Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 11 "Lis i Markiz"

Jeff przeciągnął się i ziewnął. Zamyślił się, zastanawiając, gdzie obudził się tym razem. Zapach naleśników... Czyli jednak Lis mnie dociągnął po chodniku do swojego mieszkania.
- Liskuuu... chodź pójdziemy do kurnika... - zamruczał.
Brunet po chwili nad nim stał.
- Jeff, miałeś mnie nie nazywać liskiem. Chodź jeść.
Czarnowłosy podniósł się z ociąganiem na nogi i spojrzał na znudzonego kumpla.
- A, pamiętam. Bo wzięli nas ostatnio za parkę. - zarechotał.
- Pf, ty jesteś taki bezorientacyjny, że tobie obojętnie. Mi bynajmniej nie.
Marek ruszył do kuchni, aby kontynuować przygotowywanie śniadania.
- Przecież wiem, ty zalotniku. Masz jakąś na oku, że się tak złościsz?
- Może. - odrzekł, podrzucając naleśnika.
Jeff znów spojrzał na Marka, ubranego w czarny fartuch z napisem "Kiss chef's ass for cake". Znów się zaśmiał. Zajrzał pod łóżko na którym aktualnie był i wyjął szczotkę do włosów.
- Wiesz, że chowanie rzeczy mojej byłej po mieszkaniu przyniesie mi pecha? - mruknął Marek, smażąc kolejnego naleśnika.
- Gdybym ją wywalił, nie mógłbym się uczesać. Ta twoja ex miała mnóstwo szczotek.
Lis przewrócił oczami i westchnął. Po ogarnięciu kuchni, zaniósł talerz naleśników do prowizorycznej jadalni.
- Lisiu, nie bądź taki ponury!
- Jeff, morda. Jedz i nie gadaj. Jesteś rowerzystą?
- Ee... Nie?
- Jak nie, to nie pedałuj.
Zaśmiali się tym razem obaj, po czym zabrali się za śniadanie.

***

Keila obudziła się, czując jak ktoś z całej siły próbuje zrzucić z niej glany.
- Jeszcze pięć minut...
- Możesz nawet półtorej godziny, ale zdejmij z siebie te buciory. Wyglądasz jak członkini żeńskiego kwartetu z lat 80. u schyłku kariery.
- Wcale nie!
Gdy but Keili w końcu puścił, z impetem uderzył w pobliski stolik.
- Dokładnie tak. Cholernie przypominasz mi Tanję z Mamma Mii. Śpiewałaś Super Trouper?
- Nie, tylko Hypnotic.
- Czekaj... już ogarniam. Hypnotic? I ty? Spotkałaś tam swojego Killerka?
- Taak. Całowaliśmy się, ale zwiałam.
Monica wybuchła śmiechem, po czym pomogła przyjaciółce zdjąć drugiego buta, który za to poleciał aż do kuchni.
- A ty gdzie byłaś? - zapytała Keila.
- Miałam coś do załatwienia.
- W środku nocy...
- Ćś. Nie gadaj jak moja matka.
- Haha. I tak się dowiem.

***

- Karina! - zawołał L.
Brak odpowiedzi. Bardzo wkurzało to detektywa. Dziewczyna ponoć miała jakieś przeczucie i ledwo co wyszli, już go zgubiła w tłumie. W końcu L doszedł do bramy. Do bramy, którą zbytnio kojarzył. Uniósł głowę i z minimalną ulgą przeczytał napis "Saint Marie's Orphange". Czyli to nie Wammy's House. Choć bardzo podobne.
B

rama sierocińca była otwarta, a na klamce był zawieszony łańcuszek. L podniósł go i obejrzał.
- Oczywiście, teraz wiem, na co jej była ta błyskotka.

Czarnowłosy wszedł i zamknął bramę za sobą. Karina zabawiała dzieciaki, opowiadając im bajkę. Gdy go zobaczyła, wskazała sąsiedni fragment ogrodu i powiedziała, by się tam rozejrzał. Dziewczyna na nowo opowiadała, otoczona rosnącym wianuszkiem dzieciaków. L dopiero po chwili zrozumiał, dlaczego Karina go tam wysłała. Wśród nieskoszonej trawy leżała dwójka dzieci, trzymających się za ręce. Martwych. Jednak dzieciaki nie były zakrwawione. Były uduszone. Blondwłosy chłopiec i dziewczynka z brązowymi warkoczami.
- Dwoje dzieci... Jaś i Małgosia?
Postanowił powiadomić kogoś z sierocińca. Gdy skierował się ku budynkowi, zaczepiła go od razu pewna kobieta.
- Przyszedłeś z tą dziewczyną, co czyta bajki?
- Tak, czemu pani pyta?
- Ona powiedziała, że masz złą wiadomość dla mnie.
L bez słowa przeprowadził ją na to miejsce.
- Och... Minnie i Johnny... Zaginęli kilka dni temu... - mamrotała kobieta przez łzy.
- Niech pani wezwie policję, ja dopilnuję, by żadne z dzieci tego nie widziało.

***

- Czy dzieci wychodziły kiedykolwiek same z sierocińca?
Karina czekała długo na odpowiedź. Kobiecie udało się uniknąć pytań policji, ale zielonooka nie chciała dawać jej spokoju.
- Chodziły tylko do pewnej cukierni... tamtejsza starsza pracownica była dla nich jak babcia, ale nie miała pieniędzy, by móc je adoptować.
- Rozumiem. - Karina spochmurniała. - Bardzo dziękuję i przykro mi. Do widzenia.
L siedział na korytarzu w domu dziecka i wertował porozpisywane po całym zeszycie tropy zebrane przez nich, połączone kolorowymi liniami.
- Znaleźliśmy Babę Jagę. Zbieramy się.

***

- Cholera... Jak tak dalej pójdzie, przerobimy wszystkie znane baśnie, a nie możemy do tego dopuścić. - mamrotała Karina, kładąc się na kanapie.
- Jeśli teraz zaczniesz rozpaczać, to nic nie zdziałamy i dobrze o tym wiesz. Jaką bajkę można jeszcze tak odegrać?
- Kto wie? - zakryła twarz poduchą. - To skaza ma moim humorze!
- A nie honorze?
Ich wspólne przekomarzanie przerwał dzwonek do drzwi. L zostawił "rozpaczającą" Karinę i ruszył, aby otworzyć.
W drzwiach stał chłopczyk o wyjątkowo jasnych włosach i ciemnych oczach. Na plecach miał znoszony tornister, a na głowę wciśniętą bejsbolówkę.
- Jest Orihara? - bąknął wpatrzony w twarz L.
- Może.
- Taka dziewczyna z trawnikiem w oczach.
- Jest.
Chłopaczek wyminął czarnowłosego i wbiegł do domu. L westchnął i zamknął za sobą drzwi.
- Orihara! Miałaś rację!
- Z czym...? Markiz, co ty tu robisz?
Chłopaczek porwał koc i okrył się nim.
- Jestem celem mojego taty. Mój tata jest Literatem.
- A z jakiej jesteś bajki?
Markiz zdjął plecak i go otworzył, a ze środka wyszedł rudy kotek, cicho piszcząc.

- No jasne, Kot w butach. Markiz, w szafce na lewo od mikrofali jest kocie żarcie, daj coś swojemu słodziakowi. Jutro zostaniesz naszym Kudłatym.
- A dostanę Scooby Chrupki?
- Oczywiście, ale teraz chcę się wyspać. Kładź się, śpisz z Butkiem na kanapie.
L patrzył na Karinę, głaszczącą po głowie małego chłopca, który po kilku chwilach już spał.
- Nie sądziłam, że dobrze przewidziałam, że jego ojciec zejdzie na złą drogę.
- Ojciec tego... Markiza jest nauczycielem?
- Dyrektorem teatru dziecięcego. Że też na to nie wpadłam. Kij, nie da się dojść do wszystkiego, jak się nie jest piechurem. - mamrotnęła i pobiegła do swojego pokoju. - Idę jeszcze pospać, tobie też radzę, wieczór będzie wyjątkowo pracowity.
- Do później...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro