, aż przyznam mu rację i był całkowicie pewien, że nie mam na to odpowiedzi.

Solveig nie było i nigdy nie wróci...

Kenneth... Cóż. Nic co dotyczyło mojego „brata" nie było proste.

Czułam, że żołądek podchodzi mi do gardła, a krew pulsuje aż w skroniach.

— Tato, posłuchaj...

— Cokolwiek postanowię, będziesz zmuszona to uszanować. — przypomniał mi twardo, nie pozwalając na to, bym dokończyła myśl. Złość na jego twarzy zamieniła się w coś znacznie bardziej intensywnego. Wbił we mnie wzrok jakby chciał przewiercić mnie nim na wylot. — Twój ruch, skarbie. — dodał po chwili znacznie łagodniej. 

Zagryzłam wnętrze policzka, tak mocno, że poczułam w ustach metaliczny posmak krwi i spojrzałam na szachownicę. Mój hetman był stracony. Nie miał dokąd uciec.

Dokładnie tak samo, jak ja...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro