Rozdział 23.
*Gabriella*
Nie mogłam hamować swojego śmiechu podczas przekomarzania się Louisa i Lottie. Mała blondyneczka za wszelką cenę próbowała wytargować maskotkę i frytki, a po minie narzeczonego widziałam, jak ciężko opiera się jej urokowi. Wymamrotał coś pod nosem, kiedy wysiadł jako pierwszy z samochodu, więc wykorzystałam szybko moment i odwróciłam się do Charlie, która siedziała przypięta do fotelika na tylnym siedzeniu.
– Wujek na pewno ci kupi – stwierdziłam, puszczając jej oczko i odpięłam swój pas.
Uśmiechnęła się radośnie, bardzo zadowolona z tego powodu.
Wysiadłam z auta, poprawiając torebkę na ramieniu. Louis wyjął małą z fotelika.
Dzisiejsza pogoda była wręcz odwzorowaniem mojego aktualnego nastroju. Czułam szczęście, zwłaszcza, kiedy zerkałam na pierścionek i przypominałam sobie jedne z piękniejszych momentów.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Miałam narzeczonego. Będę brała ślub. Przecież to było niewiarygodne. Wcześniej nie miałam nawet chłopaka, a nagle pojawił się Louis i zmienił całe moje życie.
Niczego nie żałowałam. Niczego nie pragnęłam bardziej niż stawiania kolejnych kroków w nowym życiu.
Lottie złapała nas za dłonie i pędem pociągnęła w stronę wejścia do zoo, które było obiecane jej już sporo czasu temu. Mimo dzisiejszej terapii, której...bałam się, ale nie aż tak jak poprzedniej, postanowiłam sprawić Lottie przyjemność swoją obecnością, gdyż zamierzałam dotrzymać słowa.
Wiedziałam, że mała bardzo na to liczy. W sumie dawno nie byłam w zoo, a poza tym kolejna chwila warta zapamiętania. Okres pobytu w szpitalu zbliżał się coraz bardziej, w końcu nie będę miała wyjścia.
Potrząsnęłam lekko głową i przywołałam na twarz uśmiech, skupiając się na Lottie.
Louis dotarł do kasy, by kupić bilety, a my czekałyśmy na niego przy wejściu. Przez myśl przeszło mi nawet...czy dane mi będzie kiedyś założyć własną rodzinę. Mieć dzieci, żyć spokojnie... Bycie u boku Louisa to jedna wielka niespodzianka. Ale czy myślał w takich kategoriach?
I czy ja miałam na to czas? Tyle pytań, tyle niewiadomych. Byliśmy świeżym związkiem, ale poważnym.
– Śliczną masz sukienkę – powiedziałam do Charlie, głaszcząc ją po włosach. Annabelle zrobiła jej piękny warkocz, przez to wyglądał jak Elsa.
– Dostałam od taty... Na urodziny – odpowiedziała z szerokim uśmiechem.
– Ale masz super tatę. – Pocałowałam ją w czoło i ukucnęłam. – Jakie zwierzątka chcemy zobaczyć najpierw?
– Um... – mruknęła, przykładając paluszek do ust. – Słoniki.
Zaśmiałam się na jej odpowiedź. Była taka urocza.
– Okej, idziemy najpierw do słoników. Zobacz, wujek już ma bilety.
Louis uśmiechnął się do nas, trzymając w dłoni wejściówki do zoo i po objęciu mnie w pasie poprowadził prosto do środka. Kiedy skasowano bilety, schował je do wewnętrznej kieszonki jeansowej kurtki. To kolejny dzień, kiedy nie miał na sobie garnituru.
Wyglądał młodziej, swobodniej i na pewno nie wzbudzał takiego strachu. Na dodatek miał na nosie okulary przeciwsłoneczne, więc moje serce biło nieco bardziej z ekscytacji na jego widok.
– Idziemy do słoników, wujku – oznajmiła Charlie, dreptając przed nami. Rozglądała się podekscytowana.
Na ramionach miała założony plecak, który był tak naprawdę maskotka w kształcie żaby. W środku miała coś na przekąskę i małą butelkę wody.
Mając dziewczynkę non stop na widoku, szłam krok w krok z Louisem, trzymając jego dłoń.
– Jak dawno byłeś w zoo? – spytałam, patrząc na dzieci, które bawiły się na placu zabaw, umieszczonym na środku terenu.
– Z dwa lata temu? – zaśmiał się pod nosem. – Też z Charlotte.
– To chyba jeszcze w wózku była – stwierdziłam, unosząc brwi. – Lubisz dzieci?
– Ciężko stwierdzić, raczej nie mam z nimi styczności.
– No tak, ale Charlie zajmujesz się tak świetnie – przyznałam. – Tak poza tym chyba muszę przestać pracować dla Harry'ego, bo trochę mi głupio.
Uśmiechnął się pod nosem. Czyżby się domyślał, skąd brały się moje pytania? Oby nie. To by było...zbyt onieśmielające.
– Dlaczego głupio? – dopytał, zerkając na mnie.
– Bo to twój przyjaciel, a ja jestem z tobą i branie od niego pieniędzy jest niezręczne. I skąd ten uśmieszek? – Szturchnęłam go delikatnie w bok.
– Masz rację. – Pokiwał głową. – Nie musisz już brać od niego pieniędzy, bo jesteś ze mną. – podkreślił, przysuwając się do mnie.
Charlie podbiegła do ogrodzenia, za którym był tygrys i z zachwytem mu się przyglądała. Nawet nie zwróciłam uwagi, kiedy usta Louisa znalazły się przy moim uchu.
– Chętnie bym sobie zrobił z tobą jakiegoś bobaska – szepnął, gładząc moje plecy.
Otworzyłam szeroko oczy i spojrzałam na niego zaskoczona. Takich słów bym się w życiu nie spodziewała. Nie po Louisie.
– Chciałbyś mieć dzieci? – spytałam niepewnie.
– Wiesz, dziadkiem na wywiadówki bym nie chciał chodzić... Od tego będzie Jack. – Poruszył zabawnie brwiami.
– Może kiedyś. – Pocałowałam go w policzek. – I co oznacza "jesteś ze mną"? Bo to zabrzmiało tak, jakbym w ogóle miała nie pracować – wróciłam do poprzedniego tematu.
– No bo nie musisz... – powiedział, a kiedy chciałam już otworzyć buzię, musnął lekko moje usta. – ...ale wiem, że jesteś uparta i prędzej mnie kopniesz w tyłek niż zwolnisz się z pracy.
– To prawda. Bo nie zależy mi na twoich pieniądzach, ale chyba poszukam jakiejś innej pracy – zaśmiałam się, obejmując go za szyję.
– Kelnerowanie u Jima na dłuższą metę bywa... – uciął, by zerknąć na naszą podopieczną. – ...nudne i monotonne.
– Bardziej męczące, ale tak. Chyba wolałabym robić coś z tym, na czym się znam. – Odsunęłam się i znowu złapałam go za rękę. – Idziemy dalej.
– Śpiewać? – mruknął z wyraźnym zadowoleniem w głosie.
Kiwnęłam głową i spojrzałam na niego. Nie chciałam stracić życia na noszenie drinków. Kochałam śpiewać i to była moja największa pasja. Chciałam się rozwijać i osiągnąć coś w życiu, przynajmniej spróbować przed... Nie, nie myśl o tym teraz, Gabi.
– Wujku? – zapytała Lottie, wracając do nas. – Czy tata kupi mi tygryska?
Zasłoniłam ręką usta, próbując stłumić śmiech. Louis aż ukucnął przed nią.
– Takiego prawdziwego? Chyba nie. Bo one są groźne – powiedział dyplomatycznie.
– Ale tamten nie jest. – Pokazała paluszkiem.
– Myślę, że możemy pomyśleć nad jakimś pieskiem albo kotkiem...
Jej oczka momentalnie się zaświeciły i z radością odbiegła w stronę następnej zagrody ze zwierzętami.
– Brawo, Louis. Harry na pewno ci podziękuje – powiedziałam rozbawiona i założyłam ręce na klatkę piersiową, powoli idąc dalej.
– Dzieci lepiej się rozwijają w obecności zwierząt – odparł poważnym głosem, ale nawet nie musiałam się odwracać, by wiedzieć, że się uśmiecha.
– Na pewno – zaśmiałam się i podeszłam do wybiegu. Stały tam trzy duże słonie, które zachwyciły Lottie.
– Ja chcę zobaczyć. – Wyciągnęła do mnie ręce.
Uśmiechnęłam się lekko i złapałam ją pod pachy, by postawić ją na drewnianej belce. Oglądała słonie bardzo tym podekscytowana. Przytrzymywałam ją przez chwilę, a potem poszliśmy dalej.
Zwiedziliśmy większość zoo, gdy Charlie się zmęczyła i spojrzała na Louisa dużymi oczami.
– Wujku... Ja bym chciała watę – Uśmiechnęła się niewinnie.
– Watę...pewnie wszystkie smaki? – zapytał, na co pokiwała główką. – A dostanę buzi?
Zaśmiała się wesoło i dała mu całusa. To było bardzo słodkie. Wzięłam małą za rękę.
– To my usiądziemy tam. – Wskazałam na altankę, bo sama chciałam odpocząć od słońca.
Poza tym takie spacery dla mnie bywają dość...męczące. Poczułam się prawie jak podczas małego urlopu w Rzymie.
Dziewczynka zdjęła plecak i położyła go na moich kolanach, wyciągając butelkę wody i dużymi łykami zapijała pragnienie, obserwując Louisa stojącego w kolejce po słodkości.
– I co? Jakie zwierzęta ci się podobały? – spytałam, związując włosy w kucyk.
– Słoniki! – odparła zachwycona. – I pająki...
Ugh. Nigdy nie sądziłam, że aż tak można zachwycać się tymi włochatymi, wielkimi, ośmionożnymi robalami. Najchętniej uciekłabym stamtąd, czułam się osaczona. Przecież gdyby te wszystkie jadowite zwierzęta uciekły...
– Panienka ma gust – mruknął jakiś mężczyzna, wyłaniając się zza kolumny, która jako jedna z kilku podtrzymywała konstrukcję dachu altanki. – Taka niewinna, a jednak fascynuje się tak groźnymi potworkami.
– Nie są potworkami, są fajne – odpowiedziała Charlie. Czy ona kiedykolwiek była zawstydzona? Zaniepokojona przysunęłam się bliżej niej i objęłam ręką. Facet nie wyglądał, jakby sam wybrał się na spacer po zoo.
– Mogę w czymś pomóc? – zapytałam.
– Zdecydowanie wolę węże – zwrócił się do małej, uśmiechając się do niej. – Była taka ładna, czarno-biała kobra.
– Nie... – pokręciła główką. – Ładniejsze były te zielone, takie jasne.
Moment, moment. Dlaczego obcy facet gada do sześciolatki odnośnie jadowitych węży?
– Charlotte, chodź, pójdziemy do wujka. – Podniosłam się i pomogłam jej założyć plecak. Unikałam wzroku mężczyzny, bo mnie przerażał. Ten jego głos i uśmiech... Okropne.
– Ale nie kupił jeszcze waty... – stwierdziła, patrząc gdzieś w dal.
– Niech pani pamięta... Przed wężami trzeba lepiej uciekać – dodał, powodując nieprzyjemne dreszcze na moim ciele.
Spojrzałam na niego, a on posłał mi cyniczny uśmiech i postukał palcami w filar. Odprowadziłam go wzrokiem, gdy zaczął odchodzić. Kto to, do cholery, był? Może jakiś wariat?
Pociągnęłam Lottie za rękę i podeszłyśmy do Louisa.
– Wujku, taki pan powiedział, że kobra była ładniejsza od zielonych węży. A to nieprawda. I kazał nam uciekać przed nimi. Moim zdaniem nie są takie groźne, ja się ich nie boję – powiedziała odważnie Charlie, streszczając wszystkie wydarzenia, jakie miały miejsce dwie minuty temu.
Patrzyłam gdzieś w bok, dalej zastanawiając się czy to był przypadek, czy ten facet czegoś chciał?
– Jaki pan? – dopytał, podając jej watę na patyku.
– No ten...– Odwróciła się, żeby pokazać jej blondyna, ale zniknął już.
– Znasz go? – Zerknął na mnie, chowając portfel do kieszeni.
– Nie mam pojęcia kim on był. Kazał mi tylko uciekać przed wężami.
Louisowi z pewnością podniosło się ciśnienie, bo widziałam to po jego zaciśniętej szczęce. Położyłam dłoń na jego torsie, subtelnie go gładząc.
– Chodźmy dalej – poprosiłam, nie chcąc, by się zaczął niepotrzebnie denerwować. Nic nie mógł zrobić.
Mogłabym opisać tego mężczyznę z najdrobniejszymi szczegółami, ale czy to by coś dało?
Przeszliśmy dalej, ale nasza wycieczka nie trwała długo. Lottie znudziło się oglądanie zwierząt, więc powoli wróciliśmy do samochodu.
– Podwieziesz mnie do domu? – poprosiłam Louisa.
– Jasne – zapewnił, otwierając drzwi do auta przed małą. – Jeżeli taka sytuacja się powtórzy, masz mi od razu mówić...
– Dobrze, Louis. On od razu odszedł – mruknęłam.
Widać było, że cały czas analizuje tę sytuację. Niemalże byłam pewna, że ten człowiek znał Louisa. Wiedziałam, że jego słowa to były groźby, tylko nie miałam zielonego pojęcia odnośnie czego i kogo.
W ciężkiej atmosferze jechaliśmy do mojego mieszkania. Lottie usnęła, a ja bawiłam się telefonem, nie odzywając się. Stresował mnie kolejny wlew chemii, do którego miałam przystąpić.
W dodatku coraz bardziej gryzło mnie sumienie. Uświadomiłam sobie, że w końcu też ukrywam prawdę przed Louisem, w dodatku dość poważny fakt z mojego życia. Vanessa, która poklóciła się ze mną na przyjęciu, miała trochę racji. Podeszłam szybko do niektórych decyzji, ale nie chciałam żałować, że nie spróbowałam. Jej słowa dały mi do myślenia. Sama nie byłam bez winy. Louis nie powiedział mi o tym, że straciła pracę, a ja nie powiedziałam mu o chorobie. Wydaję mi się, że ta druga sprawa była istotniejsza. Poczułam się jeszcze gorzej z tym faktem.
Auto zwolniło. Zatrzymaliśmy się przed blokiem, więc rozpięłam pas i spojrzałam na Lou.
– Do jutra? – odezwałam się niepewnie.
– Przyjadę po ciebie. Muszę załatwić sprawę na mieście i kupię nam coś na obiad. – Posłał mi uśmiech, pochylając się lekko w moją stronę.
– Dobrze. – Również się do niego zbliżyłam. Pocałował mnie lekko, a ja przedłużyłam pieszczotę, bo chciałam poczuć jeszcze trochę przyjemności, zanim pojadę do szpitala. Przynajmniej będę miała do czego wracać myślami podczas tej katorgi.
– Lubię jak jesteś taka zachłanna – stwierdził, trzymając dłoń na moim karku.
– Po prostu chciałam się odpowiednio pożegnać – szepnęłam i oparłam czoło o jego czoło.
– Kocham cię – oznajmił cicho, gładząc palcami moje nagie udo.
Zadrżałam na te słowa. Zawsze mnie poruszały, bo nie wierzyłam, że naprawdę je słyszę.
– Ja ciebie też kocham. – Mój głos się załamał, a w oczach miałam łzy.
– Co się dzieje? – zapytał, unosząc mój podbródek.
– Nic, wzruszyłam się – skłamałam z uśmiechem.
Zaśmiał się cicho i ugryzł mnie w czubek nosa, na co szybko złapałam jego policzki i odsunęłam jego głowę.
– Jesteś agresywny, Tomlinson – stwierdziłam uśmiechnięta, muskając ostatni raz jego usta przed wyjściem z samochodu.
– Daj znać wieczorem jak kolacja z rodzicami i siostrzyczką. – Puścił mi oczko.
No tak. Kolejne drobne kłamstewko, które było nieuniknione. Musiałam wymyślić coś, przez co na pewno nie mógł się pojawić w mieszkaniu.
*
Rodzice przyjechali ze mną do kliniki, a Vanessa pojechała do pracy. Rozmowę odłożyłyśmy na później, bo teraz nie miałam na to siły i ona o tym wiedziała.
Mimo wszystko nie chciałam też, by rodzice zdawali sobie sprawę z kilku rzeczy jak na przykład zadłużenie Vanessy czy utrata zatrudnienia w hotelu i oszukiwanie mnie przez kilka tygodni.
– Będzie dobrze – odparł tata, który usiadł przy mnie, a mama poszła wypić spokojnie kawę.
– Nie wiem, nie czuję, że będzie, tato. – Oparłam głowę o jego ramię i zamknęłam oczy. – Czuję się coraz gorzej, a muszę pracować i co chwila wymyślać nowe kłamstwa dla szefa.
– Więc może to ten czas, by powiedzieć wszystkim prawdę? – zasugerował, gładząc mnie po dłoni.
– Nie – powiedziałam szybko, czując jak ściska mnie w żołądku na samą myśl.
Popatrzyłam na tatę, marszcząc brwi.
– Nie mogę mu tego zrobić. Louis... On nigdy wcześniej... Obudziłam w nim uczucia, a teraz miałabym mu powiedzieć, że umieram? Nie potrafię – wyszeptałam z bólem w głosie.
– Kochanie, dlaczego sama wydajesz na siebie wyrok? – Pokręcił głową. – W dodatku...planujecie wziąć ślub. Wydaje mi się, że odrobina szczerości to coś, co jest nieodłączną częścią szczęśliwego związku.
– Ale nie wezmę ślubu i doskonale to wiesz – mruknęłam. – Nie zdążę.
– Gabriella, do cholery jasnej...
Przełknęłam ciężko ślinę. Rzadko kiedy zwracał się do mnie pełnym imieniem. Spod moich powiek zaczęły wypływać łzy, ale nie dlatego, że podniósł głos, tylko dlatego, że nieświadomie raniłam osoby, które kochałam.
– Całe życie przed tobą, dziecko. Wygrasz z tą pieprzoną chorobą, rozumiesz?
– Boję się, że nie dam rady, że nie będę miała siły – wyszlochałam i mocno przyległam do ojca. Łzy płynęły dalej, nie umiałam się uspokoić. Niewiele przeżyłam, a miałam tyle bliskich osób. Rodziców, siostrę, mojego ukochanego, Lottie... Nie chciałam ich zostawiać. Byłam przy nich szczęśliwa.
Trzymał mnie ciasno w swoich ramionach, samemu lekko drżąc, zapewne od łez. Wiedziałam, że miał rację, zawsze miał. Nigdy nie chciał dla mnie źle, był najlepszym przyjacielem, jakiego miałam.
– Jesteś silna. Pamiętaj, kto złamał tacie nos jak miał sześć lat – szepnął mi do ucha, na co zaśmiałam się przez łzy, zaciskając palce na jego koszulce.
– Tato... – popatrzyłam na jego twarz i przesunęłam palcem wskazującym po jego krzywym nosie. Był charakterystyczny.
Bardzo chciałam nauczyć się grać w baseball i kiedy podrzucał mi piłkę, bym odbiła niewielkim, drewnianym kijem, który zrobił specjalnie dla mnie, po prostu przyłożyłam mu prosto w twarz. Do dzisiaj w głowie miałam obraz, jak siedziałam na jego kolanach i trzymałam zawinięty w ścierkę lód przy jego twarzy. Było mi bardzo przykro i długo go przepraszałam, ale z tego wywiązała się rodzinna legenda. Mój tata i ja byliśmy najlepszym zespołem na świecie.
– Kocham cię, tak bardzo, tato – powiedziałam szeptem, czując kolejną fale łez.
– Nie wyobrażam sobie nie móc odprowadzić cię do ołtarza, w tej pięknej białej sukni... Mojej małej księżniczki – mówił, całując mój policzek.
Te słowa tak bardzo we mnie uderzyły, ale też dodały siły. Musiałam walczyć i nigdy nie mogłam się poddać.
– O matko, co tu się dzieje? – Mama stanęła przy nas z kubkami.
Zaśmiałam się cicho, wciskając twarz w ramię ojca, tym samym wycierając wszystkie łzy, tak jak robiłam to jako dziecko. Z mamą też miałam cudowny kontakt, kochałam ich najbardziej na świecie. Dużo poświęcili dla mnie i dla Vanessy, za co byłam im wdzięczna. Przede wszystkim dla nich musiałam stanąć na nogi i nie dać się pochłonąć pesymistycznym wizjom. Nie chciałam, by zostali zmuszeni do pochowania własnego dziecka.
– Tata się wzruszył na myśl o ślubie – skłamałam, uśmiechając się.
– W zasadzie nie jesteście długo razem. – Usiadła obok, a tacie podała kawę.
– Nie będziemy. – Spojrzałam na nią. – Chyba, że coś pójdzie nie tak, to... To może. Może Louis zgodzi się wtedy spełnić moje marzenie. Ale najpierw muszę mu powiedzieć i strasznie się boję.
Kobieta uśmiechnęła się pocieszająco, dotykając mojej nogi, która znajdowała się pod kołdrą. Mimo tego, że na dworze było naprawdę przyjemnie i pogoda była sprzyjająca spacerom, tak jak ten w towarzystwie Charlotte i Louisa po zoo, ja spędzałam resztę dnia w szpitalu.
– On też z pewnością da ci dużo wsparcia, kochanie.
– Na pewno. – Kiwnęłam głową, choć nie wiedziałam czy tak będzie. Jego reakcje były nieprzewidywalne.
– Pragnę założyć, że apropos pośpiechu, mama zaszła w ciążę z Ness jeszcze przed ślubem. To były jej osiemnaste urodziny. Dobrze je świętowaliśmy – wtrącił tata ze śmiechem.
– Oh, tato! – jęknęłam, odsuwając się.
– No co? Tak tylko mówię.
– Jack, słońce w Miami ci szkodzi – stwierdziła mama i uderzyła go w ramię.
Ich związek był idealny. Uwielbiałam patrzeć na nich jak dorastałam i zawsze powtarzałam, że moja relacja z mężczyzną będzie dokładnie taka sama. Cóż, może moje wyobrażenia nie spełniły się w stu procentach, ale kompletnie nie miałam na co narzekać. Louis również był idealny, z drobnymi mankamentami do poprawy.
Chemia okazała się znowu bardzo męcząca, a gdy wychodziłam z rodzicami z sali, czułam, że mnie mdli. Tak mogło być nawet przez kilka dni i to mnie przerażało. Tata poszedł do samochodu, żeby zajechać nim pod wejście, a mama stała ze mną przy recepcji. Opierając się o nią, podniosłam głowę i napotkałam mężczyznę z zoo.
Stanął tuż na wprost mnie, uśmiechając się dokładnie w ten sam sposób, kiedy oddalał się spod altanki.
– Widzę pani jest bardzo zmęczona – zagadnął, wpatrując się w moją zapewne pobladłą twarz.
Sytuacja znów się powtórzyła. Ten popapraniec mnie śledził i byłam o tym przekonana. Harry dobrze krył mój tyłek, kiedy byłam w klinice. Obiecałam Louisowi wszystko powiedzieć i to wydarzenie skłoniło mnie, by jak najszybciej wyjawić prawdę narzeczonemu, nim skończy się to źle dla mnie lub dla kogoś z moich bliskich.
– Jak pan widzi – odparłam cicho, nie spuszczając z niego wzroku. Boże, musiałam uprzedzić Louisa, zanim zrobi to ktoś inny.
– Chodź, kochanie, tata już jest.
Ostentacyjnie na blacie recepcji położył białą teczkę, na której nieco koślawym pismem było nakreślone moje imię i nazwisko. Serce momentalnie zabiło mi szybciej.
– Proszę na siebie uważać – dodał nieco ciszej. – W takich miejscach spotyka się różnych, dziwnych ludzi.
Nie odpowiedziałam, bo strach mnie sparaliżował. Teraz wiedziałam, że ten mężczyzna zagraża mi i wszystkim moim bliskim. Louis musiał się dowiedzieć.
– Bardzo ładna ta dziewczynka. – Pokiwał palcem, powoli się oddalając i trzymając teczkę w dłoni.
Złapałam mamę za rękę, a ona zaprowadziła mnie do auta. Nie mogłam zadzwonić do Louisa teraz. Pewnie chciałby przyjechać, a ja wyglądałam strasznie. Nie, nawet nie miałam siły. Ale zrobię to jak najszybciej, gdy będę w stanie.
Wieczorem również nie zadzwoniłam, choć obiecałam. Spędziłam go przy toalecie, wymiotując.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro