Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

paralysie.

PARALYSIE


BASTOGNE, BELGIA - GRUDZIEŃ 1944
GODZINA 2:48 NAD RANEM

Alors, mon petit chat. Qu'est-ce qui t'arrive?

Blady medyk z szerokimi ramionami zniża brwi, marszcząc również czoło i zmarznięty nos niczym królik śnieżny. Jego usta są tak spękane z powodu zimna, że dziwem jest, czemu jeszcze nie krwawią. Płócienna torba mężczyzny znajduje się pod jego głową, a jego nogi rozstawione przed nim. Gdyby nie miarowe unoszenie się klatki piersiowej, z pewnością pomylonoby go z trupem.

T'arrive pas à t'endormir, quoi? T'as fait de mauvais rêves?

Eugene Roe jest w głębokim śnie po raz pierwszy odkąd Kompania E pojawiła się w Belgii jakiś czas temu. Przykryty cienkim kocem zjedzonym częściowo przez mole, młody medyk spowity jest w ciemności swojego okopu, kompletnie zdany na łaskę złośliwej Matki Natury.

Voilà, mon petit. Maman est là. Maman sera toujours là.

Usta Gene rozciągają się w jakby pół uśmiechu, a jego ramiona lekko drgają, kiedy zaciska je mocniej na swoim ciele. Oddychając ciężko, powoli przechyla głowę i pochyla się do przodu, jak lis słyszący niedaleko trzaśnięcie gałązki.

Je laisserai personne te faire du mal, mon bébé.

Zaczyna teraz coś mamrotać, na początku niespójne słowa, nic więcej niż szwargot wydobywający się z jego ust. Małymi krokami jednak, jego mamroty formują się w słowo, słowo, które powtarza bez przerwy w kółko — za każdym razem rosnąc w nadziei i swoim zmartwieniu.

— Maman... Maman... Maman, c'est toi, là?

Znowu i znowu, szepta jej imię, a jego brwi unoszą się i zniżają w ciągłej walce, kiedy głos w jego głowie zaczyna przybierać twarz.

Twarz ze śmiejącymi się zielonymi oczami, ciepłą dla oczu cerą i niesamowitym uśmiechem. Jej miękkie, brązowe włosy zamiast znów być splątane w kok na czubku jej głowy, są tym razem rozpuszczone, wolne, przez co dotykają Eugene, kiedy ta muska jego czoło swoimi ustami. Do jego uszu dochodzą ciche brzdęki medaliku z obrazkiem Saint-François-d'Assise, kiedy kobieta powoli pochyla się naprzód.

Bah, tu veux que je chante, mon petit chat?

I nagle jest przy nim, kołysząc go w swoich ramionach do tyłu i do przodu, lulając go do snu. Poprzez częściowo przymknięte powieki, Eugene może zobaczyć Maman w jej ulubionej, czystej perkalowej sukience, nosem wyczuć znajomy zapach lawendowego mydła, a z niedaleka wyłapać skwierczenia duszonej przez jego Papę jambalayi. Nareszcie jest w domu.

A kiedy poczyna śpiewać, Gene odpływa w sen, znów do niej przytulony. Czuje, jak odkrywa jego włosy z czoła, słyszy, jak bije jej serce.

Fais dodo, Eugène mon p'tit frère
Fais dodo, t'auras de lolo

Ma słodki głos, niczym kolibry, które uwielbiały towarzystwo czerwonych wiciokrzewów za jego oknem. Używa jego imienia w kołysance, tak jak zawsze robiła, i sposób, w jaki dźwięk ten spływa z jej języka utwierdza Eugene w przekonaniu, że to naprawdę ona. Poznałby przecież jej głos wszędzie.

Maman est en haut
Qui fait du gateau
Papa est en bas
Qui fait du chocolat

Otwiera usta, chcąc wraz z nią śpiewać kołysankę, która tak wiele razy tuliła go i jego rodzeństwo do snu. Powoli, z oddechem umierającego człowieka, zaczyna powtarzać słowa piosenki. Robi to niezdarnie, zacinając się — nie przeszkadza to jednak w poczuciu bezpieczeństwa, które nadchodzi wraz z wyobrażeniem sobie przytulnej farmy. Nareszcie, po tylu latach, widzi swój dom...

Fais dodo, Eugène mon p'tit frère
Fais dodo, t'auras de lolo

Słowa stają się coraz głośniejsze, coraz bardziej słyszalne, kiedy młody mężczyzna — teraz znów mały chłopiec — kołysze się do słodkiej jak prawdziwa czekolada, ucieczki z lodowatego piekła zwanego Bastogne.

— Fais... dodo... Eugène mon p'tit frère...

Nie słyszy zbliżających się kroków, które niosą ze sobą skrzypienie śniegu. Nie może tego zauważyć, kiedy tuż przed jego okopem, wycieńczony spadochroniarz potyka się w ciemności.

— Fais dodo... t'auras... t'auras de lolo... Fais dodo-

— Eugene?

Natrętny głos zamienia się znienacka w trzęsienie ziemi, które zbudza Gene i odbiera go z ramion Maman. Czuje, jak jej delikatne ręce nagle go opuszczają, a pocieszna piosenka znika i jedyne, co po sobie zostawiają, to to zimne, puste uczucie w środku.

— Eugene, obudź się.

Dwudziestodwuletni medyk podrywa się do góry, naraz obudzony i walczący o powietrze. Oddycha tak ciężko i nierówno, że nie ma pojęcia gdzie jest, dopóki nie zauważa przed sobą twarzy kapitana Wintersa. Zamiera, a gorące fale wstydu oblewają jego policzki, kiedy łapie kontakt wzrokowy ze swoim przełożonym.

— Nie chciałem cię przestraszyć — szepcze Winters. Przysiada się obok, jednak nie wchodzi do okopu. — Tylko sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. — Głos ma spokojny, lecz jego oczy wyrażają niepokój.

Gene spogląda na zaciśnięte ramiona i powoli luzuje ucisk, jakim obdarza swoje ciało. Jego oczy są wytrzeszczone i zastygłe w strachu, zupełnie jak te saren, a dolna warga zaczyna się trząść.

— W-wszystko w porządku, sir. Jest ktoś ranny? Byłem wołany?

Winters przeczy głową, wzdychając cicho.

— Nie, zdawało mi się tylko, że słyszałem- — przerywa. Nie chce przecież zawstydzić dzieciaka, mówiąc, że słyszał jak szepcze coś przez sen. — Nic, już nic. Chciałem tylko sprawdzić, jak się trzymasz, to wszystko. Przepraszam, że cię zbudziłem.

Winters cofa się, klepiąc jego ramię po ojcowsku, i idzie w swoją stronę. Przystaje jednak na chwilę i spogląda zmartwiony na medyka, który przyciąga plandekę bliżej i chowa twarz w swoich kolanach. Chce mu coś powiedzieć, cokolwiek, lecz idzie dalej.

Słysząc oddalające się kroki, Gene z powrotem unosi głowę, tym razem próbując powstrzymać gorące łzy, które w każdej sekundzie mogą wyjść na świat. Jego matka nie żyje, a teraz znajduje się w centrum piekielnej wojny, sam, bez niczego i nikogo. Zaciska szczęki, zdeterminowany by nie płakać, a jego emocje są bardzo bliskie ucieczki z miejsca, gdzie je zakopał.

Z trzęsącą się ręką, zamyka oczy i sięga do kurtki. Po chwili szukania w nieśmiertelnikach, dociera w końcu do Saint-François-d'Assise, medalika, który podarowała mu kiedyś mama. Przyciąga go do ust i miękko go całuje, przejeżdżając palcami po wszystkich małych wgłębieniach.

Otwierając oczy, Gene zaciska mocno wargi, próbując je powstrzymać od drgania, sam nie wie czym spowodowanego: płaczem czy zimnem? W tym samym czasie natomiast, jego myśli wygrzebują sobie drogę do jego własnej modlitwy.

— Chère Maman — zaczyna najsłodszym szeptem, patrząc przez szklane oczy w stronę gwiazd na niebie. — Ils disent que je peux pas rentrer chez nous tant que la guerre est pas finie, tant que j'ai pas fait mon travail ici. Mais t'es toujours das mon cœur.

Pociąga nosem, patrząc zakrwawionymi oczami na jedną, szczególną gwiazdę, która znajduje się tuż nad nim. Polaris, Gwiazda Polarna. Zdaje się odwzajemniać jego spojrzenie, migocząc słabo.

— Tu m'as dit que tu aimais regarder les étoiles? — szepcze, czując na policzkach płonące ślady łez. — Les étoiles sont si belles ici, comme toi, Maman. La promesse d'un nouveau jour me raporoche de toi.

Ściera je zdenerwowany, niżąc brwi i czoło w upartm oporze.

— Chaque jour, les arbres de ces bois bruissent leurs branches, me chuchotant que tu vas bien. — Bierze płytki oddech i przeczesuje drżącymi palcami swoje włosy, po czym kontynuuje — J'aime écouter les petits oiseaux qui s'cachent dans leurs creux. Ces sons me font penter à nos petits oiseaux de chez nous.

Wypowiada to wszystko tak cicho, że jego usta ledwo co się poruszają przy formowaniu nowych słów. Gdy grudniowy wiatr wieje po raz kolejny, zirytowany Eugene naciąga plandekę na twarz i chowa zmarznięte dłonie do rękawów cienkiej kurtki. Może to jakoś je ociepli.

Zamyka oczy, po raz kolejny całując medalik. Próbuje sobie ponownie wyobrazić Maman, to, jak brzmiała w jego śnie, lecz znika ona tak szybko, jak się pojawia. Wszystko idzie na marne.

— Ja vais demander à Saint-François-d'Assise de veiller sur nous deux. Nous pourrions utiliser sa force et son courage — mówi, wsłuchując się w oddalone strzały, przemykające pomiędzy spadającymi płatkami śniegu. Ku jego zaskoczeniu stają się one coraz głośniejsze, coraz bliższe, aż-

MEDYK !

Rozbrzmiewa krzyk, przeraźliwy, pełen strachu, wyciszając wszelkie inne hałasy. Niegdyś powodował u Eugene gęsią skórkę, teraz jednak przypomina mu o tępym posłuszeństwie.

DOC ! — woła głos jeszcze raz, panicznie, będący gdzieś za nim.

Je t'aime, Maman, pour le reste de mes jours, kończy szybko w swojej głowie, powracając na Ziemię. Ton fils, Eugène.

I tak właśnie wstaje, wychodzi z bezpiecznego miejsca, rzuca na swoje ramię torbę z Czerwonym Krzyżem i schyla się pod ogniem wroga, spiesząc do swojego zranionego brata. Gotów zabandażować jakkolwiek okropną ranę, przynieść komfort jakiejkolwiek przerażonej osobie.

Cały dzień, całą noc, i całkowicie samotnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro