Rozdział 10
To nie niewielki rozmiar pomieszczenia sprawiał, że brakowało w nim powietrza. Zawieszone w przestrzeni zdania zagęszczały atmosferę. Pytania pozostawione bez odpowiedzi dudniły w głowie Phoebe Berger. Nie patrzyła na siedzącą w wysłużonym fotelu matkę. Jej natarczywy ton i tak sprawiał, że Phoebe czuła się jak zamknięta w ciasnej szafie. Kontakt wzrokowy mógłby wpędzić ją w klaustrofobię. Żeby móc spokojnie oddychać, wpatrywała się w znajdujący się za oknem las.
– Jak długo będziesz to jeszcze ciągnąć? – spróbowała po raz kolejny Stephanie. Zaciskała żylaste dłonie na drewnianych podłokietnikach fotela, który jako jedyny w ostatnich latach pozostał niezmienny.
– A w czym ci to przeszkadza? – burknęła Phoebe, wciąż śledząc wzrokiem obraz za oknem. Z tego miejsca widoczne były jedynie drzewa. Dodatkowo z lewej strony pole widzenia było ograniczone przez wystająca szarą ścianę przybudówki pełniącej funkcję stolarni.
– Dziecko drogie, żyjesz w grzechu.
Phoebe wygięła kąciki ust w dół co w połączeniu z jedną uniesioną brwią, niemal doprowadziło jej matkę do wypowiedzenia znacznie ostrzejszych słów. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że najlepiej byłoby szybko uciąć ten temat. W rozmowie, nie w rzeczywistości rzecz jasna. Dyskutowały o tym co najmniej raz w miesiącu i wówczas Phoebe zaczynała żałować, że jej matka nie ma jeszcze problemów z pamięcią. Z drugiej strony obawiała się, że Stephanie nie tyle zapomni o samej sprawie, co o tym, że jest ona tajemnicą.
– Mogłabyś wymyślić coś lepszego, to mnie nie przekonuje.
– A powinno.
Phoebe w końcu spojrzała na matkę. Tylko na moment, ale to wystarczyło, żeby zobaczyła dezaprobatę w jej zielonych oczach o opadających zewnętrznych kącikach. Mimo że już od dawna Phoebe interesowało tylko jej własne zdanie, chciała dbać o wizerunek zimowiska. Dlatego to wszystko wyglądało właśnie w ten sposób. Stephanie nie była w stanie pojąć, że jej córka ma do stracenia aż tak wiele. Nie zdawała sobie sprawy chociażby z długów małżeństwa Bergerów, a znaczna ich część zaciągnięta była właśnie na Phoebe.
– Nie zamierzam nic zmieniać, tak jest najlepiej dla wszystkich.
– Ale ja nie chcę dalej kłamać.
– Przecież nikt cię o nic nie pyta, więc niby jak kłamiesz? – żachnęła się Phoebe, podnosząc nieznacznie głos. – Niektórych rzeczy się nie mówi i tyle.
– Phoebe, to nieuczciwe...
– Och, przestań już! A bezpodstawne oskarżanie gości o myszkowanie jest niby uczciwe?
Stephanie pokręciła głową niezadowolona. Była gotowa wysunąć kolejny argument potwierdzający jej rację, ale drzwi do pokoju uchyliły się z charakterystycznym skrzypnięciem, a do środka jedną nogą wszedł Frank. Jego wzrok od razu padł na żonę, ponieważ okno, przy którym stała, znajdowało się na przeciwległej ścianie w stosunku do wejścia. Zdawało mu się, że gdy ich oczy się spotkały, na krótki moment zacisnęła pełne usta.
– Co się dzieje?
– Mama znowu wymyśla – mruknęła Phoebe, przeciskając się obok męża w progu.
Frank spojrzał na skurczoną w fotelu teściową, a ta w odpowiedzi tylko odchyliła głowę na oparcie. Mięśnie jej surowej twarzy nie rozluźniły się, przez co zdawała się mieć jeszcze więcej zmarszczek niż zwykle. Mimo że z natury sprawiała wrażenie ponurej, teraz dodatkowo wyglądała na naprawdę zdenerwowaną.
Wiedziony dziwnym przeczuciem podszedł do okna, przy którym wcześniej znajdowała się Phoebe. Za szybą jednak nie ujrzał niczego nadzwyczajnego. Zerknął przez prawe ramię na teściową, ale ta miała już zamknięte oczy i albo drzemała, albo tylko udawała, że to robi. Gruby, rozciągnięty sweter nieco utrudniał rozstrzygnięcie, czy jej klatka piersiowa faktycznie porusza się tak, jak podczas snu, a Frank nie chciał się za długo przyglądać. Z dwojga złego wolał pójść za żoną, niż na siłę wyciągać informacje o powodzie kłótni z teściowej.
Wychodząc z najmniejszego w domu pokoju, cicho zamknął drzwi. Nie dostrzegł żony na korytarzu. Nie słyszał jej kroków ani na schodach, pod którymi teraz niemal się znajdował, ani na piętrze. Mimo tego doskonale wiedział, gdzie się udać. Zastał Phoebe w kuchni. Siedziała przy porysowanym, kwadratowym stoliku, który jednym z boków przylegał do beżowej ściany, tuż pod oknem wychodzącym na główną ścieżkę.
– To o co chodzi? – zapytał, siadając na krześle naprzeciwko żony.
Zmarszczyła cienkie brwi i machnęła ręką, jakby chciała odgonić uciążliwą muchę latającą koło głowy. Może i samo kłamanie nie przychodziło Phoebe nadzwyczaj ciężko, ale brzmiała przekonująco tylko wtedy, gdy wcześniej miała czas na obmyślenie strategii.
– O nic – mruknęła, rozmasowując palcami skronie. – Upiera się, że mamy przestać oferować obiady.
– Czemu? Akurat to całkiem się opłaca.
Phoebe z trudem puściła mimo uszu to „akurat". Wywołanie kolejnej kłótni było jakimś sposobem na odciągnięcie uwagi Franka od jej rozmowy z matką, ale niestety miała mu jeszcze coś do powiedzenia. Po sprzeczce, a tym bardziej, w jej trakcie mąż nie chciałby jej wysłuchać, a co dopiero zastosować się do jej rad. Phoebe znała go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, jak najlepiej go podejść. Problem w tym, że sama zazwyczaj nie panowała nad sobą do takiego stopnia, żeby nie powiedzieć czegoś nieodpowiedniego, co ostatecznie niszczyło całą intrygę.
– Mówi, że goście kradną.
– Zniknęło coś? – zapytał dopiero po chwili. Nie przypominał sobie żadnych niepokojących incydentów z udziałem któregokolwiek z gości.
– Nie, skądże. Mówiłam przecież, że wymyśla.
Frank pokiwał głową, gładząc się po brodzie. Wigilia coraz bardziej się zbliżała, a razem z nią czas sięgnięcia po maszynkę do golenia. Frank co roku przebierał się za świętego Mikołaja i wolał uniknąć wyjścia jego blond, a miejscami nawet rudawej brody spod tej sztucznej białej. W tym roku gościli w zimowisku wyjątkowo niewiele rodzin z małymi dziećmi, bo tylko dwie, przez co rano zastanawiał się, czy jest sens to robić. Chciał nawet oznajmić Phoebe, że z tego zrezygnuje, ale wówczas poinformowała go, że jeszcze dzisiaj przyjedzie rodzina z dwójką dzieci wiekowo zbliżonych do ich najmłodszego syna. Co więcej, to ich stali klienci.
– Pamiętasz, że jutro przyjeżdża Greg?
– Co? – mruknął, nagle wyrwany z zamyślenia.
– Greg jutro przywozi zakupy.
Teraz Phoebe miała już pewność, że jej mąż nie będzie chciał drążyć tematu jej kłótni z matką. Jego zmarszczone czoło i spojrzenie spod byka mówiły jej nawet, że skłonny jest do rozpoczęcia ich własnej sprzeczki. Każde nawiązanie do osoby jego młodszego brata kończyło się w ten sposób. Frank nie znosił go znacznie bardziej niż teściowej czy kogokolwiek innego. Greg ścigał się z Oscarem Holdenem o pierwsze miejsce na liście antypatii Franka. Najciekawsze było jednak to, że zarówno jego brat, jak i policjant z Odessy trafili na nią przez rozgrywającymi się właśnie między nimi oboma konflikt. Frank nie potrafił rozstrzygnąć, co jest prawdą a co manipulacją, więc ostatecznie przyjął najgorsze scenariusze dotyczące obu stron.
– Sam pojadę dzisiaj do Odessy i wszystko kupię. Zrób mi listę.
– I zapłacisz dwa razy więcej. – Obojętnie obserwowała, jak zazwyczaj dość blada twarz Franka czerwienieje ze złości. Jego reakcja była tak przewidywalna, że nawet jej nie zirytowała. – Nie stać nas na twoje fochy.
Frank gwałtownie wstał, a przesuwające się po kwadratowych kafelkach krzesło wydało nieprzyjemny dla uszu dźwięk. Zamierzał wyjść z kuchni, ale zawrócił, gdy tylko znalazł się w progu. Wrócił na swoje poprzednie miejsce, lecz nie usiadł, tylko pochylił się nad stołem, kładąc na nim płasko dłonie. Mebel zaskrzypiał żałośnie, co wywołało w Phoebe znacznie mocniejsze emocje niż reakcja jej męża.
– Nie chcę jego pomocy.
– Pogódź się z nim wreszcie.
Sięgnęła po leżący na parapecie organizer. Dochodziła już druga po południu, a goście, dla których zarezerwowała domek numer pięć, wciąż się nie pojawili. Szybko przerzucała strony, żeby odnaleźć odpowiedni numer telefonu.
Frank w milczeniu obserwował żonę, której brązowe loki były teraz wysoko upięte. Bardziej podobała mu się z rozpuszczonymi włosami, ale dla żadnego z nich nie miało to już większego znaczenia.
– Niby po co?
– Łatwiej będzie ci przyjmować jego pomoc.
– Cholera jasna, Phoebe... – zaczął ostro, lecz jego uwagę odciągnął przemykający przez korytarz starszy syn. Frank dostrzegł go przez otwarte na oścież drzwi. – Shane, chodź tu!
Osiemnastolatek wolnym krokiem wszedł do kuchni i od razu utkwił spojrzenie w plecach matki, jakby spodziewał się jakiejś pomocy z jej strony. Phoebe była jednak zbyt zajęta wybieraniem numeru telefonu, żeby zwrócić uwagę na nieprzyjemny ton głosu męża.
– Nie poczekałeś na mnie w stolarni.
– Myślałem, że nie będziesz chciał tam iść po rozmowie z tym gliniarzem – mruknął ledwo słyszalnie, zaplatając ramiona na klatce piersiowej.
– Jak mówię ci, że masz coś zrobić, to masz to zrobić, a nie myśleć.
Shane przejechał językiem po wysuszonych od podmuchów wiatru wargach. Najlepiej dla niego byłoby, gdyby po prostu przytaknął. Obawiał się jednak, że gdy tylko otworzy usta, to na wierzch wydostaną się jego prawdziwe myśli, wszystkie „szczeniackie odzywki", jakby to określił jego ojciec. Dlatego wolał milczeć i wysłuchiwać, jak to ma cały rodzinny interes w nosie. Nie miał go w nosie, ale za to miał go serdecznie dość. Gdyby zimowisko go nie obchodziło, to tak bardzo by mu nie przeszkadzało.
– Co za ludzie, najpierw zapewniają, że przyjadą, a teraz nie odbierają. A zawsze tak dobrze płacą... – Bardziej niż tym zdaniem Phoebe ściągnęła na siebie uwagę poprzez gwałtowne zamknięcie organizera. Spojrzała na nagle milczącego Franka. Jego twarz znów miała swój naturalny kolor, ale jej wyraz pozostawał nieprzyjemny przez ściągnięte brwi i zmarszczony nos. Zerknęła przelotnie na lekko spuszczoną głowę syna, po czym wróciła wzrokiem do męża. – Przestań się na nim wyżywać.
– To niech zacznie mi pomagać.
– A od swojego brata to pomocy nie chcesz przyjąć.
– To nawet nie jest twoja sprawa – warknął, kierując się do drzwi, przy których stał Shane. Nastolatek od razu usunął się z przejścia.
– Jesteśmy małżeństwem, więc to jest moja sprawa!
Frank zdążył tylko cofnąć się do progu kuchni, gdy rozległ się głośny i przeciągły, ale jednostajny dźwięk. Jego żona podniosła się z krzesła, żeby dokładnie widzieć, co dzieje się za oknem. Czerwone, typowo rodzinne auto wjeżdżało właśnie na ich niewielki parking. Phoebe nie pierwszy raz widziała ten samochód, już nawet kojarzyła rejestrację. Należała do jedynych stałych klientów zimowiska.
– Dam im klucze.
W pierwszej chwili pani Berger ucieszyła się z nagłego zaangażowania ze strony męża. Jednak gdy tylko drzwi wejściowe trzasnęły, a Frank pojawił się na ścieżce, przypomniała sobie, kto wysiądzie z tego czerwonego samochodu. Nie czekała przy oknie, żeby to zobaczyć. O wiele bardziej wolała być w centrum wydarzeń, a nawet sama być głównym punktem programu. Niemal pobiegła do przedsionka. Założyła buty i, żeby nie tracić czasu, wepchała sznurowadła do ich wnętrza. Grubej kurtki nawet nie zapięła, a czapkę i szalik zostawiła na stojącej w kącie niewielkiej pufie. Trzasnęła drzwiami niewiele ciszej od męża.
Z trudem wymusiła uśmiech na twarzy, gdy już z daleka dostrzegła machającą do niej Hailie Reed. W cienkim bordowym płaszczu wyglądała nienagannie, niemal nie było widać, że marznie. Nawet wiatr na moment ucichł, żeby nie potargać jej idealnie prostych, ciemnobrązowych włosów sięgających prawie do pasa. Phoebe omal nie prychnęła, gdy Frank posłusznie ucałował wystawioną przez Hailie dłoń. Gdyby nie to, że domki dla gości i tak stały puste, nie przyjmowałaby tych ludzi w swoje progi. Nie dało się ich namówić na żadne dodatkowe płatności w postaci świątecznych figurek, a na brak pieniędzy na pewno nie narzekali. Na szczęście przychodzili chociaż na obiady.
– Dzień dobry. Jak podróż? – zapytała, starając się brzmieć jak najbardziej serdecznie.
– Ciężko, kochana, ciężko – rzuciła Hailie, wzrokiem szukając męża siłującego się ze spoczywającymi w bagażniku walizkami. – Kochanie, poproś Franka o pomoc. Teddy, wracaj!
Phoebe obejrzała się przez ramię na biegnącego w ich stronę kilkuletniego chłopca. Nie zwracał najmniejszej uwagi na to, że przebiegając w poprzek ścieżki, zasypuje ją całą odgarniętym na boki śniegiem. Jego mama na to nie zareagowała, skupiła się na drugim synu, który omal nie przewrócił na siebie największej z plastikowych walizek. Hailie upomniała męża, żeby lepiej pilnował bagaży, po czym wróciła spojrzeniem do nieco skrzywionego wyrazu twarzy Phoebe.
– Nasz domek jest wolny, tak?
– Tak, Frank miał przekazać klucze.
Frank lewą dłonią zaczął oklepywać kieszenie puchowej kurtki, ponieważ prawą prowadził walizkę po już nie do końca odśnieżonej ścieżce. Gdy w końcu znalazł kluczyk z breloczkiem, obrócił się do idącej za nim Hailie. Mimo stosunkowo ostrych rysów twarzy sprawiała wrażenie wyjątkowo ciepłej osoby, przynajmniej zdaniem Franka. Może to drobna postura i szeroki uśmiech w pewnym stopniu łagodziły jej oblicze, a może to kwestia życzliwości, którą zawsze mu okazywała. Tak czy siak, Frank nie rozumiał, dlaczego jego żona uważa panią Reed za fałszywą i zapatrzoną w siebie manipulantkę.
Phoebe wlokła się za tą całą gromadką, wbijając ostre spojrzenie w plecy niosącej tylko swoją torebkę Hailie. Nawet jej synowie dźwigali swoje plecaki. Nie wspominając o mężu, który na ramieniu miał zawieszoną wypchaną torbę podróżną, a obie ręce zajęte walizkami. Phoebe nigdy nie słyszała, by Richard Reed skarżył się na zachowanie swojej żony, nigdy nawet się nie skrzywił w odpowiedzi na jakiejś jej słowa czy postępowanie. Zdaniem pani Berger Hailie nie zawsze pamiętała, że jest mężatką. Z drugiej strony sama Phoebe niekoniecznie powinna wypowiadać się na ten temat.
Hailie przekazała klucz starszemu synowi, gdy nie zdołała go przekonać, że i tak nie będzie w stanie otworzyć drzwi. Nie wiedziała, że od zeszłego roku Bergerowie zdążyli je wymienić, więc siłowanie się z zamkiem nie było już konieczne. Teddy wytknął język w stronę rodziców, zanim zniknął w budynku. Gdy Hailie chwyciła za klamkę, drzwi nie ustąpiły.
– Teddy, otwieraj!
Dało się usłyszeć, że chłopiec zachichotał. Nie posłuchał polecenia matki, nawet gdy je powtórzyła i zapukała. Hailie spojrzała wyczekująco najpierw na Franka, a później na Phoebe.
– Nie mamy drugiego kompletu kluczy – oznajmiła pani Berger, nie mogąc dłużej znieść wpatrujących się w nią brązowo-zielonych oczu. Swoją odpowiedzią naraziła się jednak na zaskoczony wyraz twarzy męża, który zaraz zmienił się w wygięte w dół kąciki ust. – Nie chcemy, by goście obawiali się, że pod ich nieobecność będziemy mieć dostęp do ich rzeczy.
– To trochę nierozsądne, nie sądzisz, kochanie?
– Trochę – przyznał Richard, odstawiając czarną torbę podróżną na niewielki ganek.
Młodszy syn Reedów nieśmiało pociągnął mamę za rękaw doskonale leżącego na jej szczupłej sylwetce płaszcza, ale nie zareagowała na to. Była zbyt zajęta wymienianiem sytuacji, w których drugi komplet kluczy byłby niezbędny.
– Siku! – krzyknął w końcu Matt, nie mogąc doczekać się uwagi.
Drzwi do domku otworzyły się, zanim Hailie czy Richard zdążyli po raz kolejny upomnieć ośmioletniego Teddy'ego, żeby przestał się wygłupiać. Matt wyminął brata i pobiegł w odpowiednim kierunku, po drodze zrzucając plecak.
– Urwanie głowy z tymi dziećmi – mruknął Richard, wnosząc bagaże za próg.
– Później będzie jeszcze gorzej.
Żadna z kobiet nie zdążyła zareagować na słowa Franka, gdyż uwagę wszystkich przykuł wjeżdżający na teren zimowiska karmazynowy SUV. Właściwie nie chodziło o samochód, lecz o pędzącego wprost pod koła Teddy'ego. Chłopiec gwałtownie zmienił kierunek biegu, ale zamiast zniknąć z toru jazdy auta, poślizgnął się i upadł.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro