Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział III ''Widmo''

Mae udało się uciec, ale mimo że znali jej kolejny cel - Mistrz Kelnacca - to kazano im wrócić na Coruscant. Podobno to co należy dalej zrobić wymagało dyskusji małej rady.
Elyssa stała oparta o ścianę niedaleko sali, w której trwała właśnie owa dyskusja. Chciała jak najszybciej dowiedzieć się co dalej, dlatego wytrwale tu stała.

Usłyszała obok siebie odchrząknięcie. Odwróciła się i zobaczyła Oshę.

— Przyszłam się pożegnać. — powiedziała, uśmiechając się delikatnie.

— Nie zostajesz? — Lys odsunęła się od ściany i podeszła bliżej starej przyjaciółki.

Od czasu kiedy starła się z Mae w tej uliczce czuła się inaczej, ale w pozytywnym sensie. Zupełnie jakby wcześniej nie wiedziała, że czegoś jeszcze brakuje w jej życiu i właśnie się odnalazło. Spadło to na nią niespodziewanie i czuła, że to musi być coś ważnego. Stwierdziła, że najlepiej będzie jeśli w wolnej chwili sama poszuka odpowiedzi na swoje pytania w archiwach Jedi.

Nie chciała angażować w to innych, uważała, że by jej nie zrozumieli. Nawet nie była pewna czy Osha lub Mae czuły się tak samo jak ona, czy może tylko sobie coś ubzdurała i nie stało się nic niezwykłego.

Wiedziała natomiast, że po tych sześciu latach nie chciała znowu tracić przyjaciółki.

— Nie jestem Jedi. Moje zadanie się już skończyło, więc... Wracam do swojego życia. — wyjaśniła Osha, niepewnie robiąc krok w przód i łapiąc Lys za ręce. — Dziękuję.

— Za co? — zmarszczyła brwi.

— Pomogliście mi znaleźć moją siostrę i oczyściliście z zarzutów. To dużo dla mnie znaczy.

— Wiedziałam, że nie mogłabyś tego zrobić, to była tylko kwestia czasu aż zdobędziemy dowody na twoją niewinność. — odwzajemniła w końcu uścisk rąk i się uśmiechnęła. — Ale myślałam, że zaczekasz aż złapiemy Mae, żebyście miały okazję porozmawiać. W końcu minęło tyle lat, obie myślałyście, że druga nie żyje.

— Jest morderczynią. Nie sądzę, byśmy miały sobie dużo do powiedzenia. — widziała, że Osha nie była z nią do końca szczera, ale nie naciskała.

Osha dawno temu wyznała jej co się stało na Brendok, że to Mae wznieciła ogień, który zabił całą jej rodzinę i o mało też ją. Ona sama została oddana przez rodziców do Zakonu zbyt wcześnie, by cokolwiek pamiętać na ich temat, ale wyobrażała sobie, że Oshy musiało być - i pewnie wciąż jest - bardzo ciężko. Chciała, by wiedziała, że zawsze może na niej polegać, że nie jest w tym wszystkim sama.

— A my nie mamy o czym porozmawiać? Sześć lat się nie widziałyśmy, sporo się zmieniło w naszych życiach. Mogłybyśmy się czasem gdzieś spotkać na mieście i pogadać. — zaproponowała, przenosząc jedną dłoń na jej ramię, by w ten sposób okazać jej wsparcie.

— Mogłybyśmy. Czasem też można by zabrać Jecki na ploteczki. — zaśmiały się. — Boisz się jeszcze wody?

Atmosfera znowu się zagęściła. Lys powoli zdjęła rękę z ramienia Oshy, próbując utrzymać uśmiech na twarzy.

— Już jest dobrze. — odpowiedziała, chociaż była to jedynie półprawda.

Kiedy była dzieckiem bardzo bała się wody, w grę wchodziły tylko szybkie prysznice, a i tak czasem była bliska ataku paniki. Mycie głowy było koszmarem, nienawidziła zamykać oczu, czuła, jakby zaraz woda miała wypełnić jej płuca zamiast powietrza.

Nie potrafiła wyjaśnić skąd wziął się u niej ten lęk, nikt nie potrafił, zawsze mówiono jej, że każdy się czegoś boi, niektórzy ciemności i co się w niej skrywa, a ona akurat wody. Nikomu poza Oshą i Yordem nie zwierzyła się z tego, że miała koszmary, w których tonie. Zawsze było to jedno i to samo miejsce. Noc, przyjemnie ciepło, ale woda była lodowata. Wpadała do niej i nie potrafiła się wydostać, mimo iż brzeg był na wyciągnięcie ręki. Nigdy nikt jej nie uratował, zawsze finalnie samotnie lądowała głęboko pod powierzchnią wody, walcząc o to by się wynurzyć, złapać oddech.
Nieważne ile razy o tym śniła, za każdym razem bała się tak samo, panikowała, próbowała bezskutecznie walczyć. Dopiero kiedy woda zalewała jej płuca budziła się spocona, przerażona, czasem też z krzykiem - głośnym lub stłumionym, jakby wciąż była pod wodą.

W swoim życiu musiała nauczyć się pływać, ale było to dla niej straszne doświadczenie - mimo iż bardzo tego pragnęła. Wierzyła, że jeśli nauczy się wygrywać z tym żywiołem, to przestanie ją nękać w snach.

Yord jej w tym pomógł. Nigdy nie widziała go tak cierpliwego jak wtedy, kiedy dzień w dzień pomagał jej się powoli oswajać z myślą zanurzenia się dobrowolnie pod wodą. Zajęło jej to bardzo długo, ale w końcu myśl o wejściu do wody przestała ją paraliżować i nauczyła się pływać.
Wciąż potrafiła drżeć w obliczu oceanu albo rozległego jeziora, ale przynajmniej zrobiła ogromny krok naprzód. Koszmary przestały ją naśladować krótko po tym, był to też czas, kiedy Osha zdecydowała się opuścić Zakon.

Nie chciała tego przyznać, ale... Tej nocy nie spała spokojnie. Nie pamiętała dokładnie co jej się śniło, ale był tam chłód. Obawiała się, że sen po latach do niej powrócił, ale póki było jeszcze dobrze nie chciała poruszać tego tematu.

— Zaczekasz aż skończy się narada, by pożegnać się z Solem? — zapytała, chcąc zakończyć już tamtą kwestię.

— Sprawiłam mu już dość problemów, nie będzie za mną tęsknił. — nie była tego taka pewna...

— Ja będę. Ale wiem, że to nie jest pożegnanie na zawsze. — dodała szybko drugie zdanie.

Przytuliły się krótko, nie przejmując się, że ktoś mógłby je zobaczyć. Obie nie zdawały sobie sprawy jak bardzo za sobą tęskniły dopóki nie spotkały się po latach na Carlac. Naprawdę miały nadzieję, że uda im się spotkać za jakiś czas, pójść do jakiegoś baru albo restauracji na Coruscant i rozmawiać, wymieniać się plotkami, historiami, wspominać stare czasy. Nie chciały dopuścić do tego, by ich przyjaźń znowu się urwała.

W ten sposób byłyby odbiciem relacji swoich mistrzów. Od kiedy pamiętała Mistrzyni Vernestra była w bardzo dobrych stosunkach z Mistrzem Solem, powiedziałaby nawet, że się przyjaźnili.
Chociaż czasem zastanawiało ją, jak tak dobrze się dogadywali, skoro ona większym zaufaniem darzyła Mistrza swojej przyjaciółki niż własnego...

Nie mogła powiedzieć, że Vernestra o nią nie dbała, ale...

Osha poszła, a ona znowu została sama w tym korytarzu. Tym razem nie na długo, bo za kilka minut drzwi się otworzyły i wyszła przez nie Vernestra, a za nią Sol. Weszła wyżej po schodach, by jej nie zauważyli, ale by wciąż mogła podsłuchać o czym będą mówić.
Niestety, mówili na tyle cicho, że udało jej się wyłapać jedynie to, że to Sol chce poprowadzić misję na Khofar. A później musiała szybko udać, że schodziła po schodach, bo inni Jedi biorący udział w radzie zaczęli się rozchodzić.

Nie miała żadnego lepszego wyjścia niż przejść obok Sola i Vernestry i zatrzymać się dopiero o wiele dalej na korytarzu.
Kiedy Vernestra skończyła rozmawiać z Solem podeszła do Lys.

— Możemy porozmawiać?

— O-oczywiście, Mistrzyni. — zdziwiła się. Nie spodziewała się tego, że jej dawna mentorka będzie chciała z nią porozmawiać, na jaki temat? Ostatnimi czasy raczej nie rozmawiały dużo.

— Wydajesz się nieobecna, czy wszystko w porządku? — położyła jej rękę na ramieniu i delikatnie je pogłaskała.

To pytanie jeszcze bardziej zbiło Lys z tropu. Nie czuła tej bliskości między nimi, zawsze były inne niż pozostali Mistrzowie i ich Padawani. Przynajmniej z jej strony wyglądało to tak, jakby zrobiły między sobą granicę, której za wszelką cenę nie mogą przekroczyć.

— Tak, nic się nie dzieje. Skąd ten pomysł?

— Podobno sama rzuciłaś się do akcji i prawie złapałaś Mae. Jestem dumna z tego, jaka się stałaś. Zdeterminowana, zawsze gotowa do działania, umiesz myśleć pod presją czasu. — bardzo rzadko ją chwaliła, a jeśli już, to zazwyczaj brzmiało to tak, jakby wcale nie miała tego wszystkiego na myśli. Więc to było... Miłe.

— Dziękuję... — odpowiedziała niepewnie, ale jednak z cieniem dumy w głosie.

— Chciałabym, żebyś była w grupie, która leci na Khofar. — oświadczyła Vernestra.

— Oczywiście. — miała tylko nadzieję, że nie każą jej siedzieć na statku i będzie mogła coś zrobić bez wyrywania się do akcji sama... — Coś jeszcze...? — dopytała, bo Mistrzyni wyglądała tak, jakby chciała coś powiedzieć.

Jej mina i zachowanie mówiły, jakby miała jej do powiedzenia coś jeszcze, coś, co być może za długo już w sobie dusiła.
Lys nie mogła tego wiedzieć, ale chodziło tu o jej przeszłość, tę jej część, którą Vernestra zawsze skrupulatnie ukrywała. Obiecała sobie, że kiedyś wyzna Elyssie prawdę, ale cały czas przekładała ten moment.

— Nie, to wszystko. — ucięła temat, wymuszając jeszcze na sobie uśmiech. Położyła jej drugą rękę na drugim ramieniu. — Pamiętaj, że gdybyś czegokolwiek potrzebowała, to zawsze możesz do mnie przyjść. Możesz mi ufać, tak jak ja ufam tobie.

— Pamiętam. I zawsze będę. — odwzajemniła uśmiech, kładąc swoją dłoń na tej jej na swoim lewym ramieniu.

Nie była tego taka pewna, ale nie mogła powiedzieć niczego innego.

***

Na statku Yord poprowadził odprawę przed misją, ale średnio się jej przysłuchiwała, jako iż i tak usłyszała to wszystko od niego wcześniej. Dlatego też uciekała wzrokiem na boki, czekając aż skończy mówić. Z tego względu nie zauważyła, że chłopak znacznie częściej niż to potrzebne spoglądał w jej stronę.

Podczas tego ich krótkiego pobytu na Coruscant zdążyła wyprostować swoje włosy i związała je w warkocz, lecz pozostawiła dwa, malutkie kosmyki po bokach jej twarzy w ich zakręconej formie.
Gdy już kończył mówić na chwilę się zaciął, bo nagle Lys przeniosła swój wzrok na niego i poczuł się przyłapany na gorącym uczynku. Przełknął ślinę i by jakoś to zatuszować zwrócił się do Oshy, która zagadywała z tyłu Jecki, pytając o Bazila.

Czy zauważyła to, że na nią patrzył? Nie, w trakcie całej odprawy nie, tylko ten koniec ją zmieszał, kiedy nagle wyglądał na takiego speszonego, jakby zaraz miał się oblać rumieńcem.

Chciała z nim poruszyć ten temat, czy jest coś, czego jej nie mówi, ale szybko poszedł do kokpitu do Mistrza Sola, jakby chciał uniknąć konfrontacji. Nie szła za nim, czując wyraźnie, że nie chce z nią rozmawiać. Zamiast tego wdała się w konwersację z Jecki i Oshą, chociaż jej myśli nie były na niej w pełni skupione.

Wylądowali na Khofar i wyszli ze statku. Już od pierwszego kroku czuła, że coś jest... Inaczej. Było podobnie jak na Carlac, kiedy w Mocy wyczuła obecność Oshy. Tylko teraz było to znacznie wyraźniejsze, nie jak jakieś ulotne uczucie.
Na tym wzgórzu była drobna osada. Odeszła kawałek od grupy, wiedziona tym dziwnym przeczuciem. Odwróciła się i... Stanęła jak wryta.

Otoczenie nie miało znaczenia, dźwięki z niego ledwo do niej dochodziły, kiedy widziała przed sobą Mae, jak żywą.
Ale nie mogło jej tu być, przecież inni od razu by ją zauważyli i aresztowali.

— Lys, wszystko w porządku? — usłyszała obok siebie Jecki.

Spojrzała na nią i zaraz potem z powrotem przed siebie, ale nikogo tam już nie było.

Co się właśnie stało...?

— Tak, tak... Idziemy? — odpowiedziała, rzucając jeszcze jedno spojrzenie przed siebie, zanim poszły dołączyć do reszty.

Nie umiała wyjaśnić tego czego właśnie doświadczyła. Czy tylko jej się przywidziało? Ale... Mae wyglądała jak żywa. Ponadto wydawała się tak samo zaskoczona jak ona, czyli też musiała ją widzieć.
Ale dlaczego? Dlaczego tak nagle? Nic je nie łączyło. Mogła zrozumieć, czemu wyczuła obecność Oshy na Carlac, ale to? Nigdy nie spotkała się z czymś takim, nawet o tym nie słyszała. Wiedziała o wyczuwaniu czyjejś obecności nawet na odległość lat świetlnych, o niemym porozumiewaniu się, ale nie o widzeniu się nawzajem.
Poza tym, nawet nic nie zrobiła by to zainicjować!

Kosmici z osady powiedzieli im, że Kelnacca nie wyszedł z lasu od kiedy do niego wszedł. Odciął się od innych, żył w całkowitej dziczy. Nie odpowiadał na ich wiadomości, więc musieli sami go znaleźć.
Musiała szybko otrząsnąć się ze wszystkich tych dziwnych uczuć i wrażeń, mają zadanie do wykonania, będzie o tym myśleć później. Może nawet porozmawia o tym z Vernestrą, chociaż... Nie była przekonana, czy może jej ze wszystkim ufać, a to wydawało jej się czymś ważnym, czymś, o czym nie powinna mówić byle komu.

Całe szczęście mogła się odciąć od tego oraz tego mimowolnego przeczuwania gdzie jest Mae, bo mieli tropiciela. Z ulgą przyjęła odrzucenie tego wszystkiego od siebie, jakby prawdziwy ciężar spadł z jej piersi.

Kiedy tak szli, przesuwała się powoli coraz bliżej Yorda, by podjąć próbę poruszenie tego tematu, który był już kolejnym, który nie dawał jej spokoju. Schodzili z górki, już niedaleko przed nimi były pierwsze drzewa z rozległego lasu. Nie wyglądał na zadowolonego z tego, że nagle znalazła się tak blisko, ale starał się zachować obojętną twarz.
Już zaczęła otwierać usta, by coś powiedzieć, ale wtedy zaskoczyła ich Osha, podbiegając z drugiej strony od tyłu.

— Rozumiecie co mówi Bazil? — zapytała, wyrównując z nimi krok.

— Tak. — cóż, on tak - Lys niekoniecznie. — Większość Padawanów wybrała sobie do nauki Shyriiwook, podczas gdy ja zdecydowałem się poznać bardziej nieoczywisty język. — gdy to mówił, spojrzał się sugestywnie na Lys, która jedynie przewróciła oczami.

Może tylko mi się wydawało, że dziwnie się zachowuje?

— Żadnego się całkiem nie nauczyłam, nie mam głowy do języków. Mam od tego tłumacza.

No dobra, może niezbyt się przykładała do lekcji języka, który sobie wybrała... Ale na swoją obronę ma to, że już i tak dość dużo siedziała w Świątyni, by jeszcze być na lekcjach języka. W końcu nawet udało jej się ubłagać Mistrzynię Vernestrę, by nie musiała tam chodzić, co do dzisiaj uważała za sukces.

— Zdaje się, że nie masz głowy do wielu rzeczy. — odpowiedział jej Yord, znowu mówiąc tym samym poirytowanym tonem.

— Jeśli jesteś wkurzony, że jestem na tej misji, to możesz dołączyć do klubu. — odezwała się znowu Osha.

Być może to dlatego tak dziwnie się zachowywał, tym właśnie był poirytowany? Bo przecież to niemożliwe, by...

— Nie jestem wkurzony, tylko martwię się o twoje bezpieczeństwo. — wyjaśnił.

— Mam do was prośbę. — wydusiła z siebie w końcu to, co chyba od początku tej rozmowy chciała powiedzieć. Zwolnili, by reszta Jedi ich minęła i zostali trochę z tyłu. — Sol uważa, że Mae można ocalić.

— Mistrz Sol jest mądry. Na pewno ma podstawy by myśleć, że cię wysłucha - cokolwiek masz jej do powiedzenia.

— Poza tym jesteście siostrami. Bliźniaczkami, to wyjątkowa więź. — dodała Lys. Ponadto zgadzała się z tym, co powiedział Yord.

— Ale jeśli przyjdzie co do czego i jednak mnie nie posłucha, musicie ją zatrzymać. Ja nie będę w stanie tego zrobić, a ona musi osądzona za to, co zrobiła. 

— Osha-

— Oczywiście. — Lys przerwała Yordowi i wyciągnęła rękę, luźno łapiąc Oshę za dłoń. — Tym razem nie ucieknie, obiecujemy. — spojrzała wymownie na Yorda, czekając, aż potwierdzi jej słowa.

— T-tak, jasne. — powiedział, zanim dodał jeszcze coś od siebie, zwracając się do Oshy. — Znamy się odkąd byliśmy młodzikami. Mae zawsze była twoją niezabliźnioną raną. Być może Sol zabrał cię tu, żebyś stawiła jej czoła... A być może po to, byś zmierzyła się ze sobą. — wyjaśnił spokojnie. — Musimy ich dogonić, chodźcie. — popatrzył po nich i przyspieszył kroku.

***

Przemierzanie tego cholernego lasu przestało jej się podobać już po pierwszych kilkunastu minutach. Albo drzewa i gęste krzaki, i inna roślinność, albo drzewa i... jakieś dziwne ćmy - wnioskowała to jedynie po tym, że światło je przyciągało - które spały owinięte wokół pni.

— Próbujesz mnie unikać? — zapytała w końcu Yorda. Chodzili już tak długo, że zaczęło się ściemniać, a ona nie mogła wytrzymać dłużej tej niewiedzy.

— To że nic nie mówię nie znaczy, że cię unikam. — odparł całkowicie naturalnie, przy okazji rozglądając się za Bazilem, który zniknął im z zasięgu wzroku.

— Nie wierzę, ty, nie masz mi nic do powiedzenia? — tym razem jej ton był bardziej prowokujący.

— A co byś chciała, bym powiedział? — odpowiedział w ten sam sposób, gwałtownie się do niej odwracając i patrząc w oczy, tak jakby to on rzucał jej wyzwanie, a nie na odwrót.

— Prawdę. — wzruszyła ramionami, nie przerywając kontaktu wzrokowego.

Sama nie wiedziała, co chciałaby usłyszeć. Chyba najbardziej to to, że tylko sobie to wszystko ubzdurała, te jego spojrzenia, reakcję, gdy go przyłapała. Był świetnym przyjacielem, ale nic ponad to. Poza tym należeli do Zakonu, tego typu przywiązania były zakazane. Chociaż szczerze wątpiła, by się przyznał, nawet jeśli faktycznie był w niej zakochany. W końcu to Yord, poważny - zazwyczaj - i profesjonalny.

Jakby zareagowała, gdyby jednak...? Będzie o tym myśleć, kiedy - i o ile - dojdzie do takiego wyznania.

— Nigdy niczego przed tobą nie ukrywałem, nie ukrywam i nie będę. Jesteśmy przyjaciółmi. — powiedział to tak, jakby szybko chciał uciąć ten temat i nigdy do niego nie wracać, więc Lys nie była przekonana co do jego szczerości. Po chwili rozejrzał się i westchnął. — Przydałby nam się tropiciel do wytropienia tropiciela.

Już ruszył do Sola - który trochę wyprzedził całą grupę - by powiedzieć mu, że zgubili Bazila, kiedy nagle usłyszeli kobiecy krzyk i prośby o pomoc. To musiała być Mae.
Wszyscy pobiegli do miejsca, z którego dobiegły krzyki, ale nikogo już tam nie było, gdy dotarli.

Krążyli bez większego celu po tym niewielkim terenie, do którego doprowadził ich hałas, dopóki nie usłyszeli kawałek dalej wołań Bazila.

— To Bazil, znalazł Mae. — powiedział Yord. Wszyscy poza Yordem i Lys już ruszyli w stronę krzyku. — Osha, trzymaj się za nami. — poinstruował ją Yord.

Lys też trzymała się kawałek za wszystkimi, co jakiś czas rzucając spojrzenie przez ramię na Oshę.

Słońce zdążyło już zajść, ale w końcu byli przy chatce Mistrza Kelnacci. Ci, którzy pobiegli przodem stanęli w szeregu, zagradzając w ten sposób drogę ucieczki Mae. Elyssa stanęła kilka kroków przed Oshą, między nią a szeregiem Jedi.

— W imieniu Republiki Galaktycznej i Zakonu Jedi, ktokolwiek ukrywa się w tym domostwie ma wyjść z podniesionymi rękami. — powiedział głośno jakiś Jedi, którego nie pamiętała z imienia.

Odwróciła się na chwilę, by posłać Oshy uśmiech pełen wsparcia, jakby czuła w jakim stresie jest dziewczyna na myśl o ponownym spotkaniu z siostrą. Może nawet trochę to pomogło, pocieszający, delikatny uśmiech i łagodne spojrzenie.
Brakowało jej tego przez te sześć lat, brakowało jej Elyssy.

— Mówimy o tobie, Mae Aniseyo! — krzyknął Yord.

Nastała cisza. Nikt już nic więcej nie mówił, wszyscy stali w oczekiwaniu na to, co dalej się wydarzy.


Przez dłuższy czas nie działo się nic. Wyglądało na to, że będą musieli wejść do chatki i wyciągnąć Mae siłą. Ale niespodziewanie przez powietrze przeszło coś... Specyficznego. Było wiele rzeczy, które czuła i nie potrafiła określić czym są, to była kolejna z nich. Tylko to... To było coś...

Coś co przyprawiło ją o ciarki na całym ciele.

By poczuć się choć trochę bezpieczniej złapała za miecz świetlny wiszący do tej pory przy pasku i dopiero wtedy powoli się odwróciła.

— Osha... — zaczęła cicho, dostrzegając coś za przyjaciółką.

W pierwszej chwili, gdy przeszły przez nią dreszcze i jeszcze tego nie widziała, starała sobie wmówić, że to pewnie jakieś dzikie zwierzę, na które mieli pecha trafić.
Teraz wyraźnie widziała, że to nie było zwierzę, a jakiś człowiek, albo chociaż humanoidalna istota, bo miał - miał? miała? - na sobie maskę.

Osha też się odwróciła, podobnie jak pozostali Jedi.

— Co to jest? — usłyszała pytanie Jecki.

Podświadomość kazała jej odsunąć się jeszcze dalej od potencjalnego napastnika, ale zmusiła się do tego, by pozostać w miejscu i możliwie że zaraz podejść bliżej.

— Zidentyfikuj się. — powiedział ktoś jeszcze. Ale postać nie odezwała się nawet słowem.

— Zatrzymaj się! — rozpoznała w tym głos Yorda. 

Ten - najpewniej - mężczyzna nie posłuchał i dalej wolno stawiał kroki, aż zatrzymał się przed Oshą. Włączył swój miecz świetlny, czerwony miecz świetlny. W odpowiedzi od razu usłyszała za sobą, jak wszyscy Jedi dobywają swoich broni. A ona... Ona póki co stała w miejscu, ściskając mocno rękojeść, jakby miało jej to pomóc opanować szybko i mocno bijącego ze strachu serce.

— Osha, uciekaj! — krzyknął Sol, ale na to było za późno.

Postać odrzuciła Mocą Oshę na bok, a potem odepchnęła od siebie wszystkich biegnących na nią Jedi. Przez to, że Lys nie ruszyła się cały czas z miejsca, mniej poczuła uderzenie, lepiej udało jej się przed nim obronić i co prawda wylądowała na ścianie chaty Kelnacci, uderzając o nią plecami, ale wciąż trzymała się na nogach.

Tak mocno trzymała miecz, że dopiero teraz poczuła, że jego elementy zdążyły już odcisnąć się na skórze wewnętrznej części dłoni.
Wyprostowała się, nie spuszczając oczu z agresora, który stał zaledwie kilka metrów od niej, gotowy do ataku.

Głęboki oddech, uspokój nerwy, skup się na Mocy, trzymaj miecz pewnie, ale niezbyt mocno. I praca nóg, nie potknij się o żadną cholerną gałąź ani korzeń...

Zrobiła krok do przodu, biorąc ostatni głęboki wdech i powoli wydychając powietrze, w końcu włączyła swój podwójny miecz.

I najważniejsze: Nie daj się zabić.

Sama nigdy nie zabiłaś człowieka, nie wiesz, czy jesteś w stanie to zrobić. Nie daj się zabić, musisz tylko przetrwać do czasu, aż inni dołączą.
Przeżyj, to obecnie twój jedyny cel.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro