Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

9

Roger jechał w milczeniu pełen złych przeczuć. Choroba króla ośmieliła Gildię Magów i różne kanalie wchodzące w jej skład poczynały sobie coraz odważniej. Rada przymykała na to oko, traktując ich działania jako pokaz siły.

– Założymy się, że spierdoli?

Z zamyślenia wyrwał go głos Wilarda. Dowódca podniósł wzrok na przyjaciela i uśmiechnął się lekko.

– Tygodniowy żołd? – zapytał.

– Naprawdę wierzysz, że wróci?

– Jeśli mamy z nim współpracować, nie możemy ciągle mieć go na oku. Prędzej czy później i tak zamierzałem sprawdzić, na ile warte jest jego słowo. Wyszło na to, że przekonamy się o tym już jutro.

– Ano przekonamy się...

Wkrótce potem wjechali pomiędzy niskie, kryte strzechą chałupy. Konie stawiały ostrożnie kopyta na błotnistej drodze, po której z dumą przechadzały się kury. Zza wiklinowych płotków ujadały psy. Deszcz przestał padać, ale pomimo dość wczesnej pory, chaty były pozamykane na głucho. Ludzie bali się i siedzieli w domach.

Smród stał się wyczuwalny zaraz za granicą wioski. Niemożliwy do pomylenia z niczym innym smród spalonego ciała. Pomimo deszczu, padającego przez cały dzień, wciąż unosił się w powietrzu. Jak słowa skargi, wyrzut sumienia. Roger zdawał sobie sprawę, co dojrzy za chwilę, jednak jego twarz i tak wykrzywiła się w grymasie.

– Kurwa – rzucił, jadący obok Wilard.

Na środku centralnego placu wbito duży słup. Ciało wciąż było doń przywiązane. Nie pozwalało zapomnieć o koszmarze, jaki się tu wydarzył. Zwęglone, powykrzywiane członki, wypalone oczodoły, poczerniała czaszka. Umęczona postać w niczym nie przypominała już osoby, którą była jeszcze dzień wcześniej. Pod jej stopami leżała pojedyncza róża. Ktoś z mieszkańców wioski był bardzo odważny. Lub bardzo głupi.

Obawiam się, że niedługo takich widoków może być więcej – pomyślał Roger ze smutkiem.

W milczeniu przejechali dalej i zatrzymali się przy sporym obejściu na obrzeżach osady. Roger zsiadł z konia i załomotał do drzwi. Po chwili otworzył im przerażony chłop.

– Panie, my niewinni, my nic nie wiedzieli – jęknął, widząc płaszcze łowców.

– Jesteśmy przejazdem, szukamy jedynie noclegu. Nie będziemy rozstrzygać o niczyjej winie. Zapłacimy, jeśli twoja żona upichci nam jakąś kolację – odpowiedział dowódca.

Chłop obrzucił przybyszów trochę przytomniejszym spojrzeniem i szerzej uchylił drzwi.

– Konie do stodoły trza dać, już syna wołam, co by szanownym panom pomógł. Zapraszam w me skromne progi.

Po chwili z chaty wybiegł chudy chłopaczek i zajął się zwierzętami. Łowcy weszli do środka i rozsiedli się na ławie. Było im ciasno, ale przynajmniej sucho i ciepło.

– Panie szanowny, przyszykuję w alkierzu miejsce na nocleg, z rodziną na strych pójdziem – powiedział chłop, gnąc się w pokłonach.

– Nie ma potrzeby. – Roger zbył go machnięciem ręki. – Przenocujemy na sianie. Jutro rano już nas tu nie będzie.

– Panie, ale tak się nie godzi. – Chłop wyglądał na przestraszonego wizją uchybienia w czymś członkom zakonu.

Nasi musieli urządzić tu niezły terror – pomyślał niewesoło łowca – Ciekawe, kto nimi dowodzi. Cóż pewnie niedługo się dowiem.

Gospodyni usmażyła pospiesznie jajecznicę na boczku, podała chleb i masło oraz wyciągnęła placek drożdżowy. Ze strychu wychylały się ciekawskie główki dzieci, obserwując uważnie przybyszów.

Wtem rozległo się łomotanie w drzwi. Chłop z żoną podskoczyli przerażeni. Gospodarz potruchtał pośpiesznie, żeby otworzyć pukającemu. W drzwiach stał mężczyzna w płaszczu łowcy, którego Roger kojarzył z widzenia.

– Pan Lucjusz prosi do siebie – zwrócił się nowo przybyły do dowódcy oddziału.

Mogłem się spodziewać, że to będzie ta gnida – Roger westchnął w myślach, kończąc posiłek.

Lucjusz Serge był magiem o niemałych umiejętnościach i ogromnych ambicjach. Jedyne, co się dla niego liczyło, to władza i pieniądze. Gildia traktowała go jak użyteczne narzędzie. Przydawał się, gdy chciała zademonstrować siłę, przekazać groźbę lub ostrzeżenie. Mag doskonale odnajdywał się w takich zadaniach. Roger miewał odruchy wymiotne na samą myśl o jego wyczynach.

Narzucił na siebie przemoczony płaszcz i wyszedł na zewnątrz. Mężczyzna zaprowadził go do największej chaty, znajdującej się pośrodku wsi. Oddział łowców przejął ją do swojej wyłącznej dyspozycji.

Wewnątrz izby panował półmrok, rozjaśniany jedynie dogasającym z wolna paleniskiem i grubą, stojącą na stole świecą. Jej płomień rzucał niespokojne cienie na twarz rozpartego na ławie maga. Na widok wchodzących mężczyzna oderwał plecy od ściany i oparł łokcie o blat.

– Kogo ja tu widzę. Roger de Amargo. – Wymawiając nazwisko łowcy, skrzywił się, jakby połknął coś kwaśnego. Jemu samemu nie przysługiwał tytuł szlachecki. – Porażka gwardii i zakała Zakonu. Powinieneś się był u mnie zameldować od razu po przybyciu, a nie czekać, aż po ciebie poślę – wysyczał.

– Wybacz, panie... Sarge. Nie sądziłem, że spotkam tu tak znakomitą osobistość. Inaczej od razu pospieszyłbym na spotkanie. – Roger skłonił się lekko z kamiennym wyrazem twarzy. Wiedział, że igra z ogniem, jednak nie mógł się powstrzymać.

– Złóż raport i nie marnuj więcej mojego czasu – warknął mag.

Roger składał meldunki tylko przed radą i Sarge dobrze o tym wiedział. W warunkach polowych łowcy powinni jednak spełniać polecenia magów zrzeszonych w Gildii, jeśli nie stały one w jawnej sprzeczności z rozkazami, jakie wcześniej otrzymali. Dowódca postanowił zbyć go kilkoma ogólnikami.

– Naszym zadaniem było potwierdzenie doniesień na temat rzekomego pojawienia się nocnych wędrowców. Po dotarciu na miejsce nie zastaliśmy ich we wskazanej lokalizacji – powiedział oficjalnym tonem.

Po jego słowach zapanowała cisza. Mag oparł się znów o ścianę i skrzyżował ręce na piersi. Wydął mięsiste wargi i przymrużył oczy. Roger poczuł silną potrzebę, żeby mu przywalić. Jego pragnienie pozostało jednak głęboko ukryte.

– Myśli pan, że jest pan taki sprytny panie de Amargo? Myśli pan, że ciągła niekompetencja nie zwróciła niczyjej uwagi? – zapytał wolno Lucjusz Sarge, wyraźnie akcentując każde słowo.

Roger zesztywniał, utrzymując jednak nieprzenikniony wyraz twarzy.

– Myśli pan sobie, że znalazł jebaną kurę znoszącą złote jajka? Ciepłą posadkę na stare lata? W Zakonie trzeba umieć się wykazać. Wynikami. Nadchodzą ciężkie czasy. Trzeba plewić chwasty, zanim wyrosną bujne i zaduszą plon – wysyczał mag.

Roger rozluźnił się, pilnując, aby nie pokazać po sobie ulgi.

– Nie znam się na roślinach panie Sarge. Kiedy dojrzę jawny przejaw buntu, zduszę go. Ale nie mi zaglądać babom do ogródka i sprawdzać, której lepiej rosną marchewki, a której chwasty – odparł i wzruszył ramionami.

– Jeśli naprawdę wierzysz w te bajki, jesteś większym durniem, niż myślałem. Tylko tym głupim wieśniakom roi się w głowach wizja dzikich czarodziejek wędrujących po polach z wiankiem na głowie. Gdzie stąpnie bosą nóżką, tam trawka zakwita, nad nią lata motylek, a przed nią, kurwa, bieży baranek. – Mag mówił coraz głośniej, walnął pięścią w stół. – Dzika magia nazywa się dziką, bo jest nieprzewidywalna i nieokiełznana. I nie pierdol mi tu o bujnych ogródkach i mlekodajnych krowach. Dzicy, nieszkoleni czarodzieje potrafią zabić samym spojrzeniem. Nie potrzebują do tego zaklęć ani lat nauki. Brakuje im jednak kontroli. Stanowią ogromne zagrożenie, a każde zagrożenie należy niszczyć.

Lucjusz podniósł się gwałtownie i podszedł do Rogera. Stanął blisko, patrząc mu prosto w oczy. Łowca poczuł niepokój, biegnący wzdłuż kręgosłupa. W bladych, niebieskich oczach Lucjusza dostrzegał szaleństwo.

– Właśnie wam, pierdolonym łowcom czarownic, trzeba zaglądać do ogródków, do chat, szaf, obór i wychodków. Jesteście pieprzonymi psami myśliwskimi i jak psy macie węszyć. Nawet w wychodkach. A jeśli pies nie spełnia swojego zadania, trzeba go wytresować lub się go pozbyć. A więc panie de Amargo? Da się pana wytresować, czy będę zmuszony się pana pozbyć?!! – wykrzyczał mag, prosto w twarz łowcy.

Roger powstrzymał odruch starcia z policzka kropelek śliny. Jego spojrzenie stwardniało.

– Piękne porównanie, doprawdy obrazowe. Nawet taki pies myśliwski jak ja zdołał je pojąć. I nawet taki pies jak ja wie, że nie pali się ludzi... Nie pali się poddanych króla bez wyraźnego powodu. Bez żadnego dowodu.

– Powód i dowód powiadasz... To ja ustalam powód i to ja oceniam dowód. Takie jest prawo Gildii Magów. Prawo, które przyznał jej król. I jeśli znajdę jakiś powód i jeśli dostrzegę najmniejszy dowód na twoją niesubordynację, to nic ci nie pomoże. Nieważne do czyjego łóżka byś nie wskoczył. – Przy ostatnim zdaniu mag wykrzywił się z wyraźnym obrzydzeniem.

Roger zacisnął pięści, zwęził niebezpiecznie oczy. Mierzyli się w milczeniu wzrokiem. W końcu Lucjusz machnął upierścienioną ręką. Na jego twarzy pojawił się wyraz pogardy i znudzenia.

– Możesz odejść.

Roger z ulgą przywitał padający znów deszcz i noc. Wzdrygnął się i splunął na ziemię. Czuł się brudny po tym spotkaniu.

Z przyjemnością wrócił do chaty goszczącego ich wieśniaka. Pokręcił głową na widok pytającego spojrzenia Wilarda. Usiadł na ławie, wyciągając długie nogi i ciesząc się ciepłem bijącym od pieca. Wyjął z kieszeni srebrny pieniądz i zapatrzył się w profil królowej. Po jej śmierci przestano bić jej wizerunek. Takich moment zostało już bardzo niewiele. Azgarr płacił nimi tym, których służby nie można było wycenić. Tym, którzy byli jego uszami i oczami w królestwie.

Podniósł na chwilę wzrok i spojrzał na zwisające spod sufitu pęczki suszonych ziół, pajęczyny oraz warkocze cebuli. Chudy chłop nadal z niepokojem skubał rzadkiego wąsa, a jego tęga żona przepraszała wciąż na nowo za skromny poczęstunek. Roger nie miał najmniejszej ochoty wynosić się z ciepłej izby. Ci ludzie zbyt dużo jednak przeżyli, a ich nerwy napięte były do granic wytrzymałości. Posiedział więc tylko chwilę i podniósł się z westchnieniem. Życząc gospodarzom spokojnej nocy, wygonił rozleniwiony oddział do stodoły.

Rano wstali wcześnie. Rzeczy zdążyły na szczęście przeschnąć przez noc. Nie chcąc nadużywać gościnności, sprawnie się zebrali i wyruszyli w drogę. Roger pragnął również, jak najszybciej zejść z oczu Lucjusza Sarge.

Dzień nadal był pochmurny, ale przynajmniej przestało padać. Kiedy wioska zniknęła im z oczu, zwolnili do stępa, rozglądając się za nocnym wędrowcem.

– Przypomnij mi, ile dostajesz żołdu? Jako Wielki Dowódca pewnie trochę więcej niż my, prostaczkowie? – zapytał Wilard ze złośliwym uśmieszkiem.

Roger nie zdążył odpowiedzieć. Jego koń stanął dęba, a spomiędzy drzew wyłoniła się jakaś oblepiona ziemią postać.

– O kurwa, bestia z lasu! – zawołał rudy łowca. – Gdzieś ty w ogóle spał? W jakiejś błotnistej dziurze?

Nero burknął coś niewyraźnie, obrzucając mężczyznę złym spojrzeniem i wdrapał się na siodło Kasztanki. Roger uśmiechnął się szeroko. Nie był wcale taki pewny, czy jeszcze go zobaczą. Skinął mu głową i pogonił konia. Sarge mógł w każdej chwili wypuścić te swoje myśliwskie psy.

Słońce nieśmiało wychyliło się zza chmur. Gdy w końcu zatrzymali się na popas, zaczęło robić się już przyjemnie ciepło. Rozsiodłali konie i zabrali się za późne śniadanie.

Roger spostrzegł, że nocny wędrowiec wygląda jeszcze bladziej niż zwykle. Włosy i ubrania lepiły mu się od błota, a oczy miał podpuchnięte i zaczerwienione z niewyspania.

– Jak ci minęła noc? Spokojnie? – zagadnął.

– Nie bardzo. Spotkałem kolejnego upiora.

– Cholera – syknął Roger.

– Ciekawe ile tego dziadostwa się tu jeszcze kręci. Może one jakoś do ciebie lgną? – zasugerował Wilard.

Nero mruknął coś w odpowiedzi i zaczął zdejmować płaszcz. Pod warstwą błota widoczne było rozdarcie i plamy krwi.

– Znowu żeś sobie krzywdę zrobił, gnojku? – zakpił rudzielec z bezczelnym uśmiechem na ustach.

Nero łypnął na niego spode łba. Skręcił głowę, próbując dojrzeć zranienie. Westchnął.

– Sam nie dam rady tego opatrzeć – powiedział z wyraźną niechęcią.

– Czyżbyś prosił mnie o pomoc? – zapytał Wilard, wykrzywiając się złośliwie.

Nocny wędrowiec wbił w niego ślepia, zaciskając usta w wąską kreskę.

Roger popatrzył na nich i pokręcił głową.

– Wil, pomóż mu – rzucił, przerywając przeciągający się pojedynek na spojrzenia.

– Niech ci będzie. Tylko następnym razem pilnuj lepiej tego gnojka, żeby ci się znowu w krzakach nie poharatał – burknął mężczyzna ze skwaszoną miną.

Nero przekrzywił głowę i obrzucił łowcę ciężkim wzrokiem. Zranienie okazało się na szczęście dosyć powierzchowne. Wilard szybko się z nim uwinął, marudząc coś o marnowaniu bandaży i dodatkowej pracy. Nocny wędrowiec siedział nieruchomo, puszczając te uwagi mimo uszu.

– Jeśli ataki upiorów będą się nasilać, wszyscy skoczą sobie niedługo do gardeł – westchnął Roger.

– Na gorszy moment nie mogło trafić. Teraz, kiedy król jest słaby, wszyscy i tak patrzą ze strachem w przyszłość – zauważył Zodan.

Dowódca dostrzegł pytające spojrzenie nocnego wędrowca i wyjaśnił:

– Nikt wcześniej nie widział tu tego cholerstwa, ale pochodzenie ma ewidentnie magiczne. Gildia zacznie oskarżać o te napaście dzikich i nasilać prześladowania, lud i arystokracja będzie widzieć w tym winę magów, a sytuacja stanie się jeszcze bardziej napięta.

Nero kiwnął tylko głową, milczał. Roger popatrzył w jego zmęczone oczy, zastanawiając się, co ten właściwie jest w stanie wyczytać z ich emocji. Wzdrygnął się, czując się nagle obdarty z prywatności. Nero odwzajemnił jego spojrzenie, po czym spuścił wzrok na zniszczoną koszulę.

– Weź wyrzuć tę szmatę, bo przynosisz wstyd Zakonowi Jasnego Światła – zaśmiał się Nêsper, wyciągając z juków zapasową.

Roger ze zdziwieniem dostrzegł uśmiech wypływający na twarz nocnego wędrowca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro