21) 26.07.2019 Kradzieje
Wróciłam do domu, w którym tego dnia byłam szczególnie wyczekiwana.
– Szperałaś może w mojej szafie? – spytała na wstępie Olka, gdy tylko przekroczyłam próg.
– Po co miałabym ci grzebać w szafie?
– No nie wiem, co ci w głowie siedzi.
– Żeby dostać się do twojej szafy, musiałabym się...
– Ty mi się tu nie tłumacz, tylko gadaj, gdzie schowałaś ten plasterek.
– Plasterek czego? – próbowałam udawać, że o niczym nie wiedziałam.
– A brakujący z tego – wyjęła zza pleców urżniętą świecę.
Gapiłam się pusto w parafinowy walec.
– Cóż... – zaczęłam.
– To też znalazłam – wyjęła zza pleców trzymany w drugiej ręce nóż.
– Grzebałaś mi w biurku? – spytałam oburzona.
– A ty niby nie grzebałaś mi w szafie?!
– To moja wina, że skonfiskowałaś wszystkie świece z domu?!
– Aha! Mam cię! – krzyknęła. – Ty kradzieju!
Zaczęłyśmy się wykłócać. Z trudem nie doszło do rękoczynów. Miałaby nade mną przewagę, bo trzymała nóż. Ale w sumie... no może nie do końca...
Rozeszłyśmy się w grobowej atmosferze.
Podeszłam do suszarki. Dotknęłam ubrań i uznałam, że są już suche. Pośpiesznie ściągnęłam jej rzeczy i wrzuciłam jej do pokoju z krzykiem:
– Ale prasować to już będziesz sama!
Dziewczyna ze zbulwersowaniem zrzuciła z siebie suche, już trochę mniej zatęchłe ubrania, które idealnie wylądowały na jej twarzy. Podeszła do drzwi i zamknęła je z trzaskiem.
Reszta ubrań należała do mnie. Przeniosłam je do swojego pokoju, a następnie wróciłam się, aby złożyć i schować stelaż na swoje miejsce. Wzięłam jeszcze żelazko i ponownie udałam się do siebie.
Ubrania przesunęłam na jedną stronę łóżka, aby na pozostałej móc prasować. Nigdy nie lubiłam deski do prasowania. Była dla mnie za mała i za wąska oraz zawsze dziwnym trafem ubrania były równie pogniecione przed jak i po zabiegu termicznym gorącej płyty.
Gdy skończyłam, uznałam, że nieprzyjemny zapach praktycznie zniknął. Schowałam ubrania do szafy, a żelazko na biurko, aby trochę przestygło. Poczułam zmęczenie. Wyjęłam piżamę i poszłam do łazienki wziąć szybki prysznic.
Obudziłam się około siedemnastej. Byłam głodna, jednak magiczna siła mówiła mi, że jest zbyt wygodnie, by gdziekolwiek się ruszyć. Ledwo dosięgnęłam telefonu. Przejrzałam media społecznościowe i w pewnym momencie uznałam, że pasowałoby go naładować.
Pomacałam podłogę w poszukiwaniu przedłużacza, albowiem tam, jeśli nie w plecaku, znajdowała się moja ładowarka. No, czasem w pudle z moją elektroniką też się poniewierała, ale to rzadko.
Po jakimś czasie w końcu wyczułam znajomy kabel. Pociągnęłam go, aby dojść do gniazd. Gdy je ujrzałam... ładowarki nie było. Mruknęłam coś pod nosem niezadowolona i musiałam zajrzeć pod łóżko. Trzymałam się ramy i z głową tuż przy ziemi penetrowałam wzrokiem zakamarki spod łoża.
Pomimo tego, że widziany obraz był do góry nogami, zobaczyłam... kurz. Lekko biały nalot, poniekąd zgarnięty przez ruch kabla, wylegiwał się na podłodze. Ale nigdzie ładowarki. Powinna być widoczna, bo była czarna. Ale równie dobrze pod łóżkiem również nie było zbyt widno. Pochyliłam się jeszcze bardziej ruchem dżdżownicowym, bo tak pewnie musiało to wyglądać z widoku osoby trzeciej, i jeszcze bardziej zajrzałam pod łóżko. Z każdym ruchem głowy tym razem moje włosy, a nie kabel, szorowały podłogę.
W pewnym momencie moje ciało przeważyło nade wszystko i uznało, że również chce dołączyć do poszukiwań. Runęłam w dół. Jęknęłam, bo zabolała mnie szyja. Dopiero po chwili wstałam i jako tako otrzepałam się z kurzu.
Podeszłam do mojego plecaka i zaczęłam w nim grzebać. Lecz nigdzie śladu po ładowarce. W pudełku z elektroniką również go nie było.
Zrezygnowana poszłam na dół coś zjeść. Byłam już strasznie głodna. Jako iż był piątek, nie mogłam zjeść nic mięsnego. A czy ta zasada nie dotyczy tylko na terenie Polski?
Wzięłam ostatnie dwie kromki czerstwego już chleba i wrzuciłam je do tostera, aby nadać im tą względną świeżość. Masło z lodówki oczywiście twarde jak kość. Przynajmniej dżem truskawkowy nadawał się do posmarowania. Zajrzałam do niego i... Ha! Nie spleśniał!
Przyszykowane jedzenie zjadłam na miejscu, gdyż nie chciało mi się ruszać. Kątem oka zauważyłam ładujący się telefon Olki położonym na mikrofalówce.
– Ty kradzieju! – krzyknęłam z pełną buzią i pobiegłam do dziewczyny.
– Czego znowu? – rzekła nie odrywając wzroku od książki.
– Ładowarkę mi ukradłaś!
– A ty niby nie ukradłaś mi świeczki?! – spojrzała na mnie.
– Nie? Świeczki są użytku publicznego. W sumie z tego co się nie mylę, to nawet ja za nie zapłaciłam.
– Ja za nie zapłaciłam – zaczęła mnie przedrzeźniać. – Daruj sobie. I tak wiemy, że... – nie dokończyła, bo coś się we mnie zebrało. Podeszłam bliżej i pstryknęłam tuż koło jej książki, przez co zaczęła pomału się palić. – Powaliło?! – krzyknęła i jakoś udało jej się ją zgasić.
Ja w tym czasie wróciłam do kuchni. A przynajmniej próbowałam, bo wściekła dziewczyna rzuciła we mnie kulą ognia. W ostatniej chwili się odwróciłam i odruchowo wystawiłam rękę przed siebie, chcąc się uchronić przed płomieniem.
Ale nic się nie stało. Z wolna otworzyłam oczy. Kula znajdowała się niecałe trzydzieści centymetrów ode mnie. Powoli zbliżyłam rękę do siebie i przykryłam dłoń drugą dłonią. Kula zniknęła, a tylko trochę popiołu padło na podłogę i ostatecznie zgasło.
Olka była w szoku. I to dużym. Ja natomiast poszłam do kuchni i wyrwałam ładowarkę z gniazdka i jej telefonu.
– Ale to i tak zabieram! – krzyknęłam wymachując nią wysoko i wchodząc po schodach. – I ani mi się waż w najbliższym czasie wchodzić do mojego pokoju!
– I vice versa!
Pomału zaczęłam zbierać się do pracy pakując plecak. Następnie się przebrałam, bo w piżamie przecież nie zamierzałam iść. Jako iż zostało mi w miarę dużo czasu...
Ogarnęłam, że przecież nie naładowałam telefonu. Włączyłam tryb samolotowy, oszczędzanie baterii, wyłączyłam sprzęt i dopiero wtedy podłączyłam go do ładowania, mając nadzieję, że to trochę przyspieszy cały ten proces.
Po pół godzinie uznałam, że dłużej mi się czekać nie chce. A że zostało mi do zmiany dalej trochę czasu, wzięłam trochę ziarna z worka, które kiedyś od kogoś dostałam i nie miałam co z nim zrobić. Znalazłam w pokoju jakąś starą nie za dużą jednorazówkę, która też gdzieś kiedyś zaplątała się w moim pokoju nawet nie wiem jak i kiedy i przesypałam ze dwie garstki ziarna właśnie do niej.
Odłączyłam, odblokowałam i tak dalej mój telefon i schowałam go do plecaka. Ładowarkę też. Wzięłam też trochę drobnych, bo tym razem nie chciało mi się nic robić do jedzenia.
Wyszłam z domu i poszłam do parku. Usiadłam na jednej z ławek, a plecak położyłam koło siebie. Wyjęłam ziarno i czekałam. Dopiero po jakimś czasie z daleka zauważyłam kroczącego ptaka. Patrzyłam na niego. On się zatrzymał... i odleciał. Musiałam czekać dalej. Zrezygnowana rzuciłam trochę ziarna na pustą ścieżkę. Nic to nie dało, bo jakby inaczej. Kiedy chciałam już się poddać i ruszyć się z tego miejsca, usłyszałam trzepot skrzydeł, a na poręczy tuż koło mnie pojawił się charakterystyczny biały nalot. Szybko spojrzałam najpierw na niego, następnie w górę. Tylko przez chwilę zobaczyłam znajomą sylwetkę, która prędko z gałęzi zleciała. Chwilę kręciła się przy ziarnu, po czym dzióbnęła.
Gołąb pospiesznie połykaj porozrzucane jedzenie. Po chwili przyleciał drugi i teraz oboje zaczęli się o nie kłócić. Dorzuciłam ziarna i dalej obserwowałam zaciętą rywalizację o to, kto zje więcej. Chciałam nawet pokarmić je z ręki, ale jak widać nie były aż tak ufne.
Przyszedł czas kiedy ziarno się skończyło, a słońce powoli zmierzało ku zachodowi. Tak bardzo mi się nie chciało stąd ruszać. Przymknęłam oczy i oparłam się o ławkę. Wzięłam kilka głębokich wdechów i powoli otworzyłam oczy. Objęłam plecak ręką, gdy przypadkowi ludzie przechodząc akurat tą alejką spłoszyli swym chodem bezbronne ptaki, oraz nie chciałam, aby cokolwiek mi ukradli.
Gdy lampy uliczne zaczęły blado świecić swym blaskiem, by za niedługo razić w oczy, uznałam, że pora się zbierać. Tym bardziej, że miałam jeszcze iść do sklepu.
Za dużego wyboru tam nie miałam. Kupiłam już trochę czerstwą drożdżówkę i małą butelkę soku. Pijąc po drodze parę łyków udałam się do pizzerii.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro