Rozdział 10
(4912 słów)
Draco słabł i chudł, i słabł, i chudł, i słabł, i chudł... i można by tak przez dziesięć linijek w dowolnej kolejności. Jadał mało, pił nieco więcej, ale bez fajerwerków, bo i napoje zaliczały się do tych niewyskokowych.
Mimo że nachodził Pasiastą Piżamkę jeszcze trzy razy, nie dowiedział się niczego o zaginionych fiolkach, za to sporo o znajomościach Piżamki z aurorami. Piżamka dowiedział się za to aż nazbyt wiele o własnej matce.
W końcu Draco zdecydował się wezwać Jinksa, który co prawda nie znał dokładnego losu Fridy, ale udzielił mu przydatnej informacji:
- Hm, jeśli wypełniła zadanie, skończył jej się czas i poszła w zaświaty odebrać nagrodę, to wszystkie rzeczy, które należały do niej, powinny zniknąć.
- A jeśli tylko przechowywała coś mojego?
- Twojego? Te fiolki były twoje?
- No więc... nie.
- Zatem masz odpowiedź - odparł Jinks i uśmiechnął się współczująco. - Muszę lecieć.
I zniknął, zostawiając Draco samego. Ten stał chwilę w ciszy, którą przerwało głośne burczenie w jego brzuchu, ruszył się więc, by robić cokolwiek i by ruszyć się, dopóki miał na to siłę.
Nie pracując i nie mając pieniędzy na rozrywki, spędzał na rozmyślaniach jeszcze więcej czasu niż zwykle. Jego umysł wypełniała głównie myśl, że nie powinien był wybierać się z Potterem na tę cholernie drogą kolację. Przy okazji niechętnie przeglądał gazety z ofertami pracy, ale nie mógł znaleźć niczego, co by mu odpowiadało. A raczej nie mógł znaleźć niczego, do czego sam by odpowiadał. Ogłoszenie barmana z „Dziąsła" znów pojawiło się w słupku „Zatrudnię", ale Draco tylko wzdrygnął się na ten widok i dalej przemierzał wzrokiem niezliczone wymagania pracodawców. We wszystkich odpadał na starcie - nie czarował. Prawdopodobnie jako charłak powinien szukać pracy u mugoli, ale nie znał się na tym tak bardzo, że nawet nie zaczynał myśleć na ten temat, by nie dostać nerwicy.
Nagle zapałał gorącą nadzieją, widząc jedno z ogłoszeń.
Chcesz nażreć się bez wydawania pieniędzy?
Mina jednak zrzedła mu, gdy doczytał resztę:
Moje dojrzałe ciało czeka na rozgrzanego mężczyznę! Jeśli będę zadowolona, nakarmię cię rarytasami tego świata! (Nie umawiam się z policjantami.)
Było to jakoś w środę, a może w czwartek, kiedy Draco postanowił poszwendać się po Pokątnej i okolicach, by nie zwariować z nudów - Potter był zajęty, innych znajomych brakło, zajęcia żadnego... I o ile gnicie na kanapie za dwieście galeonów było przyjemne, o tyle gnicie w łóżku za dwa i pięćdziesiąt knutów już nie.
Ledwie postawił stopę na nierównym, szarym chodniku ułożonym z małej kostki brukowej, a już rozejrzał się zdezorientowany, jakby pierwszy raz zobaczył osiedle, na którym, chcąc nie chcąc, pomieszkiwał. Zewsząd spoglądały na niego zieleniące się lub całkiem już zielone drzewa, a na jednym z nich, zdaje się, podśpiewywał ptaszek, którego nazwy Draco nie znał. Powietrze pachniało świeżością, jasność wdarła się do zmęczonych, zaczerwienionych oczu Draco i wydarła z nich łzy. Otarł wilgoć wierzchem dłoni i zamrugał kilka razy. Gdy ten zabieg nie pomógł, zmarszczył się i obserwował świat przez niewielkie szparki między sfałdowanymi powiekami.
Który to już?, pomyślał ze strachem, ale i z przedzierającą się przezeń dziwną radością, jaka zawsze nawiedzała go na początku wiosny. Tak, zrobiło się cieplej i słońce wychynęło na moment zza chmur, przerywając nieustanną mżawkę, co najprawdopodobniej dawało ludziom nadzieję na lepsze jutro i takie tam inne rzeczy. Draco to rozumiał, Draco tego doświadczał, ale bardzo tym gardził.
Stłumił więc dziwną radość i ponownie pomyślał, tym razem tylko ze strachem: który to już?
Jeśli mógł wierzyć swojej zdolności rachowania - a sobie wierzył niemal zawsze - zaczynał się kwiecień.
Czasem człowiek kładzie się późną nocą spać i nie myśli o niczym. Przypływają do niego jakieś obrazy z dnia poprzedniego, wreszcie przypomina się coś sprzed tygodnia, aż w końcu w wyobraźni, wygrzebany spod innych wspomnień, pojawia się profesor zadający jakąś niebywale pokaźną pracę domową. Człowiek natychmiast otwiera oczy, z bijącym głośno sercem siada na łóżku i patrzy na kalendarz: dwudziesty drugi stycznia. Profesor zadał pracę na dwudziestego trzeciego.
Natychmiast trzeba wziąć się do roboty, ale jest już późno, a do referatu potrzebnych będzie kilka książek z biblioteki, która, cholera jasna, jest oczywiście zamknięta, bo biblioteki zamyka się nocą. I tak oto człowiek siedzi i zastanawia się, co robić, bowiem chce mu się spać i najchętniej olałby sprawę, gdyby umiał się na to zdobyć, ale serce prawie wychodzi mu gardłem.
Tak właśnie poczuł się Draco.
Człowiek nie zaśnie już, a referat napisze za niego cała rodzina, z którą zaraz skontaktuje się przez sieć Fiuu.
I tu był problem.
Draco ruszył się sprzed klatki schodowej, kiedy jej drzwi walnęły go w plecy („O matko! Przepraszam!", zawołała sąsiadka dzierżąca pusty kosz na zakupy), poczynił kilka niepewnych kroków w stronę tak zwanego „miasta" i wreszcie rozchodził się na dobre. Wyprostował się, uniósł podbródek i szedł. Pokątna mogła wydawać się duża komuś, kto odwiedzał ją po raz pierwszy, ale Draco znał tę ulicę jak własną kieszeń.
Dlatego skończyła się niezwykle szybko. Być może również dlatego, że mijając „Dziąsło", zaczął biec.
Wcześniej, na samym początku pośmiertnego życia, kiedy poszukiwał eliksiru miłosnego, stwierdził, że jako charłak nie będzie przekraczał granic Nokturnu, ale teraz nie wydawało mu się to takim złym pomysłem. Możliwe, że z nudów i głodu zaczyna wariować, możliwe też, że zawróci w ostatnim momencie, ale możliwe też, że po prostu tam pójdzie.
Wielkie mecyje, pomyślał Draco, po czym zaraz się zreflektował i poprawił: to znaczy, też mi coś. To tylko ulica.
Minął Bank Gringotta i wszedł w Śmiertelny Nokturn krokiem sztucznie swobodnym. Im dalej się zapuszczał, tym więcej szalonych oczu szalonych czarownic wpatrywało się w jego twarz. Kiedy chadzał tu jako Malfoy, wszyscy raczej odwracali wzrok. Kiedy był z ojcem - tym bardziej, omal nie wydłubywali sobie gałek ocznych. Tymczasem niestety istniał jako nikomu nieznany Frank Badman, syn nikomu nieznanego ojca. Draco sam nie pamiętał, jak ma na imię ojciec jego alter ego.
Zmarszczył brwi i zorientował się, że już od dobrej minuty nie razi go słońce. Robiło się ponuro, trochę tak, jak lubił. Ryzyko odczuwania wiosennej radości spadło. Wolał ponurość Nokturnu, chłód lochów w - jakkolwiek by nie znosił samej szkoły - Hogwarcie i zimny wystrój zamczyska Malfoyów.
Ktoś potrącił go ramieniem i Draco w ostatniej chwili zdążył ugryźć się w język, tak bliski wypowiedzenia obelżywych słów. Był jednak na z góry przegranej pozycji, pozbawiony różdżki, zdolności bitewnych i jedzenia, które jego organizm mógłby przemienić w energię. Odpuścił.
Za życia zwykł odwiedzać tylko jeden sklep na Nokturnie i tam też skierował swoje niezbyt stanowcze kroki. Nie było tak, że nachodził Borgina i Burkesa, a właściwie tylko Borgina specjalnie często, lecz czasem po prostu tego potrzebował. Zawsze znajdował tam coś dla siebie - czy to namówił ojca na kupno jakiegoś podejrzanego przedmiotu, czy to po prostu wsłuchiwał się w przyjemnie służalczy, choć nieprzyjemnie oleisty głos sprzedawcy. Swego czasu ton Borgina nieco się zaostrzył i od tamtej pory Draco odwiedzał sklep coraz rzadziej. Teraz również kierował go tam tylko głupi sentyment wywołany tym nagłym przyjściem wiosny.
Budynek sklepu mieścił się pomiędzy domem pogrzebowym a sklepem ogrodniczym. Tuż nad drzwiami przybito litery tworzące napis:
„U ORGI A I K E A",
co pierwotnie było nazwą sklepu, dopóki ktoś nie skradł dwóch „B" oraz po jednym „N", „U", „R" i „S".
W imię dobrych manier Draco wytarł buty w szmacianą wycieraczkę, nim wszedł do środka. Jego wejście zaanonsowało brzmienie dzwonka. W środku było brudno i dość śmierdząco, ale Draco nie spodziewał się niczego innego; zauważył już, że jego śmierć nie wywróciła świata do góry nogami. Nie przysparzało mu to wielkiej radości, ale na niektóre rzeczy nie ma się wpływu.
- Witam - mruknął Borgin, kłaniając się lekko; zbyt lekko. Długie włosy zaczesał do tyłu i nażelował tak mocno, że skleiły się w grube kosmyki. - W czym mogę...?
Draco, który miewał tego dnia wyjątkowo zmienne nastroje, cmoknął ze zniecierpliwieniem, jakby oczekiwał od sprzedawcy, by ten czytał w myślach.
- Słuchaj, Borgin. Co byś polecił komuś, kto musi wbrew sobie polubić swojego najgorszego wroga, bo inaczej spotka go kara boska?
Borgin uniósł brew.
- Nie wydaje mi się, byśmy byli na ty, proszę pana.
Draco uniósł obie brwi.
- Nie wydaje mi się, by to była odpowiedź na moje pytanie.
Borgin opuścił brwi i szczękę.
- Pan pytał poważnie?
Draco odszedł sprzed lady, by przyjrzeć się wystawionym towarom. Dostrzegł Rękę Glorii i zaczął oglądać ją z umiarkowanym zainteresowaniem.
- Pytałem poważnie, Borgin. Masz jakiś pomysł? - zapytał, patrząc przelotnie na sprzedawcę i przenosząc wzrok na szafkę zniknięć.
Wzdrygnął się ze wstrętem, kiedy przypomniał sobie o morderczym wysiłku włożonym w naprawę szafki. O tym, do czego się w końcu przysłużyła. Mignął mu nawet umierający Dumbledore... Potter goniący jego i Snape'a...
Zastanawiał się mimochodem, czy rzeczywiście skończyłby tak źle, gdyby pozwolił Dumbledore'owi skryć go przed Voldemortem. Czy tak wiele by stracił, gdyby ominęły go wszystkie kolacje z tym gadem? Na pewno straciłby mniej włosów i kilogramów. I być może nie musiałby teraz odgrywać roli trupiego amanta.
Borgin tymczasem skończył mówić.
- Nie słuchałem - przyznał się Draco.
Borgin westchnął ciężko.
- Sądzę, że trzeba... - zaczął, lecz przerwał mu krótki dzwonek zwiastujący przybycie klienta.
Draco odwrócił się i popatrzył na wchodzącego. Coś ścisnęło go w sercu, a żołądek wywinął orła. „Nie powinienem... Po co...", pomyślał niejasno, niezdolny uczepić się którejkolwiek z wirujących w jego głowie mętnych refleksji.
- Borgin - powiedział Lucjusz Malfoy, zamaszystym krokiem podchodząc do lady.
Oczy Draco nie odrywały się od jego twarzy. Szukał oznak zmęczenia, śladów rozpaczy, ale niczego takiego nie znalazł. Mimo to czuł, że coś zmieniło się w spojrzeniu ojca, ba, nawet jego krok był mniej zamaszysty, niż to pamiętał.
Jakby coś go trzymało i nie chciało puścić. Jakby patrzył na coś, czego nie chciał widzieć.
Draco wiedział, że Borgin - choć widywał Lucjusza częściej niż... niż inni sprzedawcy - nie mógł dostrzec w nim żadnych zmian, ponieważ ojciec wyglądał niemalże jak zawsze.
„Niemalże" było tym, co Draco z trudem wyłowił z postawy Lucjusza i czego nie był do końca pewien.
Większy ciężar legł w jego żołądku, gdy Borgin odpowiedział ukłonem z rodzaju mniej głębokich i uniżonych. „Trochę szacunku dla Malfoya", powiedziałby Draco, lecz jego usta, wciąż lekko rozwarte w zdumieniu, nie poruszyły się.
- Masz... - zaczął Lucjusz i zerknął z niechęcią na Draco - ...to, o co prosiłem?
Z czystej uprzejmości Draco powinien wyjść ze sklepu, by pozwolić ojcu prowadzić podejrzane interesy bez przeszkód, ale nie mógł ruszyć się z miejsca. Och, do cholery. Prawdopodobnie był to ostatni raz, gdy go widział. Albo przedostatni, nieważne. Musiał się delektować.
Znów przypomniał sobie jeden z punktów regulaminu: „Pod żadnym pozorem nie kontaktować się z członkami rodziny", i znów zrozumiał, że przysięgli mieli rację.
Nie czuł tęsknoty. Nie zagłębiał się w temat... A teraz najchętniej rzuciłby się ojcu w ramiona. No dobrze, podałby mu rękę, reszta zależałaby od samego Lucjusza. Zapytałby, jak miewa się matka...
Matka. Na myśl o Narcyzie Draco poczuł, jak krew odpływa mu od twarzy. Musiał wyglądać jak duch na tle brudnych ścian. Tymczasem Borgin tylko skinął głową i zniknął na zapleczu. Lucjusz, czując się niewygodnie albo z powodu wwiercającego się weń spojrzenia, albo z powodu obecności nieproszonego klienta, zwrócił twarz w stronę Draco i uniósł pytająco brew, jakby oczekując wyjaśnień.
- Zastanawiam się - wychrypiał Draco - jak się czuje pańska małżonka?
Czy to znajome przeciąganie samogłosek, czy to znajomy układ piegów, a może jedynie wyraz twarzy Franka zmusił Lucjusza do uprzejmej odpowiedzi, tego nie wiedział nikt poza nim samym.
- Dobrze, dziękuję.
Draco kiwnął głową i zapadła cisza. Chyba powinien już iść. Na drętwych nogach odszedł od szafki zniknięć, przy której dotychczas stał nieruchomo, i ruszył w stronę drzwi. Nie obejrzał się ani razu, choć spojrzenie ojca paliło go w kark.
Po raz pierwszy w życiu Draco zrobił coś, na co absolutnie nie miał ochoty, wyłącznie ze względu na cudze dobro.
Kiedy znalazł się na zewnątrz, wciągnął nieświeże powietrze do płuc i wypuścił je ze świstem. Przytknął dłoń do czoła i usiłował doprowadzić się do porządku, zapanować nad szalejącym sercem. Dramatyzm chwili popsuło głośne burczenie w jego brzuchu.
Czuł się głupio, stojąc przed sklepem ze spuszczoną głową i czekając na Merlin wie co. Postanowił wydostać się z przeklętego Nokturnu i wrócić do siebie, by coś zjeść, choć nie pragnął być w tej chwili sam. Popatrzył na zegarek: jedenasta trzydzieści siedem. Potter powinien być w domu. Draco pokręcił głową z dezaprobatą; wszyscy, tylko nie Potter. W porządku, wyjątek stanowili jeszcze Longbottom, Granger, Weasleyowie i Voldemort. Wszyscy poza nimi.
Życie Draco w ciągu tygodnia z mizernego zmieniło się w bardzo mizerne i nudne, i z trudem przyznał, że praca w „Dziąśle", choć okropna, dostarczała pewnej rozrywki. Barman bywał nawet zabawny, gdy kłócił się z klientami o napiwek. A któregoś razu wyczarował pewnemu grubiańskiemu prezesowi łysy placek na czubku kudłatego łba.
Draco westchnął z dezaprobatą. Musiał upaść na głowę - tęsknił za pracą! Nie wiedział, na którą część ciała musiał upaść, by stwierdzić kolejną zadziwiającą rzecz - czekał ze zniecierpliwieniem na sobotę! Tak bardzo pragnął ruchu i towarzystwa, że gotów był pomagać Potterowi w odgmn... odygn... odgnomywianiu. Nie bronił się przed tym uczuciem, pewien, że zwyczajnie zaczyna wariować. A gdy się już wariuje, to nie ma drogi powrotnej, chyba że przez psychiatrę albo całkowitą zmianę stylu życia. Ani na jedno, ani na drugie Draco nie mógł sobie pozwolić, oddał się więc szaleństwu i szybciej poszedł spać w piątek, by obudzić się już w sobotę. Tak to sobie sprytnie obmyślił.
Plan powiódł się w stu procentach, bowiem z rana rzeczywiście była sobota. Draco, ze wzbierającą gdzieś w lędźwiach nieśmiałą ekscytacją, podniósł się z łóżka - choć miał chęć się zerwać - umył się, wypachnił i jął dobierać strój na południową okoliczność. Przebrawszy pół szafy, zorientował się, że coś bez przerwy gra mu w uszach. Już-już sięgał po but, by rzucić go za okno i trafić skrzeczącego kota, gdy kolejny raz udało mu się w czymś zorientować - dźwięk nie pochodził ze zwierzęcej krtani, dźwięk był półśpiewem, półnuceniem, którego dopuścił się sam Draco we własnej osobie. A raczej sam Draco w osobie Franka Badmana. Nie chciał okładać się obuwiem, więc jedynie strofował się w myślach. Kiedy jasne stało się, że nie jest w stanie powstrzymać się od śpiewu, poszedł na kompromis i nucił marsz żałobny.
Zgodnie z zapowiedzią Potter zjawił się w południe. Na widok Draco mina mu zrzedła.
- Jesteś chory? - zapytał. - Może wolisz zostać w domu?
Draco był chory właściwie od chwili śmierci, dlatego odparł stanowczo, że czuje się normalnie.
- Na pewno? Jesteś blady. Masz podkrążone oczy - wyliczał Potter, jednocześnie usuwając się z progu i pozwalając Draco wydostać się z mieszkania. - I chyba schudłeś? Te spodnie wcześniej tak nie wisiały.
Draco westchnął.
- Powiedziałbyś coś miłego.
Odpowiedział mu przepraszający, ale i nieco figlarny uśmiech.
- Przecież się zmartwiłem. To chyba miłe?
- Po co właściwie wychodziłem? - Draco szybko zmienił temat. - Mogłeś nas deportować u mnie.
Potter nie znalazł na to żadnego wyjaśnienia i jedynie zaoferował swoje ramię.
Ramię napięło się, gdy wbiły się w nie krótko obcięte paznokcie Draco.
- Gdzie jesteśmy? Ale masz biceps.
Potter musiał pomylić się przy aportacji - to miejsce nie wyglądało jak ogród bogatego bohatera narodowego. Draco co prawda nie miał pojęcia, jak wygląda ogród Pottera i do niedawna nie wiedział nawet, że ów ogród istnieje, ale nie tego się spodziewał. Tuż obok drewnianego domu o dziwacznych kształtach sterczało kilka łysych jeszcze drzew. Nieopodal mieściło się kilka grządek, jakieś krzaki, stare żelastwo, połamane krzesła. Przestrzeń była imponująco ogromna, lecz niezadbana.
- Jesteśmy w Norze. I dziękuję.
Draco opanował się i puścił Pottera.
- Widzisz, tak się właśnie mówi miłe rzeczy. Wstawiasz „biceps" w miejsce „podkrążonych oczu". Poza tym nie wydaje mi się, byśmy siedzieli w norze.
- Nora to... - jeszcze zanim Potter skończył mówić pierwsze słowo, Draco poczuł mdłości, gdy uświadomił sobie, co zaraz usłyszy - ...dom mojego przyjaciela, Rona. Poznałeś go niedawno.
Dodawszy szybko dwa do dwóch, Draco znów zacisnął dłoń na ramieniu Pottera.
- Spodobał ci się mój biceps, co?
- Nie, tylko... To znaczy tak, ale... - Myśl, myśl! - ...czy oni wiedzą, że ja... będę im zawracać głowę?
- Pewnie. Cieszą się, więcej rąk do pracy! Chodźmy, czekają na nas.
Ta krótka scena rozegrała się jak w zwolnionym tempie; Potter oddalający się powoli i wiatr pompujący jego rozpiętą kurtkę; Draco wystawiający przed siebie dłoń i głos zamierający w jego krtani; suchość w gardle i wilgoć pod pachami; czy można pocić się w zwolnionym tempie?
Chciał coś zawołać, opóźnić bieg wydarzeń. Na Salazara, przecież w Norze z pewnością przebywał George! George, od którego kilka tygodni temu osobiście kupił eliksir miłosny!
Co, jeśli rozpozna w nim klienta? Czy będzie na tyle dyskretny, by nic o tym nie wspomnieć? Małe szanse! „Och, my się chyba znamy!", Draco wyobrażał sobie zachowanie George'a. „Eliksir zadziałał? Zakochał się pan w kim chciał? Żadnych skutków ubocznych?". I zgroza w oczach Pottera, kiedy po kilku sekundach ułoży w głowie fakty: „Frank zjawił się u mnie pod wpływem eliksiru - Frank sam go kupił".
Co robić, co robić?!
Było za późno na skakanie Potterowi na plecy i skręcanie mu karku czy też wyrzucanie, że odgnamianie miało być formą randki, więc powinni robić to tylko we dwójkę. Było za późno, ponieważ z Nory wyłonił się rudy łeb, a z gardła rudego łba wydobył się głos:
- Zapraszamy, zapraszamy!
Draco podbiegł do Pottera, by dotrzymać mu kroku. Sam fakt, że zbliżał się do domu Weasleyów był okropny, a gdy zsumował to z groźbą zdemaskowania, musiał bez przerwy wycierać spocone dłonie w dżinsy.
Draco przywitał się z Ronem, który po chwili z powrotem zniknął w Norze. Nim Draco ruszył do środka, Potter mruknął uspokajająco w jego ucho:
- Nie denerwuj się, to mili ludzie.
Te słowa były jak cios w samo serce: on, Malfoy, onieśmielony przez biedną, zakochaną w mugolach rodzinę? Niedorzeczność! Za kogo Potter go miał? W gruncie rzeczy jego opinia nic nie znaczyła, ale na wszelki wypadek Draco zademonstrował swój najlepszy uśmiech i zapewnił, że wszystko jest w porządku.
Wnętrze Nory stanowiło ciekawy obrazek - mnóstwo szpargałów, obrazów i fantazyjnych zegarów - a najciekawsza w nim była nieobecność George'a. Zapewne w domu istniały inne pomieszczenia poza korytarzem i kuchnią, gdzie miał szansę skryć się żyjący bliźniak, ale dusza Draco wypełniła się nadzieją i zaraz począł kolekcjonować pozytywne myśli: George mógł być w pracy, George mógł mieć własną rodzinę i mieszkać w innym miejscu, George mógł leżeć w szpitalu, George mógł zostać porwany, George mógł umrzeć i zjeżdżać właśnie studzienką do sądu.
Dłonie przestały mu się pocić, jakby ktoś zakręcił kurki jego gruczołów.
- Harry, kochaneczku! - zawołała Weasleyowa i wyściskała Pottera. - Złote dziecko, nawet mój własny syn zawiódł, a ty zerwałeś się z pracy, by nam pomóc!
- Dziś mam wolne, pani Weasley ... - zaczął Potter, ale kobieta nie dała mu dokończyć:
- Jak schudłeś! Chyba nic nie jesz!
- Staram się zdrowo odżywiać, pani Weasley...
- Brak ci kobiecej ręki! - westchnęła, a Draco zachichotał jak trzynastolatek w reakcji na słowo „seks". Akurat Potter pragnął kobiecej ręki! - Ach, tak, wiem, jestem zbyt wylewna - uśmiechnęła się z zażenowaniem, opacznie rozumiejąc chichot. - Ale tak rzadko widuję Harry'ego! Mówił nam, że kogoś przyprowadzi. Frank, zgadza się?
- Dokładnie tak, miło mi.
Nie uścisnęli sobie dłoni, ponieważ pani Weasley zajęta była taplaniem rąk w mące. Różdżka sterczała jej z kieszeni fartucha.
- Dlaczego nie posłuży się pani magią?
- Mama twierdzi, że ciasto smakuje wtedy inaczej - wyjaśnił Ron.
Czyli warto dodać do wyrobu szczyptę naskórka, pomyślał Draco i żal mu się zrobiło, że nie wypada mu wypowiedzieć tego głośno. Tyle sarkastycznych uwag szło na zmarnowanie!
- Więc... mieszkacie tu tylko we dwójkę? - zapytał, zamierzając wybadać sprawę z George'em.
- Och, nie, nie - zaprzeczyła pani Weasley. - Mój mąż załatwia coś w mieście, George oczywiście pracuje do późna, a Ginny - tu jej spojrzenie powędrowało na sekundę w stronę Harry'ego - jest w swoim pokoju.
- A ja praktycznie już tu nie mieszkam - dodał Ron.
- Najpierw oświadcz się w końcu Hermionie, a potem myśl o wyprowadzce - mruknęła.
- Najpierw znajdź pierścionek ciotki.
- Mówiłam ci, że nie ma go w domu, w przeciwnym razie pomogłoby zaklęcie przywołujące.
- Taki tu bajzel, że nawet magia nie może nic znaleźć.
- Mówisz jak twój ojciec!
- Przynajmniej wiadomo, że jestem wasz.
Draco słuchał dyskusji i uszom nie wierzył. Ton Ronalda pozbawiony był należytej dozy szacunku wymaganej podczas rozmów z rodzicielką. Oni się przekomarzali! Przekopał pamięć w poszukiwaniu odbytych z rodzicami rozmów. Bywał obrażalski, bywał zły na rodziców i nawet robił miny za ich plecami, ale nigdy im nie docinał. Zmarkotniał nagle, gdy uświadomił sobie, że znacznie bardziej podoba mu się konwersacja tej dwójki niż do znudzenia powtarzane „widzisz, synu, nikt już nie szanuje czystej krwi", narzekanie na skrzaty i obgadywanie bogatszych krewnych, choć za tym ostatnim raczej przepadał.
- Może zjecie obiad, a dopiero później zajmiecie się gnomami? - zaproponowała pani Weasley i nim ktokolwiek zdołał coś odpowiedzieć, brzuch Draco zareagował głośnym burczeniem. - Rozumiem, że tak.
Nieuczciwie byłoby stwierdzić, że potrawy Weasleyowej smakowały jak pomyje, ale i przesadą byłoby wychwalać jej umiejętności pod niebiosa. Jednak sumienie Draco - które, wbrew temu, co mogła twierdzić Wetter, czasem jednak dochodziło do głosu - nie pozwalało mu na wybrzydzanie; w końcu równie dobrze mógł nie dostać do jedzenia zupełnie nic. Zadowolił się więc zupą pomidorową i kurczakiem, ciesząc się, że wreszcie może się porządnie najeść. Zadziwiające; jeszcze przed śmiercią za nic nie postawiłby w Norze stopy, a co dopiero mówić o biesiadowaniu z Weasleyami! Nie wspominając już o tym, że prędzej zastrzeliłby Pottera mugolską bronią niż umówiłby się z nim na randkę. Choć to ostatnie, oczywiście, stało się wyłącznie za sprawą Ostatniej Szansy.
Przy obiedzie dołączyła do nich Ginny - z którą, wedle wieści płynących z gazet, Potter był niegdyś znacznie bliżej - i dało się odczuć spadek temperatury w pokoju. Starała się być miła, szczerzyła zęby, zadawała uprzejme pytania, żartowała i patrzyła na Harry'ego bez cienia skrępowania, ale Draco z grzeszną satysfakcją zauważał w niej iskrę zazdrości czy czegoś podobnego.
- Skąd się znacie? - zapytała nagle, a Draco zrobił ruch, jakby chciał rozpiąć koszulę pod szyją; problem w tym, że miał na sobie sweter. Pytanie brzmiało niewinnie, ale odniósł wrażenie, że Ginny uważa jego i Pottera za parę. Na to jeszcze nie był gotowy. Z drugiej strony... Potter musiał mieć wobec niego jakieś plany, skoro przedstawiał go Weasleyom, nieprawdaż? Ale przecież do niczego między nimi nie doszło! Ni najmniejszego pocałunku, ni głaskania policzków!
- Frank mieszka nade mną, wprowadził się niedawno i cóż... nasze pierwsze spotkanie raczej nie przebiegło w przyjaznej atmosferze - zaśmiał się Potter i popatrzył Draco w oczy. Miał takie żywe tęczówki!
Draco odwrócił wzrok, odchrząknął i dokończył:
- Pomyliłem mieszkania i z boku wyglądało to, jakbym próbował się włamać. Harry akurat wracał do domu i przyłapał mnie in flagrante delicto. Chyba trochę cię obstawiłem.
- Trochę? Przez chwilę zgłupiałem.
- Nic nie dałeś po sobie poznać. Koniec końców, okazałeś mi swój dowód...
Ron wybałuszył oczy.
- Widziałeś jego zdjęcie w dowodzie? Nawet ja...
- Nie, skąd. Zasłonił palcem.
- Nie chcecie tego widzieć, wierzcie mi - wyjaśnił stanowczo Ha... Potter.
- Jeszcze nie oswoiłeś się z aparatem? Bez przerwy cykają ci zdjęcia - zauważył Draco.
- A wyglądam na nich, jakbym się oswoił?
Ginny uśmiechnęła się.
- Bądźmy szczerzy: nie.
- Właśnie. Zawsze brakuje mi tylko strużki śliny cieknącej po brodzie, bym wyglądał jak zupełny psychopata - zażartował Potter.
I choć Draco powinien krzyknąć „święta prawda!", zaprzeczył:
- Nie jest tak źle. - A później zorientował się, co zrobił i znów odchrząknął, by zamaskować zakłopotanie. „Wpędzać Pottera w kompleksy. Nie poprawiać mu samooceny". Musiał to zapamiętać. Wrócił do głównego wątku: - A co do mojego włamania - dogadaliśmy się w końcu i Harry trzasnął mi drzwiami przed nosem, nim skończyłem zapraszać go na kawę.
Potter uniósł brwi z rozbawieniem.
- Naprawdę zapraszałeś mnie wtedy na kawę?
Draco wzruszył ramionami.
- Każda okazja jest dobra, by zbliżyć się do Pottera, czyż nie? Nawet jeśli minutę wcześniej próbowało się zarekwirować jego mieszkanie. A tak naprawdę... właśnie tego dnia się wprowadziłem i chciałem, hm, po prostu kogoś poznać. - Najchętniej znów odchrząknąłby z zakłopotaniem, ale ktoś mógłby pomyśleć, że ma chore gardło, więc ograniczył się do przełknięcia śliny. - Widzę, że wszyscy już zjedliśmy, więc nim weźmiemy się do rzeczy... ktoś mi wyjaśni, co to jest odgnomywanie?
Draco przysiadł na jednym z krzeseł w ogrodzie i słuchał uważnie tego, co tłumaczył mu Potter, który mówiąc, dokonywał przy okazji wielu prezentacji. Kucał, udawał, że wyciąga gnoma z ziemi i kręcił się wokół własnej osi, by wziąć zamach i rzucić wyimaginowanym szkodnikiem gdzieś w przestrzeń, a potem nawet machał mu na pożegnanie, zaznaczając jednocześnie, że takie przyjazne gesty nie są niezbędne.
Okazał się dobrym nauczycielem, a odgnamianie, przynajmniej w teorii - nietrudnym zajęciem. Draco nie skakał z radości na myśl o oczyszczaniu ogrodu Weasleyów, którzy z pewnością poradziliby sobie sami, ale co miał do gadania? Robienie scen nie było w dobrym tonie i raczej nie przysporzyłoby mu sympatii Pottera.
Tymczasem sensei1 dotarł w swojej przemowie do wszelkich możliwych zagrożeń.
- Pod żadnym pozorem nie pij z gnomem!
Draco parsknął śmiechem, wyobrażając sobie gnoma poprawiającego rozchełstaną koszulę i czkającego pijacko przed zadaniem pytania: „no ze mną się nie napijesz?".
- To może brzmieć śmiesznie - przytaknął Potter - ale naprawdę, pod żadnym pozorem...
- ...nie pij z gnomem. Dlaczego?
Przez twarz Pottera przemknęła konsternacja.
- Nieważne. Po prostu tego nie rób.
- Rozkaz. Ale kiedyś mi o tym opowiesz. - „Czyli prawdopodobnie nigdy, bo niedługo znikam z tego świata". - Gdzie Ginny i Ron?
- Zaraz do nas dołączą.
Draco postanowił wykorzystać ten moment samotności, by wyjaśnić nurtującą go sprawę.
- Dlaczego ich matka twierdzi, że brak ci kobiecej ręki?
- Co masz na myśli?
- Mówiła wcześniej, że brak ci kobiecej ręki. Czy ona nie wie, że wolisz facetów?
- Ach - skojarzył Potter. - Wie, oczywiście, że wie. A przynajmniej taką mam nadzieję. Nie mam zamiaru trzeci raz wychodzić z szafy. Tak jakby do niej nie docierało...
Draco uśmiechnął się kpiąco, na co Potter zaczął gorąco bronić pani Weasley.
- Ona mnie kocha jak własnego syna. Mam szczęście. Nie mogę mieć do niej pretensji, że jest trochę starej daty. Zresztą nigdy nie powiedziała, że ma coś przeciwko!
- Przecież wiem - zgodził się Draco dobrodusznie. - I rodzice mogą mieć wady.
Nim doczekał się odpowiedzi, w ogrodzie zjawiła się dwójka Weasleyów w roboczym odzieniu.
- A więc zaczynajmy - zakomenderował Ron.
Odgnamianie w praktyce okazało się zajęciem trudniejszym niż w teorii. Przede wszystkim istniało ryzyko zasapania się i w przypadku Draco ryzyka tego nie dało się uniknąć. Pozbywszy się trzech gnomów, z czwartym jął już tylko negocjować i namawiać go na dobrowolne opuszczenie podwórka. Gnom nie przerywał, gdyż nie rozumiał ani słowa i ani słowa odpowiedzieć nie mógł, ale koniec końców tak miał dość gadania, że puścił się pędem przed siebie i wyrżnął głową w płot. Ron, który ze zdumieniem obserwował całą sytuację, prawie popłakał się z rozbawienia i, rechocząc, opowiedział wszystko Harry'emu. Potterowi. Opowiedział wszystko Potterowi. Draco zirytował się, dostrzegłszy, że śmiech Pottera sprawia mu przyjemność. Jeszcze bardziej rozdrażniło go, jak bardzo łechcze jego ego świadomość, kto jest przyczyną tej radości: on sam.
A później coś grzmotnęło go w ciemię i padł nieprzytomny na ziemię.
Wciągnął nosem powietrze. Zapach był rozkosznie męski, ale Draco nie dałby rady podzielić go na części składowe: żaden pot wymieszany z miętą i perfumami, żaden proszek do prania z nutą jaśminową, żadna kawa zlewająca się z wodą kolońską. Ot, sam Harry Potter siedział gdzieś w pobliżu i pachniał.
Terror płynący z tego stwierdzenia otworzył mu oczy. Rzeczywiście, Potter zajmował miejsce obok i gdy tylko zauważył, że Draco odzyskał świadomość, podniósł się z fotela, by pochylić się tuż nad nim.
- Jak się czujesz? Rzuciliśmy na ciebie zaklęcie przeciw wstrząśnieniu mózgu. Ginny szkoli się na medyka, więc trochę się na tym zna.
Draco zmarszczył brwi. Twarz Pottera była za blisko.
- Musi się na tym znać, jeśli zdarza jej się przyłożyć komuś gnomem.
- Strasznie cię przeprasza. Chciała zostać, ale powiedziałem, że pewnie wolałbyś być sam. A przynajmniej prawie sam, bo ja wciąż tu jestem.
Dopiero teraz Draco zauważył, że nie znajdują się w Norze, a w schludnym mieszkanku Pottera.
- Widzę, że tu jesteś. Aż nazbyt wyraźnie.
Potter nie pojął aluzji i nie odsunął się, a na domiar złego przyłożył szorstką dłoń do czoła zesztywniałego Draco. Gdy słowo „zesztywniały" zaczęło nabierać nowego znaczenia, Draco szybko wyobraził sobie coś, co znajdowało się na samym końcu listy rzeczy pobudzających erotycznie: McGonagall w bieliźnie.
- Co robisz? - warknął i wetknął głowę w głąb poduszki. - Nie mam gorączki.
- Nie masz. - Potter wreszcie się wyprostował. - Nic cię nie boli? Może trzeba cię zabrać do szpitala?
- Nie, wszystko dobrze. To znaczy... rzuciliście na mnie tylko to jedno zaklęcie, tak?
- Tak.
- Które nie ma żadnych skutków ubocznych?
- Takich jak?
Draco wypuścił nosem powietrze i usiadł.
- Wzrost ciśnienia krwi, pomieszanie zmysłów...
- Ginny przed niczym mnie nie ostrzegała. Mówiła, że to rutynowy zabieg.
- W porządku.
Po chwili krępującej ciszy Potter odchrząknął.
- Czuję się winny. Nie powinienem był cię zabierać... Powinienem cię ostrzec... W końcu bardziej prawdopodobne, że ktoś trafi cię gnomem, niż że sam gnom będzie cię namawiał do pijaństwa!
- Nie twoja wina, że zazdrosna dziewczyna chciała się na mnie mścić.
Potter zmarszczył brwi; ta uwaga mu się nie spodobała.
- Ginny nie byłaby do tego zdolna.
- Skąd wiesz? - zapytał Draco zaczepnie. - Cały dzień zachowywała się dziwnie.
- O czym ty mówisz? Była miła.
- Aż nadto! Zagadywała cię, szczerzyła się do ciebie i... - Draco urwał. Zrobiło mu się gorąco, gdy zdał sobie sprawę, że to nie Ginny była zazdrosna. - Masz rację, pewnie coś sobie ubzdurałem. Mój Merlinie, jak późno! - wykrzyknął, choć nie miał pojęcia, która godzina, i wstał. - Muszę iść, muszę... żelazko!
Ale Potter spokojnie położył dłonie na jego ramionach i nie dał mu ruszyć się z miejsca.
- Trzeba robić za ciebie pranie, a ty chcesz mi powiedzieć, że wiesz, jak używać żelazka? Prawdę mówiąc, jestem zdumiony, że znasz to słowo. Nie uciekaj.
Draco popatrzył na Pottera z rezygnacją. Gnojek czasem bywał zbyt domyślny, choć nikt by go o to nie posądzał.
- A zatem nakazuję ci mnie wypuścić, bo muszę coś...
Słowa uwięzły mu w gardle, ponieważ stojący przed nim Potter przeniósł jedną z dłoni na plecy Draco, a drugą przesunął po jego policzku. Ich twarze znów znalazły się zbyt blisko siebie.
Zareaguj jakoś! Przywal mu! Odepchnij go! Odwróć się chociaż!
Zamiast tego patrzył jak zahipnotyzowany na zbliżające się wargi Pottera.
Nie otwieraj ust!
Przysunął się bliżej, a przyjemny dreszcz przemknął mu po kręgosłupie, gdy ciepły język Harry'ego zetknął się z jego własnym.
Uznaj chociaż, że robisz to w celach badawczych...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro