99) 25-26.08.2019 Pożegnanie
Czas bardzo szybko leci. Nim się obejrzałam, a już był niedzielny wieczór. Perspektywa tego, że już za parę godzin miałam pożegnać się z niektórymi na okres przynajmniej kilku miesięcy, przyprawiała mnie o mieszane uczucia, a głównie mdłości, jeżeli uczucie mdłości zakwalifikujemy do uczuć. Nie?...
Stresowałam się, nie ukrywam. Czym? Nie miałam zielonego pojęcia. Chyba jak to się wszytko ogółem potoczy.
Po raz kolejny spojrzałam na mój plecak, a raczej na to, co jeszcze z niego zostało. Westchnęłam i podeszłam do szafy w celu znalezienia mego worka. Mówi się, że nadzieja matką głupich, ale zważywszy na moją sytuację, chyba lepsza taka niż żadna.
A no tak. Olka zajechała worek. A do czegoś moje rzeczy musiałam wziąć. Musiałam go poszukać, co wiązało się z ponownym wejściem do jej pokoju. Przeszły mnie ciary na myśl, co tym razem mogło mnie tam spotkać.
Obudziłam ją, bo jakże by inaczej i dostałam opitol za nagłe włączenie światła. Ma za swoje. Niech się nauczy, że cudzych rzeczy się nie zabiera.
Pomińmy tą świeczkę. Ja ją kupiłam.
Nie było łatwo, lecz mi się udało. Spakowałam jedynie do niego telefon i butelkę wody. Wahałam się, ale ostatecznie wzięłam jeszcze swój uniform i plakietkę. Spojrzałam na te rzeczy z żalem, albowiem mimo tego, że użyłam ich bodajże dwa razy, przywoływały górę wspomnień.
Z pomocą kuli pokuśtykałam na dół. Skorzystałam z toalety i zadzwoniłam po ciocię.
Otworzyłam frontowe drzwi, czując lekki powiew chłodnego, rześkiego powietrza. Wzięłam głęboki oddech, zamykając przy tym oczy. Wyszłam z domu i zamknęłam za sobą drzwi na klucz. Przeszłam przez furtkę i usiadłam na murku od zewnętrznej strony. Odwróciłam głowę w lewą stronę i patrzyłam w dal, gdzie uliczne lampy dawały już tylko lekko pomarańczowe światło, oświetlając asfalt. Tylko co jakiś czas, zważając na późną porę, mijało mnie jakieś auto.
Sprawdziłam godzinę. Powoli dochodziła pierwsza. Otarłam dłońmi ramiona, bo od dłuższego siedzenia na kamieniu zrobiło mi się zimno. Mogłam jednak założyć coś cieplejszego. Nie chciałam natomiast wracać, bo w każdej chwili mogła przyjechać ciocia. Spojrzałam jedynie za siebie, przejeżdżając wzrokiem po wszystkich oknach po kolei. W tym właśnie momencie usłyszałam krótki dźwięk klaksonu.
Odwróciłam głowę i delikatnie zeskoczyłam z murka. Otworzyłam drzwi i usiadłam z przodu, na miejscu pasażera. Powitał mnie ciepły powiew powietrza z ogrzewacza.
– Zimno jak diabli, nie? – przywitała mnie z entuzjazmem ciocia.
– Tak – ujęłam krótko, zapinając pasy.
– Nie jesteś dziś w humorze, co?
– Yhm... – mruknęłam, patrząc w okno.
– No nic... – westchnęła i ruszyłyśmy przed siebie.
Po pewnym czasie zaczęło jednak robić mi się duszno. Zmniejszyłam ogrzewanie, lecz mało to pomogło. Musiałam wytrzymać. Pocieszała mnie myśl, że to nie była duża odległość.
Zaparkowałyśmy niedaleko drzwi frontowych. Dosłownie wyskoczyłam z auta, oczywiście na zdrową nogę. Powitało mnie rześkie powietrze.
– Aż tak ci ze mną źle? – zażartowała ciocia.
Uśmiechnęłam się lekko. Spróbowałam stanąć równo na obu nogach i uznałam, że ból jest wystarczająco mały, by nie musieć już chodzić o kuli. Niepotrzebnie ją brałam z domu. Spytałam, czy mogę ją zostawić w aucie. Ciocia, przyklejona nosem do szyby zamkniętych na klucz drzwi, westchnęła i niechętnie ponownie otworzyła mi auto. Wrzuciłam kulę na tylne siedzenie i powiedziałam:
– To ja może pójdę tylnym?...
– Daj spokój, zaraz nam otworzą – rzekła, dalej będąc w omawianej wcześniej pozycji.
– Ale ja chcę – powiedziałam zdecydowanie.
Ciocia nic nie powiedziała, więc uznałam to za znak zgody. Podbiegłam, kulejąc, do drugich drzwi, z obawą, że jeszcze zmieni zdanie. Drzwi stawiły lekki opór, ale były otwarte. Chyba że na sam koniec urwałam zamek i włamałam się do pizzerii...
Zamknęłam za sobą drzwi i niepewnie weszłam po schodach. Zatrzymałam się przed drzwiami prowadzącymi do pokoju z częściami. Wyciągnęłam rękę w stronę klamki, lecz się zawahałam. Zawisła w powietrzu. Przymknęłam oczy, a ręka zaczęła mi drżeć. Przyciągnęłam ją do siebie, biorąc nierówny, uspokajający oddech. Ze stresu zrobiło mi się duszno. Spojrzałam w prawą stronę, gdzie w oddali, za paroma schodami, znajdowała się drabinka prowadzą na dach.
Uznałam, że pięć minut wcześniej czy później różnicy nie zrobi. Poszłam tam. Otworzona z impetem klapa wydała głośny huk, obijając się o beton z drugiej strony. Obróciłam się gwałtownie, by upewnić się, że aby na pewno nikt tego nie słyszał.
Ze spokojem weszłam w ciemność. Zamknęłam klapę i ta ogarnęła mnie już całkowicie. Odwinęłam bandaże znajdujące się na palcach i zawinęłam je wokół przedramion. Pstryknęłam parę razy, wywołując iskry. Te jednak, zamiast gasnąć, zlatywały na podłogę, dając lekką poświatę. Podeszłam do najbliższego komina, nieustannie zostawiając za sobą iskry. Stworzyły one dróżkę, oświetloną po obu stronach ognistymi kropelkami. Wystarczyła tylko moja myśl, by owe zmieniły kolor na zielony, fioletowy, bądź szaro-czarny.
Oparłam się o komin i popatrzyłam w dal, gdzie w odmętach parku delikatnie świeciły uliczne lampy. Uśmiechnęłam się, biorąc głęboki oddech. Chciałam powoli już wracać, lecz gdy tylko ruszyłam nogą, poczułam lekki opór na jej drodze. Spojrzałam w dół i ku mojemu zdziwieniu, była to jedna z ognistych kulek. Uśmiechnęłam się i tym razem specjalnie ją przesunęłam. Nie parzyła mnie. W dotyku była jak zwykła piłka. Kopnęłam ją, a ta już w oddali dalej świeciła swym blaskiem. Spodobało mi się to.
Po chwili już wszystkie ogniste kulki były porozkopywane po tej części dachu. Do tego zaczęłam produkować nowe, kopiąc je, jeszcze zanim dotknęły one podłoża. Sprawiało mi to niezwykłą przyjemność i odstresowywało. Śmiałam się i kręciłam w kółko, chwilowo zapominając o bólu i wszelkich zmartwieniach. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułam błogą wolność. Wszystko sprawiało być piękne, a kolorowe płomienie podświetlające dach tylko potwierdzały tą wizję.
I wszystko to mogło nawet ciągnąć się w nieskończoność, gdyby nie ta jedna, zbyt mocno kopnięta iskra. Turlała się w stronę krańca niczym perpetuum mobile. Nic nie było w stanie jej zatrzymać.
Zaczęłam biec w jej stronę. Byłam od niej szybsza, lecz skraj dachu był coraz bliżej. Ból zdrowiejącego kolana powrócił. Kulałam, lecz nie dawałam za wygraną. Bieg raczej przerodził się w podskoki zdrowej nogi. Nawet nie wiem jak to się stało, ale potknęłam się o własne kończyny. Rąbnęłam brodą. A było tak blisko! Już prawie ją miałam!
Podniosłam się na rękach i niczym kulawy pies próbowałam dogonić to ogniste coś. Myślałam, że na małym wzniesieniu murka krańca dachu ta kulka się zatrzyma, no ale niestety tak się nie stało.
Skoczyłam, wyciągając ręce daleko przed siebie. Złapałam ją.
Ale jaka była cena tego.
Leżałam podbrzuszem na betonowym murku, moje stopy ledwo dotykały podłoża. Nie było szans, by podciągnąć się w górę. Każdy wiert mego ciała powodował zsuwanie się z murka, które i tak wystarczająco wrzynało mi się w podbrzusze i kłuło w kolce biodrowe.
Nie wiedziałam co robić. Spuszczenie głowy w tym momencie było fatalnym pomysłem, o czym przekonałam się dopiero po fakcie.
Odebrało mi mowę i nie byłam w stanie nic z siebie wydusić, a jednocześnie miałam ochotę krzyczeć o pomoc.
Zsuwałam się powoli, a do moich oczu napłynęły łzy. Tępo gapiłam się w pustą jezdnię, znajdującą się kilkanaście metrów pode mną, czekając na koniec.
Mój środek ciężkości po jakimś czasie w końcu znalazł się poza dachem. Ześlizgnęłam się z niego jak masło z gorącej patelni. Jedyne, co mogłam zrobić, to zamknąć oczy i odruchowo pisnąć.
Nagle poczułam, jak o coś zahaczam stopą. Podobne uczucie doznałam wisząc z wentylacji. Jedynie odległość od podłoża różniła się tylko jakimiś kilkunastoma metrami.
Łut szczęścia czy tylko cisza przed burzą?
A może ten piorunochron?
Otworzyłam zaciśnięte oczy. Dalej wisiałam w powietrzu, a w rękach trzymałam kulkę ognia.
– Ciężka jesteś – usłyszałam z góry.
Gwałtownie podniosłam wzrok w jego stronę. Nie mogłam uwierzyć, widząc te dobrze znane puste ślepia z dwoma małymi ledami. To on trzymał mnie za kostkę, a nie żaden drut chroniący budynek przed wyładowaniami atmosferycznymi.
– Czy ty możesz mi do cholery powiedzieć, czemu po raz kolejny w tym miejscu próbujesz się zabić?!
Nie odpowiedziałam. Nie byłam w stanie. Dopóki nie znalazłam się na stabilnym podłożu, jedynie co z siebie wydobywałam, to jęknięcia.
– No już... – próbował mnie uspokoić, przytulając do siebie.
– Ała! – krzyknął, gdy ognista kulka niemalże dotknęła jego materiałowego futra.
Rzuciłam ją nieopodal. Tym razem grzecznie się zatrzymała. Wtuliłam się w metalowego niedźwiedzia, wyrzucając z siebie wszystkie emocje. Nie upominał mnie, gdy płakałam. Jakby ta wilgoć nie miała wpływu na jego system. Objął mnie za to bardziej kurczowo i gdyby miał wargi, cmoknąłby mnie w głowę zamiast tylko dotknąć.
– Lepiej?... – spytał czule.
Kiwnęłam głową.
– Boli cię coś?
Pokręciłam głową.
– To pewnie przez adrenalinę. Zaraz zacznie.
– No dzięki... – powiedziałam słabo.
Podniosłam głowę i nasz wzrok się spotkał. GFrey uśmiechnął się lekko, a ja próbowałam sobie wyobrazić, jak to kiedyś jego tęczówki miały wyraziście niebieski odcień.
Złoty Niedźwiedź odwrócił wzrok, uśmiechnął się szerzej i rzekł:
– Spójrz, jak pięknie...
Podążyłam za nim wzrokiem. Kolorowe płomienie dalej oświetlały część dachu.
– Ty to zrobiłaś? – spytał.
Spojrzałam na niego i się uśmiechnęłam.
– Ładnie – skomentował.
Poprawiłam speszona włosy za uchem.
– A umiesz to wyłączyć? – spytał po jakimś czasie.
Zastanowiłam się nad tym dłużej. Wyciągnęłam przed siebie jedną rękę i próbowałam naśladować ruch, jaki wykonała Olka gasząc kiedyś świece. Nic to nie dawało. Zrezygnowana machnęłam ręką do siebie. Zrobiło się ciemno.
– No naprawdę?... – rzekłam do siebie pod nosem.
– No to jak romantyczna sceneria została wyłączona, to pasowałoby się zbierać, nie? – spytał ze śmiechem.
– Co? – spytałam zdziwiona. On w odpowiedzi jedynie pomierzwił mi włosy.
– Chodź, ciotka się o ciebie pytała.
Zamarłam. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby wszystkiego się dowiedziała. Na pewno nie umknie jej uwadze ta zdarta broda i dłonie. Na tą myśl odwinęłam część materiału z przedramion i ponownie nawinęłam na dłonie.
– Wstań, to nas przeteleportuję.
Gdy tylko to zrobiłam, gwałtowny ból, niczym strzał z karabinu, obległ me kolano. Zgięłam je gwałtownie i syknęłam z bólu.
– Mówiłem, że to adrenalina.
Skarciłam go wzrokiem i ujęłam jego wyciągniętą dłoń. Wnet znaleźliśmy się w Głównej Jadalni.
Oślepił mnie blask tych wszechobecnych lamp. Zasłoniłam oczy ręką, by chociaż im przyoszczędzić cierpienia.
– (pl) No w końcu! Gdzieś ty się podziewała?! – spytała ciotka. Gdybym powiedziała, że o mało moja nauka latania nie zakończyła się fiaskiem, moja noga faktycznie więcej by tam już nie stanęła.
– (pl) Przewietrzyć się poszłam.
Kobieta podeszła do mnie i złapała mnie za podbródek. Syknęłam z bólu.
– (pl) Nie przesadzaj – rzekł GFrey do niej. – Przewróciła się tylko, ciemno było. Każdemu się zdarza.
Ciocia mnie puściła, a moje oczy, już przyzwyczajone do światła, rozejrzały się po pomieszczeniu. Byli tu wszyscy, łącznie z Luną. I Mikem. I jakimś rudym gościem w tle. Wszyscy patrzyli się na nas jakoś podejrzanie.
– Czemu wy się trzymacie za ręce? – spytał Mike.
Przeniosłam swój wzrok na dłoń i gwałtownie odskoczyłam od Złotego Niedźwiedzia, o mało co nie tracąc równowagi. Ponownie. O mało, bo wpadłam na ciocie, wywołując przy tym śmiech na twarzach niektórych osób. Mój karcący wzrok wylądował wpierw na Mike'u, który szczególnie przykuł moją uwagę.
– Od kiedy ty nosisz czapkę? – spytałam.
– Firmowa, to mogę – odpowiedział nerwowo.
– Nigdy nie nosiłeś czapki – rzekłam, podchodząc do niego.
– Skąd wiesz?... – cofnął się. – Znasz mnie przecież... niecały miesiąc...
– Tyle wystarczy – wyciągnęłam rękę w kierunku jego własności.
– Łapy precz!
– Nie.
– Nie twoje!
– Na chwilkę tylko.
Stałam na palcach, oparta na jego ręce, próbując dosięgnąć czapki. Pomógł mi w tym Foxy. Lis zaszedł go od tyłu i odebrał nakrycie głowy.
– Zadowolona? – spytał ze złością, gdy nasunięta na moją głowę przez lisa za duża czapka spadała mi na oczy.
– Bardzo – poprawiłam ją z uśmiechem. – Czemu masz bandaż na głowie?
– Zszywali mnie – odrzekł.
– Cała głowę?
– Nie. Ale i tak jak widać był to dobry pretekst, by mi... – nie usłyszałam końcówki, bo seplenił.
– Co? – spytałam. – Nie rozumiem.
Powtórzył, lecz znów go nie zrozumiałam. Moja mina chyba musiała to potwierdzać.
– On powiedział, że ogolili mu głowę – rzekł rudy chłopak.
Odwróciłam głowę w jego stronę. Potem ponownie na Mikea, to potem na chłopaka i tak jeszcze kilka razy.
– Jesteś łysy? – spytała nagle Chica.
– Można tak powiedzieć...
– Współczuję – powiedziałam.
– No ja też – rzekł Mike. – A teraz oddawaj.
Podałam mu jego rzecz, którą dosłownie wyrwał mi z ręki i energicznie nasunął na głowę.
– Ogólnie, to chciałam się pożegnać – powiedziałam.
– A my się chyba nie znamy – powiedział rudy chłopak.
Odwróciłam się w jego stronę, a on do mnie podszedł. Wyciągnął rękę i przedstawił się:
– Charles Watson. Kucharz.
No i faktycznie – wszystko się zgadzało: rude włosy, młody, chudy, wątły, na głowie wełniana czapka, w kąciku ust kolczyk, a na lewym oku koloryzująca soczewka. Skąd to wiem? Bo da się rozpoznać sztuczną tęczówkę.
– Nie uczyli cię, niedojdo, że to kobieta pierwsza rękę wyciąga? – rzekł Mike.
Charles nie reagował na jego uwagę, tylko patrzył mi w oczy z wyciągniętą ręką. Ujęłam ją, mówiąc:
– Beata Feniks. Była strażniczka.
– Nie "Finiks"?
– Chyba wiem, jak powinno się wymawiać moje nazwisko.
– Uważaj, bo jeszcze zaatakuje cię scyzorykiem, splecie włosy w warkocz i każe nosić sukienki w obcasach – dodał Mike.
– Co? – zdziwił się.
– Taki w dużym skrócie opis mnie, na podstawie wszystkiego, co cię tu ominęło – wyjaśniłam. – Wiesz, dużo bym dała, by mieć oczy różnego koloru.
– Jakby się uprzeć – zaczął Mike – to ta twoja sraczka ma dwa kolory. W środku brązowy, na zewnątrz zielony.
– Dzięki, Mike, za identyfikację mojego koloru oczu, już po raz drugi tak przy okazji. Jakby po prostu nie można było tego piwnym nazwać.
– (pl) Betty, chyba już czas... – rzekła ciocia. – Widno się robi.
– (pl) Już, już, tylko od... Naprawdę czy ja muszę wszystko gubić?!
– Worek? – spytała.
– Chyba na dachu – powiedziałam.
– (pl) Pójdę po niego – zaproponował GFrey i znikł w swej teleportacji.
Mike i Charles wymienili się słówkami między sobą, a po chwili Złoty Niedźwiedź wrócił z moją zgubą. Wzięłam ją od niego, wyjęłam z niego uniform i plakietkę i oddałam Mike'owi.
– Przekaż szefowi, jak go spotkasz – powiedziałam.
– Czyli już tu nie wrócisz? – spytał z udawanym smutkiem.
– Nie, obiecaj, że tu wrócisz! – lamentowała biała lisica, która powiesiła mi się na szyi. Nie była najlżejsza.
– To się zobaczy – pogłaskałam ją po głowie. – Nic nie obiecuję.
– Przekażę Vincentowi – rzekł Łysy Brunet.
– Zawsze będziesz tu mile widziana – rzekł GFrey, a Mike zakaszlał.
– Wszystkie będziecie tu mile widziane – poprawił Springtrap, a chłopak złapał się za twarz.
Odwróciłam się do reszty.
– Ostatni dzwonek, by się ze mną pożegnać i przytulić – powiedziałam. – Oczywiście, jak Mangle da – spojrzałam na zawieszoną na mojej szyi lisicę.
Po jakimś czasie dała dopuścić do mnie resztę. Jedynie Charles i Mike utrzymywali stałą odległość. Na samym końcu podeszła do mnie moja zmechanizowana kuzynka.
– Będę tęsknić – powiedziała, tuląc się do mnie.
– Ja też...
– My wszyscy będziemy – poprawił GFrey.
– Tak, jasne... – dodał z grymasem Mike.
– Jesteście kochani – powiedziałam, a Łysemu Brunetowi chyba zrobiło się niedobrze.
Gdy wybiła szósta, większość robotów posłusznie wróciła na swoje miejsca. Mike, zapewne kończący zmianę, też zamierzał się zbierać, lecz zatrzymał się jeszcze przede mną. Spojrzał mi w oczy, poczochrał włosy i mimo mojego sprzeciwu odebrał mi gumkę do włosów.
– To cześć – rzekł krótko i ruszył w długą do pokoju z częściami.
– Ej! Oddaj! – ruszyłam w pogoń za nim.
– Powinnaś nosić częściej rozpuszczone! – rzekł i przyspieszył.
– (pl) Będę czekać w samochodzie – oznajmiła ciocia.
Bardzo trudno jest biec, kulejąc. Jeszcze trudniej jest kogoś dogonić. I w tym przypadku nie mam na myśli ognistej kulki, a dorosłego mężczyznę. Jak można było się domyślić, nie udało mi się to. Gdy ja byłam na ostatnich schodach, on stojąc w drzwiach pokazywał mi język.
Ruszył w długą i tym sposobem widziałam go po raz ostatni.
Stanęłam pośrodku pomieszczenia z rękami położonymi na udach, sapiąc. Nie było już sensu za nim lecieć. Nie chciało mi się równie dobrze wracać na górę. Może wystarczyło po prostu zadzwonić do cioci, by podjechała pod tylne?
– Bett, zanim wyjdziesz – usłyszałam za sobą.
Odwróciłam się i wnet zobaczyłam przeteleportowanego tuż obok mnie Złotego Niedźwiedzia. Nie powiem, trochę się przestraszyłam.
– Mam coś dla ciebie – powiedział, dając mi drobny, dość sypki przedmiot.
Przyjrzałam mu się bliżej. Był to sznurek, na którym zawieszone zostały różnej wielości śrubki. Taka prowizoryczna bransoletka.
– Wiem, że nie jest idealna, ale chciałbym, abyś nigdy o nas nie zapomniała, patrząc na nią.
– O GFrey... – wtuliłam się w niego. – Jak mogłabym o was zapomnieć? Jak mogłabym o tobie zapomnieć? Po tym wszystkim, co żeście dla mnie zrobili? Po tym wszystkim, co ty dla mnie zrobiłeś? Równie dobrze mogłabym już leżeć martwa na tej jezdni, a parę aut pomogłoby w dodatkowym zmasakrowaniu mego ciała!
Gdyby mógł, zapewne energicznie wypuścił powietrze nosem. Uśmiechnął się jedynie i przytulił.
– Powinnaś już lecieć... Chrysi zapewne znów będzie się złościć...
– A mogłabym mieć taką małą prośbę?
– Tylko małą?
– Przeteleportowałbyś mnie?
– Tylko małą? – ponowił pytanie, tyle że z uśmiechem.
– Chociażby na górę.
– Zobaczymy, co da się załatwić – puścił oczko i wystawił rękę.
Ujęłam ją i wnet znaleźliśmy się w jadalni. Prócz zastygniętych robotów nikogo już nie było, więc zostaliśmy sami. Przytuliłam go po raz ostatni, a następnie wyszłam z pizzerii i razem z ciocią wróciłam do domu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro