Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

24) 28 - 29.07.2019 Dorosłe dzieci


Samuel ponownie zawiózł mnie do pracy, tym razem pod główne wejście. Zatrzymał się na parkingu, gdzie następnie się z nim pożegnałam.

Idąc ku drzwiom zauważyłam dość znaną, jak na ten krótki czas, sylwetkę. Scott przywitał się ze mną, gdy tylko znalazłam się przy głównym wejściu.

– Czekasz na mnie?

– Masz klucze?

Powiedzieliśmy to jednocześnie, przez co przez chwilę zapanowała niezręczna cisza.

– Możliwe.

– Załóżmy.

Ponownie oba zdania zostały powiedziane w tym samym momencie.

– Miło...

– Fajnie...

Niezręczna cisza po raz kolejny w tak krótkim czasie zapanowała na miejscowym parkingu.

– Patrzyłaś może kiedyś, jak trawa rośnie?

– Co?

– Co?

– Aha...

– Nieważne...

– Tu jest beton...

– Wiem...

– Więc...

– Nieważne...

– Ok...

Tak mniej więcej wyglądały niekiedy nasze rozmowy.

– Masz może klucze? – spytał po chwili po raz wtórny.

– A sprawdzałeś, czy otwarte?

– Tak – a dla udokumentowania prawdziwości swych słów pchnął jedne.

– A te obok? – spytałam podchodząc do drugich, które nie stawiały żadnego oporu.

– No tak...

Weszliśmy do środka. Do północy było jeszcze trochę czasu, więc nie spieszyliśmy się idąc do biura. I wszystko byłoby okey, gdyby nie wydobywający się stamtąd hałas. Scott gwałtownie się zatrzymał, a jego dłoń spotkała się z czołem.

– Na śmierć zapomniałem.

– Co? – spytałam.

– Mike i Vincent, nie wiem, czy kojarzysz. W sumie jak miałabyś kojarzyć, skoro ich nie znasz...

– Dobra, przejdź do sedna.

– No więc ten... Wrócili. Z urlopu.

– I?

– Są w biurze. I znów się kłócą.

– Aha... A o co, jeśli mogę spytać?

– Pewnie o przedmiot tutejszego pewnika przetrwania, czyli o starą głowę Freddy'ego.

Spojrzałam się na niego niezrozumiałym wzrokiem chcącym uznać to tylko za głupi żart, ale chyba było to niemożliwe.

– Ty sobie chyba ze mnie jaja robisz.

– No właśnie nie!

(pl) Dzieci... – rzekłam pod nosem.

– Co? – spytał Scott nie zrozumiawszy mych słów.

– Nieważne...

– Ok... – rzekł niepewnie. – Czyli rozumiem, że tobie ona nie jest potrzebna? – spróbował zmienić temat.

– Nie.

– Ok...

Coraz bardziej zbliżając się do biura kłótnia stawała się coraz silniejsza, a rozlane echem słowa w końcu układały się w logiczną całość:

– Vincent durniu! Oddaj mi to!

– Chcesz? To musisz mnie złapać! Ale ostrzegam, że może to być niebezpieczne.

– Niebezpiecznie to zaraz będzie, jak mi tego nie oddasz!

Z każdym takim słowem moja psychika uznawała, że to miejsce z każdą sekundą robi się coraz dziwniejsze. Grunt, to żeby przetrwać do końca wakacji i nie trafić do wariatkowa.

Moja mina zapewne była bezcenna na widok dwóch młodych dorosłych facetów szarpiących się o starą głowę zmechanizowanego niedźwiedzia. Przystanęli gwałtownie zauważając nas stojących w progu biura.

– Scott?... – zaczął szatyn w fioletowej koszuli.

– Tak?... – rzekł niepewnie chłopak stojący obok mnie.

– Co to żeś za łajzę z ulicy przyprowadził?

– Ej! – krzyknął Scott oburzony, a chłopak zaczął go przedrzeźniać. – Może grzeczniej, co? Ona też tu pracuje.

Nie rozumiałam za bardzo dlaczego się kłócili, albowiem nie znałam znaczenia jednego słowa, ale chyba musiało to być coś obraźliwego na mój temat. Słysząc ostatnie zdanie Scotta odruchowo zaczęłam szukać mojej plakietki, gdzieś najprawdopodobniej zawieruszonej w plecaku. Damskim plecaku.

– Daruj sobie. Takie chuchro jak ona nawet nie przeżyje tu paru dni.

– Licz się ze słowami, Afton. To chuchro – wskazał na mnie – ratowało mi życie, więc...

– To chuchro? – zaakcentował pierwsze słowo.

– Tak. To chuchro.

– Zuch dziołcha! Ale i tak mam nadzieję, że nie będziemy się często spotykać.

– I tu masz pecha, bo od dzisiaj pracuje z wami na nockach.

Szatyn w fioletowej koszuli przeklął pod nosem.

– Dzięki – rzekłam z ironią.

– Nie ma za co – uśmiechnął się sztucznie.

– Widzę, że z Vincentem się już zapoznałaś. Jestem Michael, ale wszyscy mówią na mnie Mike – przedstawił się wystawiając rękę w moją stronę.

– Lub przygłup – wtrącił Vincent.

– Chciałbyś – odrzekł szatyn w jasnoniebieskiej koszuli.

– Nawet nie wiesz jak. Gdzie twój uniform? – spytał nagle zmieniając temat.

Opowiedziałam mu pokrótce jak to było tam u szefa.

– A plakieteczka lub coś w ten teges? Nie to, że ci nie wierzę... No wiesz, procedury.

– A od kiedy się się jakiś procedur trzymasz, co? – spytał Mike. – No chyba tylko wtedy, gdy ci na rękę – dodał.

– Stul dziób, Schmidt. Ja tu rozmawiam.

– No, pełna kulturka.

Podałam Vincentowi moją plakietkę i po raz kolejny musiałam poprawić po kimś wymowę mojego nazwiska. Nie lubiłam, gdy ktoś zamiast „e" mówił „i".

– Dobra, nieważne – przerwał mi szatyn. – Tak czy inaczej witaj w najgorszym koszmarze swojego życia. Może nie dasz się od razu zabić.

Moje ironiczne dziękowanie przerwał dość doniosły odgłos z wentylacji, który z każdą chwilą nie miał zamiaru ustępować.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro