72) 16.08.2019 Bumerang
Chłopak, pomimo częstego bombardowania, trzymał się nieźle, robiąc będące pod wrażeniem uniki. Kto bowiem chciałby dostać taką płonącą kulą prosto w twarz? Niektóre trafiały w podłogę, niektóre w kartony.
Wkrótce wszystko bowiem stanęło w płomieniach, tylko nie on.
– Tylko na tyle cię stać?! – krzyknął stojąc w lekkim rozkroku z wyciągniętymi na boki ramionami, chichocząc pod nosem.
Tego było już za wiele. Właśnie przekroczył granice mojej uprzejmości.
Wkurzoza została przekroczona wcześniej.
Z oczu zaczął wylatywać mi dym. Wzięłam całą moją, już nie tak silną jak kiedyś, moc, i cisnęłam nią w śmiejącego się chłopaka najdokładniej jak mogłam.
Trafiony.
Prosto w brzuch.
Upadł kilka metrów dalej zwijając się z bólu.
Zrobiłam wokół nas ognisty krąg, który stopniowo się zmniejszał. Podeszłam do niego bliżej.
– Wstawaj, jeśli masz siłę walczyć – po czym go kopnęłam.
Vincent ledwo oddychał, lecz jakaś dziwna siła nie pozwalała mu zginąć. Mi w sumie też. Lucy by już dawno nie żyła.
A właśnie o wilku, a raczej fenku mowa.
W tej chwili klapa wentylacyjna została wyrzucona w dal, a z dziury w ścianie wychyliła się głowa mojej zmechanizowanej kuzynki. Uśmiechnięta, że znalazła telefon, wzięła go w ręce. I tu mina jej zrzedła. Szybka była przecież pęknięta. Wkurzyła się, nie powiem. Spojrzała w naszą stronę. Jej mina zrzedła jeszcze bardziej niż przedtem. Zrobiła zdjęcie i czekała w wentylu na dalszy przebieg akcji.
Nie zważając na obecność Luny, czekałam na ruch ze strony Vincenta. On jedynie miał otwarte swoje puste oczy, szeroki uśmiech na twarzy i szybki, dyszący oddech. Patrzył się na coś pośród mych płomieni, po czym skierował swój wzrok na mnie, a potem znów na to coś. Zaciekawiona, na co on się tak gapił, odwróciłam się dosłowne na chwilę.
I on tą chwilę wykorzystał.
Z prędkością światła wstał i pobiegł w tamtą stronę, tylko że okrężną drogą, abym nieco później go zauważyła. Nim się obejrzałam, a on to coś już trzymał w reku. A była to poniekąd zastygnięta plama z noża, która jeszcze ciepła, była w miarę plastyczna. Zrobił z niej coś na kształt bumerangu.
Zaczęłam biec w jego stronę, lecz ten rzucił swoją nową bronią, trafiając mnie w poniekąd zasklepioną ranę na szyi, czyniąc ją jeszcze większą i głębszą. Zdziwiona stanęłam w miejscu zasłaniając ręką ranę.
To był błąd.
No ale niezłego ma cela, nie powiem.
Purpurowy z łatwością złapał wracające ostrze, robiąc kilka kroków w przód przed zbliżającymi się z tyłu płomieniami. Rzucił swym dziełem jeszcze przynajmniej kilka razy, raniąc mnie w różne części ciała.
Byłam wściekła, a z każdym trafieniem coraz słabsza. Wiedziałam, że już raczej nie wygram, więc próbowałam przynajmniej się bronić. Chciałam złapać to lecące gówno, ale za każdym razem tylko raniło mnie w palce. W końcu za którymś razem udało mi się i znów stopiłam to coś.
– Serio?! Naprawdę mogłabyś już zastopować! Nie masz co w życiu robić, że ciągle topisz ludziom przedmioty?!
Byłam już bardzo słaba i trudno mi było oddychać przez tą ranę na szyi.
Ale się nie poddawałam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro