III
Deszcz padał przez całą noc, nie słabnąc ani na chwilę. Nie ustąpił o świcie, ani nie zelżał w ciągu dnia. Weres z ulgą przywitał widok granicznej fortyfikacji, gdy w południe dojechali na skraj lasu. Obrzucił uważnym spojrzeniem potężne mury rozciągające się nad brzegiem rzeki - sąsiadujący z nimi teren oczyszczono z krzaków, bramę zawarto, a na blankach przechadzali się strażnicy. Ukontentowany kiwnął głową i ruszył przed siebie. Wjechali właśnie na płaski teren, ciągnący się aż do warowni, kiedy Sinas zatrzymał konia.
- Dołączę do ciebie później - powiedział, zauważając pytający wzrok towarzysza.
Weres skrzywił się, widząc skupienie malujące się na twarzy czarownika. Zapamiętuje teren... Wspomnienie teleportacji wywołało u niego nieprzyjemny dreszcz. Nienawidził jej. Na krótką chwilę świat przestawał istnieć, a pogrążoną w nicości świadomość opanowywał pierwotny, zwierzęcy lęk. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli z tego korzystać.
Gdy zostawił Sinasa za sobą, po raz pierwszy odczuł towarzyszący im od wielu dni deszcz. Wzdrygnął się, gdy zimne krople zaczęły spływać mu po szyi i wciekać pod ubranie. Szybko zarzucił na głowę kaptur. Na szczęście już po chwili znalazł się przed potężną, okutą żelazem bramą. Mały lufcik otworzył się praktycznie od razu.
- Ktoś ty? - padło pytanie.
Weres wyciągnął z kieszeni płaszcza królewski glejt i podsunął go przed oczy strażnika. Chwilę później zgrzytnął klucz w zamku, zatrzeszczały zawiasy. W wielkiej, okutej żelazem bramie uchyliły się niewielkie drzwi, z trudem mieszczące jeźdźca z koniem.
- A on? - wartownik wskazał głową na nieruchomą postać Sinasa.
- Pokierujcie go do mnie, kiedy już tu dotrze. - Weres wzruszył ramionami, ignorując zdziwione spojrzenie mężczyzny. - Prowadźcie do komendanta.
*
Weres stał nieruchomo, czekając, aż dowódca twierdzy zapozna się z treścią glejtu.
- Kolejny Czarnooki?! - Mężczyzna odłożył w końcu dokument, wbił w przybysza twarde spojrzenie. Zastukał palcem o blat stołu.
Weres nie odpowiedział, nie widział takiej potrzeby - wszystko znajdowało się na piśmie. Spod przymrużonych powiek przyglądał się dowódcy. Prześlizgnął się wzrokiem przez jego kwadratową, oszpeconą starą blizną szczękę, posiwiałe włosy, opadające na żywe, inteligentne oczy i umięśnioną sylwetkę, na której pomimo wieku nie dostrzegł gromadzącego się tłuszczu. Mężczyzna wyglądał na kogoś, kto poważnie traktuje powierzone mu obowiązki. Gdy cisza zaczęła się przeciągać, westchnął i pokręcił głową, nie kryjąc rozczarowania.
- Jesteście czwartą grupą, która przechodzi przez mój fort. Jak dotąd nikt jeszcze nie powrócił. Nie sądzę, żeby tym razem miało być inaczej. - Zamilkł na chwilę, znów zastukał palcami o blat biurka. - Nie wiem, co takiego dzieje się na Rubieżach. Próbowałem przesłuchiwać uciekinierów, których pojawia się coraz więcej, jednak nie potrafili powiedzieć mi nic konkretnego. Nic, co wyjaśniałoby zaginięcie wszystkich zwiadowców. Posłałem do króla list z prośbą o wsparcie, dostałem ciebie...
- Nie jestem sam.
Dowódca popatrzył przez okno. Zmrużył oczy, przyglądając się wciąż nieruchomej sylwetce Sinasa.
- To mag?
- Tak.
- Mam nadzieję, że nie padnie w pierwszym starciu z plemionami. - Dowódca odchylił się na krześle, stuknął otwartą dłonią w blat. - Odpocznijcie, przeprawimy was o świcie.
Weres znów skinął zdawkowo głową, wyszedł. Jeden z żołnierzy poprowadził go do koszar i wskazał pokój przypominający wielkością celę. Zabójca zatrzasnął drzwi, zostając sam. Wciągnął do płuc powietrze przesiąknięte wonią stęchlizny i kurzu. Kurz zalegał również na stoliku, na którym stała na wpół wypalona świeca, oraz siennikach, ułożonych na dwóch prostych pryczach.
Weres odłożył bagaż pod ścianę i z przyjemnością wyciągnął się na łóżku. Przymknął oczy, rozkoszując się spokojem. Zmęczone długą podróżą mięśnie w końcu mogły się rozluźnić; nic twardego nie wbijało się w plecy, od podłoża nie ciągnęło chłodem. Zaczął zapadać w sen, gdy zawiasy zazgrzytały płaczliwie.
- Kawy bym się napił. - Sinas wparował do środka, upuścił bagaż na podłogę i nie zdejmując butów, rzucił się na drugi siennik. - Przyniesiesz?
- Spierdalaj.
Czarodziej zacmokał z udawanym oburzeniem.
Kiedyś go uduszę. We śnie.
Sinas ułożył się na boku, podparł brodę dłonią i utkwił ślepia w towarzyszu.
- Wiesz, zastanawiam się cały czas nad magią bram. Potrafię opracować zaklęcie otwierające przejście na Pustkowie, ale nie umiem go ustabilizować. Jednak ktoś tego wcześniej dokonał. Nie możliwe, żeby był mądrzejszy ode mnie, więc istnieje element, którego nie dostrzegam. Pamiętasz zamieszanie w Trovii? Nie dają mi spokoju te miecze, zdolne pokonać upiora. Myślę, że ich istnienie może mieć związek z tym, czego mi brakuje.
Ja pierdolę, nie mógł pozostać na zewnątrz chwili dłużej? Może zdążyłbym zasnąć i nie musiał go słuchać. Niestety Sinas dopiero się rozkręcał. Kiedy doszedł do założeń teorii magii Weres nie wytrzymał.
- Sprawdzę co z końmi - warknął i zatrzasnął za sobą drzwi.
*
Sinas opadł na plecy i uśmiechnął się z ulgą. W końcu był sam. Co prawda docierały do niego emocje przebywających w twierdzy ludzi, ale nie były tak intensywne, jak siedzącego obok Weresa. Dwa zdania o magii i mam go z głowy - zaśmiał się w duchu. Potrzebował wytchnienia. Utrzymywanie tarczy przez kilka dni nie wyczerpywało wprawdzie jego mocy, jednak wymagało stałej koncentracji. Najgorsze były noce, w trakcie których pozwalał sobie jedynie na płytkie drzemki pełne niespokojnych snów. Teraz, kiedy schronili się pod dachem, mógł wreszcie odpocząć.
Zdjął zabłocone buty oraz płaszcz i mrucząc z przyjemności, zawinął się w gruby, wełniany koc. Zasnął, gdy tylko zamknął oczy.
Znów znalazł się w mroku, nie mogąc się poruszyć ani przywołać mocy. Serce przyspieszyło, niespokojnie tłukło o żebra. Ten sam sen? Sinas spróbował zapanować nad ogarniającym go strachem, rzucał wokół pełne napięcia spojrzenia. Dostrzegł jedynie skrzące się w cieniu oczy; tym razem nie gorzały jednak ogniem, a spoglądały na niego bielmem starości.
- Czas się kończy, musisz się spieszyć. - Z ciemności wyłoniła się twarz starej kobiety. Sinas patrzył na nią, nabierając pewności, że gdzieś już ją spotkał. Tylko gdzie?
Kobieta cmoknęła zniecierpliwiona.
- Pokażę ci.
Mrok zniknął, a czarodziej spostrzegł, że unosi się w powietrzu. Pod sobą widział twierdzę i wijącą się wstęgę rzeki. Coś pchnęło go w stronę Rubieży. Sinas z każdą chwilą nabierał prędkości, mijał kępy drzew i rozległe stepy. W pewnym momencie teren zaczął się wznosić, przechodząc w niskie góry. Czarodziej zwolnił, gdy znalazł się w wąskim parowie - u podnóża stoku dostrzegł wylot jaskini. W tym samym momencie zdjął go strach, strach nienależący do niego. Lepki i zimny jak pot występujący na skórę. Znów spróbował odzyskać kontrolę nad swoim ciałem, lecz niewidzialna siła poprowadziła go do środka, powiodła korytarzami wyrytymi przez podziemną rzekę.
Po chwili znalazł się w ogromnej skalnej komnacie. Wokół widział tłum z twarzami umazanymi krwią i szaleństwem w oczach, powtarzający słowa w nieznanym języku. A on odbierał uczucia wszystkich tych ludzi. Fascynacja, gniew, wściekłość i obsesja splatały się w jeden emocjonalny wir, który rozpędzał się, nabierając przerażającej formy obłędu - obłędu, który zaczął wypełniać jego umysł. Sinas grzązł w bagnie szaleństwa, pragnącego pochłonąć go w całości. Zacisnął powieki. Próbował wyrzucić z siebie przepełniające go uczucie, lecz nie potrafił. Nie wiedział, czy to w ogóle jest możliwe! Posiadał dar będący jednocześnie przekleństwem.
Spiął mięśnie, chcąc wyrwać się niewidzialnej sile, która go tu przywiodła, ale nie był w stanie.
- Patrz! - Usłyszał w głowie polecenie.
Nie chciał patrzeć; chciał odejść, wyparować, zniknąć, ale rozkaz był silniejszy. Z dziecinną łatwością złamał jego wolę. Sinas rozszerzył oczy, zmuszony do spoglądania na kamienny ołtarz i zaskomlał, gdy przeszył go lęk uwięzionego na nim człowieka. Nóż wzniósł się i opadł, zagłębiając w ciele, a Sinas stał się bólem, przerażeniem i krzykiem. Nie wiedział, ile czasu minęło, nim znów mógł zacząć myśleć. Wtedy zobaczył krew. Spływała z ołtarza, ciekła po posadzce, wypełniała wyryty na niej pentagram - pentagram stanowiący zaklęcie przywołania. W tej samej chwili poczuł, jak niewidzialna siła zabiera go z tego miejsca.
Znów nastał mrok.
Obudził się zdyszany i spocony ze strachu, z gardłem zdartym od krzyku. Niewidzialne okowy puściły. Zerwał się z miejsca, a w uszach wciąż dźwięczał mu starczy głos:
- Śpiesz się!
*
Weres budził się powoli, odurzony miękkością łóżka i ciepłem suchego koca. Wokół panowała cisza. Deszcz przestał wreszcie padać i jego ciężkie krople nie bębniły już w okna. Sians musiał wciąż spać, skoro jeszcze nie pierdolił o magii. Sinas... Weres otworzył oczy, uświadamiając sobie, że jest w pomieszczeniu sam. Dziwne.
Zerwał się z łóżka i po chwili był już na zewnątrz. Z niedowierzaniem dostrzegł czarownika siodłającego konie. Gdy się zbliżył, Sinas obrzucił go nieobecnym wzrokiem.
- Zjemy w drodze - oznajmił.
A temu co znowu odjebało? Weres zmarszczył brwi, uważnie przyglądając się towarzyszowi. Nie drążył jednak tematu; zrobi to, gdy zostaną sami. W towarzystwie żołnierzy udali się nad rzekę, gdzie czekała na nich barka. Sinas nie odezwał się słowem, gdy sunęli wolno po wodzie, ani gdy dotarli wreszcie na drugi brzeg. Pożegnał się z żołnierzami jedynie krótkim skinieniem głowy i w następnej chwili był już w siodle.
Ruszył galopem, zanim Weres nie zdążył z nim porozmawiać. Nie zwalniając ani na chwilę przemierzyli łęgi i zanurzyli się w lesie. Wokół panowała jesienna cisza, zakłócana jedynie przez tętent kopyt i chrapliwy oddech koni. Po bokach śmigały nagie gałęzie drzew. Weres nie spodziewał się, że kiedykolwiek będzie mu brakowało marudzenia towarzysza - jego nietypowe milczenie wzbudzało jednak niepokój. Ten cholerny czarownik gna, jakby coś nas goniło. Gdy znów wypadli na otwartą przestrzeń, pogonił konia, zrównując się z Sinasem.
- Czy jest jakaś przyczyna takiego pośpiechu?
Czarownik obrzucił go szybkim spojrzeniem i spuścił wzrok.
- Miałem sen...
Nie no, kurwa, sen? Ból zmęczonych przeciągającym się galopem mięśni sprawił, że irytacja ogarnęła go jeszcze szybciej niż zwykle. Cholerny czarownik bez trudu wyczuł nastrój towarzysza. Ściągnął wodze i dodał:
- Jeśli ten sen był prawdziwy, możemy mieć poważne kłopoty.
- Sinas, kurwa, czy kiedykolwiek dotąd przyśniło ci się coś, co później okazało się prawdą?
- Miałem koszmary o tym, że znów z tobą podróżuję - prychnął czarownik, lecz zaraz spoważniał.
Weres zmarszczył brwi, przyglądając mu się z uwagą. Sinas zaciskał usta w wąską kreskę, z jego sztywnej, wyprostowanej sylwetki biła determinacja. Zwykły sen tak by na niego nie wpłynął...
- Co widziałeś? - zapytał i ze zdziwieniem dostrzegł nerwowy tik na twarzy towarzysza.
- Krwawy rytuał, jakiś kult... - Czarownik zanurzył palce w grzywie konia, pozbierał myśli. - To, co działo się w Trovi, było wynikiem wypadku i nieprzemyślanych eksperymentów z groźną magią. Tym razem jednak wygląda na to, że ktoś działa z premedytacją, chcąc osiągnąć konkretny cel.
- Jaki cel?
- Próbują przywołać coś z Pustkowia. Coś dużo większego od mojego feniksa.
Weres zmarszczył brwi, przyglądając się linii horyzontu. Szare niebo zlewało się z burym stepem, pojedyncze krzewy układały się na wzór burzowych chmur. Gdzieś w dali, majaczyły góry.
- Pod warunkiem, że twój sen był prawdziwy - mruknął.
- Tak.
Sinas nie dodał już nic więcej, a zabójca nie kontynuował tematu. Choć ciężko było mu uwierzyć w prawdziwość sennych wizji, to na Rubieżach rzeczywiście działo się coś groźnego.
Znów puścili konie galopem. Czarownik musiał przelewać moc w wierzchowce, bo gnały przed siebie już drugą świecę, a ich sierść wciąż jeszcze nie pokryła się pianą.
Jednostajny krajobraz stepu zaczął się stopniowo zmieniać; przybyło drzew, pojawiły się skupiska skał. Minęła kolejna świeca, gdy Sinas zatrzymał gwałtownie konia, patrząc gdzieś w bok. Weres poszedł w jego ślady.
- Wyczuwasz coś? - zapytał.
- Śmierć.
Zabójca, rozpoznając wyraz twarzy towarzysza, sprawdził, czy miecz lekko wychodzi z pochwy.
Ruszyli kłusem, odbijając na północ. Nie minęło dużo czasu, kiedy natknęli się na pierwsze zwłoki - skórzana sukienka z wyhaftowanymi plemiennymi wzorami, rozrzucone na bok rączki i krwawa miazga w miejscu twarzy.
Weres zerknął w stronę towarzysza. W jadowicie zielonych oczach maga płonął gniew, mięśnie grały na zaciśniętych szczękach. Ciekawe, jak dawał sobie radę w trakcie Wielkiej Wojny - pomyślał Weres, gdy znów ruszyli przed siebie. Powiew wiatru przyniósł zapach rozkładu.
Chwilę później ich oczom ukazało się obozowisko koczowników; poniszczone jurty, stratowana, uwalana zakrzepłą krwią ziemia, strzępy ubrań, skorupy naczyń. Podjechali bliżej, płosząc padlinożerne ptaki. Gdy uniosły się z krakaniem i biciem skrzydeł, doleciało ich wściekłe warczenie. Wychudzony pies o zmierzwionej sierści szczerzył kły znad na wpół pożarte zwłoki. Po chwili cofnął się i czmychnął między drzewa.
Weres obrzucił trupa obojętnym spojrzeniem, uniósł brew na widok kościanych ozdób wplątanych w jego włosy, skupił się na obozowisku. Walający się wokół, porzucony dobytek oraz pasące się w dali, spore stado vaków - na wpół dzikich, kudłatych krów, za którymi przemieszczały się plemiona koczowników - wykluczały napaść łupieżczą. Ludzkich zwłok znalazł za to stosunkowo niewiele.
Znów zerknął na zwierzęta i skrzywił się lekko. Co za pomysł, żeby uzależniać swoje życie od bydła. Podróżować w ślad za krową...Pojebane. Zobaczył, jak spłoszone wcześniej ptaki obniżają lot i znikają pomiędzy jurtami.
- Ktoś zdołał się ukryć? Wyczuwasz coś?
- Nie - odparł głuchym głosem Sinas. Spoglądał przed siebie nieobecnym wzrokiem, jakby dostrzegał coś, czego zabójcy nie było dane zobaczyć.
Weres zmarszczył brwi i skupił się na zamieszkiwanych przez koczowników jurtach. Słyszał o nich z opowieści, ale na żywo nigdy jeszcze nie widział. Zsunął się z siodła i podszedł bliżej. Oparł dłoń na ocieplanej plecioną słomą oraz skórami ścianie; z pociętych miejsc wystawał drewniany szkielet. Wszedł do środka i przymrużył oczy, przyzwyczajając się do panującego wewnątrz półmroku. Śmierdziało trupem. Otaksował pomieszczenie ponurym spojrzeniem. W centralnym miejscu, nad wygaszonym ogniskiem, wisiał kociołek. Zajrzał do środka - był pusty. Kierując się odorem zwłok, zbliżył się do ściany. Na barłogu, na wpół zawinięta w pledy, leżała martwa kobieta. Siwe włosy zalepione były skrzepem. Stratowali ją, zanim zdążyła wstać. Podłoga wokół, wyłożona skórami zwierząt oraz plecionymi dywanikami, została zadeptana kopytami koni i zachlapana krwią.
Weres wyszedł, płosząc zaglądającego do środka kundla i ruszył pomiędzy jurty, bacznie przyglądając się śladom. Natknął się jeszcze na kilka zwłok, otoczonych przez chmary much. W większości byli to mężczyźni, ale widział też kobiety i dzieci, choć w bardzo niewielkiej liczbie. Co się stało z resztą? Porwano ich? Poszli dalej? Jebane krowy wciąż są na miejscu.
Zatrzymał się na granicy obozowiska, gdzie dostrzegł niknące w oddali koleiny wozów. Po chwili dołączył do niego Sinas, prowadząc konie.
- Co udało ci się ustalić?
- Zaatakowano ich w nocy, kilkunastu jeźdźców, może trochę więcej. Odeszli na wschód, prowadząc ze sobą jeńców. - Weres wskazał ich dotychczasowy kierunek jazdy.
Sinas skinął głową, po czym przymknął oczy, przyzywając moc; rozległ się skowyt przerażonych psów, ziemia zadrżała. Obozowisko się zapadło, a wzburzona ziemia pochłonęła szczątki jej mieszkańców.
Czarodziej wzdrygnął się i wskoczył na siodło.
- Ruszajmy - powiedział.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro