71) 16.08.2019 Jak za starych, dobrych czasów
Zanim się podniosłam, minęło dobre kilka chwil. Oparłam się na rękach jeszcze leżąc, gapiąc się w podłogę i ogarniając, co się przed chwilą odwaliło.
– Wstawaj, jeśli masz siłę walczyć – dodał, a ja podniosłam głowę.
– Vincent?!
Nie mogłam uwierzyć. Ten sam chłopak, któremu kilka dni temu robiłam make-up, teraz z chytrym uśmiechem znajdował się niecałe trzy metry ode mnie z nożem i powoli się do mnie zbliżał.
– Widzę, że skądś kojarzysz moje imię...
– Weź, nie żartuj sobie! To ja, Betty! – krzyknęłam, wstając z lekkim bólem.
– Nie znam żadnej Betty – zamachnął ostrzem, a mi ledwo udało się zrobić unik.
– Jak nie?! Przypomnij sobie! Kto zrobił ci warkocze? – zrobiłam kolejny unik. – Ja! Kto wymalował cię szminką i pudrem? Ja! – unik. – Kto kazał ci udawać księżniczkę? Też ja! No... i może Scott...
– Przestań w końcu gadać i utrudniać mi robotę!
– Ale Vincy!
– Powiedziałem coś! – ponownie złapał mnie za sukienkę i walnął pięścią w twarz, prosto w dziób. Następnie jeszcze machnął nożem.
Niestety nie miałam jak uniknąć zamachu i przeciął mi kawałek szyi. Gdy mnie puścił, upadłam na kolana. Prawą ręką się przytrzymywałam, lewą za to przyłożyłam do rany. Praktycznie od razu wzięłam ją przed oczy.
Cała czerwona.
Chłopak mruknął coś pod nosem i mnie kopnął. Teraz zupełnie leżałam na podłodze. Podniosłam delikatnie wzrok z wielkim bólem. Widziałam, jak Vincent do mnie podchodził. Widziałam ten jego złośliwy uśmieszek i nóż, który trzymał rękojeścią w moją stronę. Obrócił nim parę razy w ręce i teraz w moją stronę było skierowane ostrze.
Był coraz bliżej.
Już był praktycznie przede mną.
Już gotowy, by zrobić zamach.
I w tej chwili coś we mnie drgnęło. W tej chwili moja wkurzoza dosięgnęła zenitu i dawno przekroczyła dozwolone granice.
Podniosłam się na kolana i wystawiłam lewą rękę, tuż na wprost lecącego ostrza. Trafił między palec wskazujący, a środkowy.
Dokładnie tak, jak wtedy...
– Co do... – powiedział gdy zauważył, że jego metal zmieniał kolor na czerwono-pomarańczowy.
– Jak za starych, dobrych czasów, co? – moje oczy zrobiły się puste, pióra ostrzejsze, a z rąk dosłownie unosił się dym.
– Znowu?! To już drugi nóż! Mogłabyś już przystopować trochę! – krzyknął, gdy metalowa plama znalazła się na podłodze. Resztki skapywały jeszcze z mojej ręki.
Długo się nie zastanawiając walnęłam go nią z liścia. Chłopak syknął z bólu. Nagrzany metal musiał go poparzyć. Mimo tego nie poddał się. Widać było, że jest jeszcze bardziej wściekły. Gdy chciał mnie uderzyć, zatrzymałam jego rękę wyciągając swoją i zamykając ją w ognistym żarze. Chciałam mu ją wykręcić, ale ten mi się wyrwał. Nawet nie wiem jak to się stało, ale zaszedł mnie od tyłu i kopnął. Znów upadłam. Natychmiast się podniosłam i jeszcze z większa złością i irytacją rzucałam w niego kulami mego pomarańczowo-czarno-zielonego ognia.
– Tym razem nie ma tu nikogo, kto cię obroni! – krzyknęłam, nie przestając cisnąć w niego swą bronią.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro