Rozdział IV
Stambuł, 1626
Świat jest niebywały, wiesz? To jak doskonale zaplanowany został każdy najdrobniejszy jego element jest nieprawdopodobne. Jak można było, dokonać czegoś tak doskonałego? Błękitne niebo, czasem przysłonięte przez białe chmury, a nocą, przeistaczające się w morze połyskujących gwiazd. Szumiące liście drzew, kołysane przez lekki wiosenny wietrzyk, zmieniające swą barwę jesienią i odradzające się na nowo latem. Szmaragdowa woda, która przyjemnie koi gorącą skórę, będąca jednocześnie domostwem tysięcy wielobarwnych istot. Świeże powietrze, które potrafi ocucić człowieka, gdy czuje się niemrawo. Brunatna ziemia, z której wyrastają przepiękne owoce życia, cieszące oczy, napełniające żołądki, dostarczające tlen. Wysokie skaliste góry, których czubki pokryte są śnieżnym lekkim puchem. Ciepły piasek, przesypujący się przez palce, mieniący się w promieniach letniego słońca, otulany przez jego złocisty żar. Cztery, tak bardzo różne od siebie pory roku, a każda z nich piękniejsza od drugiej. Wiosenne rozkwitające pąki, budzące się do życia. Letnie promienie Słońca, które na ludzkich skórach składa delikatne pocałunki. Jesienne liście, których przeróżnych barw nie zgoła zliczyć. I w końcu zimowy śnieg, którego płatki sfruwają z nieba, pokrywając ziemię bielą, i choć ich liczba jest ogromna, nie ma dwóch takich samych płatków. Dzień, który rozpoczyna się od wschodu słońca i noc, zaczynająca się wraz z jego zachodem. Miliony gatunków zwierząt, chodzących, pełzających, skaczących czy pływających. Bóg, dokonał największego z cudów, powołując to wszystko do życia. Człowiek, uznawany jest, za największy z nich. Jednak ja, uważam, iż każdy drobny element naszego świata, jest doskonały w każdym jego calu. Czymże lepsza jestem ja, od dorodnego drzewa stojącego przede mną, którego gałęzie przystraja śnieg, a wokół niego, latają ptaki, szukające na nim schronienia? Śmiem twierdzić, że widok rozpościerający się przed moimi oczami, jest znacznie piękniejszy niż odbicie, które kiedykolwiek zobaczę w lustrze. Bardzo często przesiaduję w pałacowych ogrodach. Mimo tego, iż przebywając tu, nadal jestem otoczona przez zimne mury Seraju, to czuję się tutaj... wolna. Siedząc na tej marmurowej ławce, ściskając w jednej dłoni zeszyt, a w drugiej pióro, czuję się prawie tak wolna, jak te ptaki, które przelatują przed moimi oczyma. Różnią się ode mnie tym, że mogą odlecieć stąd w każdej chwili i nie musza nigdy więcej tutaj wracać. A ja? Podobnie jak one, wylecę niebawem z gniazda, jednak z jednej klatki, przemieszczę się do drugiej, być może znacznie gorszej i ciaśniej zamkniętej. Nie poznałam jeszcze swojego przyszłego męża, jednakże dzień ceremonii, zbliża się nieubłaganie. Tak jak poprzysięgłam, kiedy jeszcze nie znałam planów mej Valide, zaakceptowałam swój los. Pogodziłam się z tym, iż miłość jest towarem, przeznaczonym tylko dla nielicznych, a ja, nigdy nie będę mogła go posiąść. Może mężczyzna, którego matka wybrała na mojego męża, okaże się zacnym i szlachetnym jegomościem. Nie ma sensu na zapas budować sobie muru, który ciężko będzie później zburzyć.
— Bądź dobrej myśli, Gevherhan. — wyszeptałam do siebie, pozwalając na moment swoim dłoniom odpocząć. Uniosłam wzrok znad białej kartki, która zlewała się ze śniegiem pod moimi stopami. Zaciągnęłam się świeżym powietrzem, które przedostało się do moich płuc, przyjemnie je łaskocząc. Przymknięte przez kilka sekund powieki, rozchyliły się gwałtownie, kiedy do moich uszu, dotarł dźwięk skrzeczącego pod czyimiś stopami śniegu. Rozejrzałam się wokół, jednak me oczy nikogo nie ujrzały.
— Ktoś tu jest? — zapytałam zlękniona. Moja podświadomość mówiła mi, iż jestem obserwowana, a ja, mogłabym niemal przysiąc, że słyszę czyjś oddech. W odpowiedzi na swoje pytanie, otrzymałam jedynie głuchą ciszę. Wstając z ławki, upuściłam zeszyt, który zsunął się z mych kolan, zanurzając w głębokim śniegu.
— Tylko nie to... — błagałam nachylając się w jego poszukiwaniu. Miałam nadzieję, iż przez te kilka sekund, podczas których znajdował się będzie pod pokrywą śnieżną, nie zdąży zamoknąć. Wyciągnęłam go z dziury, jaką upadając utworzył w śniegu, a następnie strzepnęłam z niego, jego pozostałości. W zamarzniętym stawku, ujrzałam odbicie mężczyzny, który skrywał się za pałacowym murem. Uśmiechnęłam się mimowolnie, rozpoznając jego twarz.
— Silahtar Pasza, nie wstyd paszy, podglądać sułtankę, podczas przelewania jej intymnych myśli na papier? — spytała tym samym demaskując prawą rękę i jednocześnie przyjaciela jej brata-sułtana.
— Wybacz mi Pani, nie było moim zamiarem, przerywanie Sułtance. — odpowiedział skruszony, wynurzając się ze swojej kryjówki.
— Wybaczam, pod jednym warunkiem. — odwróciłam się w jego stronę, spoglądając w jego ciemne tęczówki, którym nigdy wcześniej, nie miałam okazji się przyjrzeć.
— Jakim sułtanko? — spytał zdziwiony moją śmiałością.
— Następnym razem, zamiast przyglądać się mi z ukrycia, przyłączysz się do mnie, podczas mojego porannego spaceru.
— Sułtanko... — zaczął, tym samym boleśnie zrywając uśmiech z mej twarzy. — Nie wolno mi. — spuściłam wzrok, który następnie wbiłam w drzewo, w które wpatrywałam się uważnie kilka minut temu.
— Oczywiście, zapomniałam o restrykcyjnych zasadach, panujących w tym pałacu. Proszę o tym zapomnieć. — odpowiedziałam zawiedziona. Zrobiłam krok w tył, nie zdając sobie sprawy, iż natrafię na kamień, wystający z ziemi, o który to niefortunnie się potknęłam. Upadłabym, odbijając się od zaśnieżonej kamiennej ścieżki, gdyby nie ludzki odruch paszy, który złapał mnie w swoje ramiona, chroniąc tym samym przed bolesnym upadkiem. Moje serce przyspieszyło swoją pracę, a dech jakby zaparł w mych piersiach. Jeszcze nigdy przedtem, nie byłam w tak bliskiej relacji z mężczyzną. Dzieliły nas centymetry, a ja byłam niemalże pewna, iż jego oddech stał się równie ciężki co mój. Wpatrywał się w moją twarz, znajdującą się tak niebezpiecznie blisko jego. Zapewne podświadomie zdawał sobie sprawę, że jeśli ktoś by nas teraz przyłapał, jego los, tragicznie by się odmienił, nie wydawał się jednak być skłonny, do wypuszczenia mnie ze swoich objęć. Czując, że powietrze staje się gęstsze, a ja zaczynam miewać coraz większe problemy z równomiernym oddychaniem, wywołanym jego bliskością, rozchyliłan swe wargi...
— Paszo... — mężczyzna zdawał się otrząsnąć z transu, w który popadł i opuścił ręce, cofając się znacznie, dzięki czemu, odległość między nami, ponownie była bezpieczna. Odchrząknął, a następnie przemówił.
— Wybacz mi sułtanko. Moje zachowanie było niedopuszczalne. Chciałem jedynie uchronić twe delikatne ciało przed upadkiem. Powinien jednak upewniwszy się, iż odzyskałaś równowagę, niezwłocznie odsunąć się od Ciebie. Ale twoje oczy Pani... — zawahał się jakby zastanawiając się nad wagą słów, które miały zaraz paść z jego ust. — Nie mogłem oderwać od nich wzroku. — dokończył.
Miałam wrażenie, że moja twarz pobladła, gdyż usłyszawszy jego słowa, ponownie poczułam się jakbym traciła grunt pod nogami. Przestraszony tym widokiem Pasza, zdał sobie sprawę z tego co właśnie uczynił. Cofnął się jeszcze bardziej, niemalże odbijając się od ściany.
— Sułtanko, proszę mi wybaczyć i zapomnieć o naszym spotkaniu. — ukłoniwszy się pomknął w kierunku wejścia do pałacu.
Podbiegłam do ławki, ponownie otworzyłam swój zeszyt i poczęłam pisać drżącą, od zalewających mnie emocji, dłonią.
Dlaczego owoc zakazany smakuje najlepiej? Takiego mężczyzny, pragnę u swojego boku. Tego, mogłabym pokochać. Z nim, uciec choćby i na kraniec świata. Zaznać szczęścia, o którym nawet nie śniłam. Paszo, oddaję Ci swe serce, tyś od dziś jest jedynym jego właścicielem...
Gevherhan
~☆~
Oczywiście, proszę o traktowanie powyższego fragmentu z przymrużeniem oka, gdyż jest to świat fikcji literackiej, w której postaciom, wiele rzeczy przychodzi z dużo większą łatwością, a fabuła, rozgrywa się znacznie szybciej niż nasze życie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro