34) 31.07.2019 Ładowarka
Mangle w pewnym momencie się od nas odłączyła i poszła swoja drogą. My natomiast miałyśmy zamiar rozdzielić się dopiero przy głównych drzwiach. Jednak zanim je otworzyłam, spojrzałam na kuzynkę. Na jej twarzy widniał sztuczny uśmiech.
- Co jest? - spytałam.
Cała nasza konwersacja odbyła się bez osób trzecich i po polsku, więc nie muszę go oznaczać kursywą.
- Czy zawsze musi coś być? - spytała.
- Nie wiem, taką masz minę.
- Jestem robotem, ja nie mam min.
- W takim razie mam chyba schizofrenię - zażartowałam.
Kuzynka na chwilę się uśmiechnęła.
- Kiedy wracacie do Polski? - spytała.
- Pod koniec sierpnia, a co?
- Nie, nic... Tak po prostu. Wrócisz tu za rok, co nie?
- Jasne. Czemu nie?... No chyba, że będę miałaś jakiś ku temu powód, by nie wracać.
- Dużo się... Dużo się zmieniło od tego czasu? - spytała.
- No cóż... Wszyscy urośli, to wiadome. „Roxy's" się rozwija, mają coraz więcej klientów. Interes kwitnie.
- A mój pokój?
- Twój pokój? - zaśmiałam się. - W kawałkach. Rozsypał się na części pierwsze. Szczególnie na pierwiastki radioaktywne. Nie no żartuję. Cały. Praktycznie nienaruszony.
- Praktycznie?
- No tak. Raz tylko Sam tam spał.
- Już po nim - rzekła.
- Słuchaj, jeśli naprawdę byłaby taka możliwość, że jednak byłyby tam jakieś pierwiastki...
- Spadaj - przerwała z przekąsem, a ja się zaśmiałam.
- Może jakieś promieniowania gamma na niego zadziałały i zmieni się w zielonego ufoludka.
- Albo przynajmniej będzie... - urwała. - Nieważne. Przecież nic się tam takiego nie dzieje!
- No dobra, dobra - wystawiłam ręce w geście obronnym.
- Wiedz, że ja wiem, gdzie mieszkacie.
- No dobra, już, nie było tematu.
- No.
- Ale wiesz, że nie możesz go zabić?
- Czemu niby?
- Od tego momentu jako robot byłby bliżej twojego zmechanizowanego serduszka - droczyłam się z nią.
- Co to, to nie! Na złom i tyle!
Znów się śmiałam. Luna po jakimś czasie się uspokoiła i gwałtownie zmieniła temat:
- Miałaś jakąś sprawę w Polsce w związku z tym?
- Jaką spra... - nagle domyśliłam się, o co jej mogło chodzić. - Nie. Miałam wtedy dwanaście lat. Według polskiego prawa wszystkie wykroczenia poniżej trzynastego roku życia są klasyfikowania jako tak zwana demoralizacja.
- No i spoko. Nie chciałabym, abyś kisiła się w poprawczaku czy innym takim.
- Dobra, zmieńmy temat. Jak to możliwe, że jest po szóstej, a ty wciąż aktywna, co?
- Coś chyba jednak zostało ze mnie z humatronika.
Przytaknęłam jej.
- Jakieś plany na dziś? - spytałam, by jakoś jeszcze rozluźnić sytuację.
- Pasowało by tych gostków z mej placówki zebrać do jednej kupy, zanim ktokolwiek inny żywy się zorientuje. A pewnie się rozleźli po całym budynku.
- Współczuję.
- A może byś mi pomogła, jeśli nie masz na dziś żadnych planów?
- Kolejne prace społeczne - zaśmiałam się. - No dobra, niech ci będzie. Może znajdę jakiś wolny termin w grafiku.
Luna poczochrała moje włosy i obie poszłyśmy w głąb budynku. Trochę nam zajęło samo zlokalizowanie tych wszystkich tosterów, a co dopiero ich transport. Byli ciężcy. Niewyobrażalnie. Zakwasy będą jak nic. Ja się dziwiłam, że jako tako dawałam sobie z nią radę, jak ja ledwo ławkę w sali gimnastycznej jestem w stanie w pojedynkę przenieść.
Minęła jedenasta. Byłam głodna, a pracy przed nami jeszcze trochę zostało. Usiadłam pod ścianą zdyszana.
- No to chwila odpoczynku, bo widzę, że zaraz mi tu zdechniesz - rzekła Luna.
- Dzięki za tę łaskę... - rzekłam z ironią.
- Słuchaj, jak już tak siedzisz, to może dałabyś, to znaczy pożyczyłaby mi ładowarkę, co?
- To ty masz telefon? - spytałam zdziwiona.
- Tego starego grata. To co? Jak będzie?
- Może... Bo mój też jest już na wyczer... - przerwałam. - GDZIE ZNÓW U LICHA JEST MÓJ PLECAK?! - akcentowałam każde słowo. - Serio? SERIO? To już drugi raz! Ja pitolę... - wstałam gwałtownie i prężnym krokiem zmierzałam ku biurowi.
- A ty gdzie?! - zawołała Luna doganiając mnie.
- Po swoją zgubę.
- Jest w niej ładowarka?
- I nie tylko.
- No to na co my kuźwa jeszcze czekamy! - złapała mnie za rękę i wnet znalazłyśmy się w omawianym wcześniej pomieszczeniu.
Kolejna z mocą teleportacji. Jak ja tego nie lubiłam...
Znów przez chwilę kręciło mi się w głowie.
Od tego momentu, oprócz tych oznaczonych kursywą, wszystkie rozmowy były w języku angielskim.
- Oddawaj to - krzyczał Scott do Vincenta, próbując mu odebrać rzecz.
- A nie... - rzekł z przekąsem jeszcze dalej wyciągając w górę plecak. - Nie dla psa kiełbasa.
Tak. Vincent był wyższy od Scotta.
- Mogła nie zostawiać - wtrącił Mike.
- To nie jest wasze! - rzekł Scott.
- Twoje też nie!
- Zdaję mi się, że państwo mają coś, co należy do mnie - wtrąciłam, gdy w głowie przestało mi się kręcić.
- Wróciłaś się? - spytał z niedowierzaniem Vincent.
- Nawet nie wyszłam - odpowiedziałam.
- Naprawdę? - spytał również z niedowierzaniem Mike.
- Nie, na niby. A teraz oddawaj mi to.
- Bo co? - spytał Vincent z uśmiechem pod nosem.
- Głuchy jesteś? Powiedziała coś do ciebie - syknęła Luna podchodząc do niego.
- Wo... Jak to możliwe, że ten toster jeszcze żyje? - spytał Vince.
- Ja ci zaraz dam toster... - Luna już się chciała rzucić na niego, ale złapałam ją za przedramiona. Scott dla bezpieczeństwa odsunął się od szatyna w fioletowej koszuli.
- Uspokój się, idiotko! - krzyknęłam.
- Po moim... A zresztą puść mnie! - szarpała się.
- Nie!
- Potrzebuję tej ładowarki!
- Vincent, oddaj mi to po dobroci, albo ją puszczę - zagroziłam.
- Nie boję się - rzekł poważnym tonem.
- Jak chcesz.
Puściłam ją. Zanim chłopak zdążył zareagować, został uziemiony ciężarem wściekłej robotki. Przepychali się, darli... mój plecak... ale sami zresztą też... dopóki dziewczyna nie wydarła z jego rąk mojej własności i wygrzebując z niej ładowarkę, podniosła ją triumfalnie.
- Teraz ładowarka jest moja! Moja! - zaśmiała się psychopatycznie. Plecak trzymała w drugiej łapie... szponie... ręce... cokolwiek ona tam ma... praktycznie tuż przy ziemi.
Nie powiem, był poszarpany. Nawet bardzo. Od tego dnia mówiłam na niego resztki. Co prawda można było jeszcze z niego korzystać, ale prawdopodobieństwo, że z niego coś wypadnie, było znacznie większe.
- Do zwrotu - powiedziałam.
- Tak, tak...
- Plecak.
- Co? A, tak - podeszła do mnie i oddała mi resztki.
- Nic ci nie jest? - spytał Mike Vincenta, podając mu pomocną dłoń.
- Mogłoby być lepiej - purpurowy wstał za pomocą kolegi.
- Teraz przynajmniej możesz powiedzieć, że dziewczyny na ciebie lecą. I to dosłownie.
- Bardzo śmieszne.
- Masz całe zadrapane ręce - rzekła Luna do Vincenta zmieniając nagle temat.
- Hmm... Ciekawe dlaczego?
- No cóż...
- Radzę ci to przemyć i to dosyć szybko, bo pierwsi klienci mogą już być - rzekł Scott.
- Pomogłabym ci, no ale... Ukradłeś mi plecak.
- Sama żeś go zostawiła!
- Nieważne. I tak go oddać nie chciałeś.
- Weź, to było dla żartów.
- Nie śmieszne.
- Wiesz może, czy wentyle prowadzą do toalet? - spytał Mike Luny.
- Powinny.
- Dobra, chodźmy, bo już mi krew zasycha. Gdyby to były same rany, to jeszcze ok, ale to, to mam wszędzie. Nieprzyjemne uczucie.
- Dobra, niech będzie, poświęcę się - rzekła Luna. - Idź pierwszy. Będę cię kierować.
Luna i Vincent zniknęli w wentylu. Wzięłam mój poszarpany plecak i pożegnałam się z chłopakami. Wyszłam z biura. Mijałam pokoje, w których powoli gromadzili się ludzie.
Chwila, a czy przypadkiem nie zostało jeszcze kilka robotów do przeniesienia?
A nawet gdyby, to trudno. I tak jej wystarczająco pomogłam.
Gdy przechodziłam blisko łazienek, usłyszałam metaliczny odgłos kołatania wentyli. Wychodząc z pomieszczenia dostrzegłam kątem oka sylwetkę strażnika z dziennej zmiany, ale nie zwróciłam na niego szczególnej uwagi i wyszłam, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Ferie się powoli kończą...
Smutam, bo trzeba będzie wrócić do szkoły, niestety.
A tak dobrze się nic nie robiło...
Tak czy inaczej mam nadzieje, że rozdział się spodobał <3
Do następnego
~Betty
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro