Rozdział 11 "Lis i Markiz"
Jeff przeciągnął się i ziewnął. Zamyślił się, zastanawiając, gdzie obudził się tym razem. Zapach naleśników... Czyli jednak Lis mnie dociągnął po chodniku do swojego mieszkania.
- Liskuuu... chodź pójdziemy do kurnika... - zamruczał.
Brunet po chwili nad nim stał.
- Jeff, miałeś mnie nie nazywać liskiem. Chodź jeść.
Czarnowłosy podniósł się z ociąganiem na nogi i spojrzał na znudzonego kumpla.
- A, pamiętam. Bo wzięli nas ostatnio za parkę. - zarechotał.
- Pf, ty jesteś taki bezorientacyjny, że tobie obojętnie. Mi bynajmniej nie.
Marek ruszył do kuchni, aby kontynuować przygotowywanie śniadania.
- Przecież wiem, ty zalotniku. Masz jakąś na oku, że się tak złościsz?
- Może. - odrzekł, podrzucając naleśnika.
Jeff znów spojrzał na Marka, ubranego w czarny fartuch z napisem "Kiss chef's ass for cake". Znów się zaśmiał. Zajrzał pod łóżko na którym aktualnie był i wyjął szczotkę do włosów.
- Wiesz, że chowanie rzeczy mojej byłej po mieszkaniu przyniesie mi pecha? - mruknął Marek, smażąc kolejnego naleśnika.
- Gdybym ją wywalił, nie mógłbym się uczesać. Ta twoja ex miała mnóstwo szczotek.
Lis przewrócił oczami i westchnął. Po ogarnięciu kuchni, zaniósł talerz naleśników do prowizorycznej jadalni.
- Lisiu, nie bądź taki ponury!
- Jeff, morda. Jedz i nie gadaj. Jesteś rowerzystą?
- Ee... Nie?
- Jak nie, to nie pedałuj.
Zaśmiali się tym razem obaj, po czym zabrali się za śniadanie.
***
Keila obudziła się, czując jak ktoś z całej siły próbuje zrzucić z niej glany.
- Jeszcze pięć minut...
- Możesz nawet półtorej godziny, ale zdejmij z siebie te buciory. Wyglądasz jak członkini żeńskiego kwartetu z lat 80. u schyłku kariery.
- Wcale nie!
Gdy but Keili w końcu puścił, z impetem uderzył w pobliski stolik.
- Dokładnie tak. Cholernie przypominasz mi Tanję z Mamma Mii. Śpiewałaś Super Trouper?
- Nie, tylko Hypnotic.
- Czekaj... już ogarniam. Hypnotic? I ty? Spotkałaś tam swojego Killerka?
- Taak. Całowaliśmy się, ale zwiałam.
Monica wybuchła śmiechem, po czym pomogła przyjaciółce zdjąć drugiego buta, który za to poleciał aż do kuchni.
- A ty gdzie byłaś? - zapytała Keila.
- Miałam coś do załatwienia.
- W środku nocy...
- Ćś. Nie gadaj jak moja matka.
- Haha. I tak się dowiem.
***
- Karina! - zawołał L.
Brak odpowiedzi. Bardzo wkurzało to detektywa. Dziewczyna ponoć miała jakieś przeczucie i ledwo co wyszli, już go zgubiła w tłumie. W końcu L doszedł do bramy. Do bramy, którą zbytnio kojarzył. Uniósł głowę i z minimalną ulgą przeczytał napis "Saint Marie's Orphange". Czyli to nie Wammy's House. Choć bardzo podobne.
B
rama sierocińca była otwarta, a na klamce był zawieszony łańcuszek. L podniósł go i obejrzał.
- Oczywiście, teraz wiem, na co jej była ta błyskotka.
Czarnowłosy wszedł i zamknął bramę za sobą. Karina zabawiała dzieciaki, opowiadając im bajkę. Gdy go zobaczyła, wskazała sąsiedni fragment ogrodu i powiedziała, by się tam rozejrzał. Dziewczyna na nowo opowiadała, otoczona rosnącym wianuszkiem dzieciaków. L dopiero po chwili zrozumiał, dlaczego Karina go tam wysłała. Wśród nieskoszonej trawy leżała dwójka dzieci, trzymających się za ręce. Martwych. Jednak dzieciaki nie były zakrwawione. Były uduszone. Blondwłosy chłopiec i dziewczynka z brązowymi warkoczami.
- Dwoje dzieci... Jaś i Małgosia?
Postanowił powiadomić kogoś z sierocińca. Gdy skierował się ku budynkowi, zaczepiła go od razu pewna kobieta.
- Przyszedłeś z tą dziewczyną, co czyta bajki?
- Tak, czemu pani pyta?
- Ona powiedziała, że masz złą wiadomość dla mnie.
L bez słowa przeprowadził ją na to miejsce.
- Och... Minnie i Johnny... Zaginęli kilka dni temu... - mamrotała kobieta przez łzy.
- Niech pani wezwie policję, ja dopilnuję, by żadne z dzieci tego nie widziało.
***
- Czy dzieci wychodziły kiedykolwiek same z sierocińca?
Karina czekała długo na odpowiedź. Kobiecie udało się uniknąć pytań policji, ale zielonooka nie chciała dawać jej spokoju.
- Chodziły tylko do pewnej cukierni... tamtejsza starsza pracownica była dla nich jak babcia, ale nie miała pieniędzy, by móc je adoptować.
- Rozumiem. - Karina spochmurniała. - Bardzo dziękuję i przykro mi. Do widzenia.
L siedział na korytarzu w domu dziecka i wertował porozpisywane po całym zeszycie tropy zebrane przez nich, połączone kolorowymi liniami.
- Znaleźliśmy Babę Jagę. Zbieramy się.
***
- Cholera... Jak tak dalej pójdzie, przerobimy wszystkie znane baśnie, a nie możemy do tego dopuścić. - mamrotała Karina, kładąc się na kanapie.
- Jeśli teraz zaczniesz rozpaczać, to nic nie zdziałamy i dobrze o tym wiesz. Jaką bajkę można jeszcze tak odegrać?
- Kto wie? - zakryła twarz poduchą. - To skaza ma moim humorze!
- A nie honorze?
Ich wspólne przekomarzanie przerwał dzwonek do drzwi. L zostawił "rozpaczającą" Karinę i ruszył, aby otworzyć.
W drzwiach stał chłopczyk o wyjątkowo jasnych włosach i ciemnych oczach. Na plecach miał znoszony tornister, a na głowę wciśniętą bejsbolówkę.
- Jest Orihara? - bąknął wpatrzony w twarz L.
- Może.
- Taka dziewczyna z trawnikiem w oczach.
- Jest.
Chłopaczek wyminął czarnowłosego i wbiegł do domu. L westchnął i zamknął za sobą drzwi.
- Orihara! Miałaś rację!
- Z czym...? Markiz, co ty tu robisz?
Chłopaczek porwał koc i okrył się nim.
- Jestem celem mojego taty. Mój tata jest Literatem.
- A z jakiej jesteś bajki?
Markiz zdjął plecak i go otworzył, a ze środka wyszedł rudy kotek, cicho piszcząc.
- No jasne, Kot w butach. Markiz, w szafce na lewo od mikrofali jest kocie żarcie, daj coś swojemu słodziakowi. Jutro zostaniesz naszym Kudłatym.
- A dostanę Scooby Chrupki?
- Oczywiście, ale teraz chcę się wyspać. Kładź się, śpisz z Butkiem na kanapie.
L patrzył na Karinę, głaszczącą po głowie małego chłopca, który po kilku chwilach już spał.
- Nie sądziłam, że dobrze przewidziałam, że jego ojciec zejdzie na złą drogę.
- Ojciec tego... Markiza jest nauczycielem?
- Dyrektorem teatru dziecięcego. Że też na to nie wpadłam. Kij, nie da się dojść do wszystkiego, jak się nie jest piechurem. - mamrotnęła i pobiegła do swojego pokoju. - Idę jeszcze pospać, tobie też radzę, wieczór będzie wyjątkowo pracowity.
- Do później...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro