II
Weres wytężał wzrok, starając przebić się przez strugi deszczu spływające po rozciągniętej wokół, magicznej barierze. Oprócz jednostajnego szumu ulewy słyszał jedynie mlaskający odgłos wyrywanych z błota kopyt oraz mamrotanie Sinasa, który puściwszy luźno wodze, czytał opartą o szyję konia księgę. Może chociaż ta szkapa w końcu się potknie? Weres przez chwilę cieszył się wizją czarownika siedzącego dupą w kałuży. Niestety szkapa Sinasa szła jak zwykle równo, z wyciągniętą ku dołowi szyją i dolną wargą szorującą niemal po ziemi. Jej uszy zwisały luźno na boki. To chyba najbrzydszy koń w Istengardzie. Westchnął cicho i znów wbił wzrok we wszechobecną wodę, rozmywającą otaczające ich drzewa w niewyraźną, burą plamę.
Już dawno zostawili za sobą oliwne gaje, ogrodzone kamiennymi murkami winnice oraz porozrzucane to tu, to tam wioski, a rozciągająca się poza nimi jałowa ziemia porośnięta jedynie kolczastymi krzakami zaczęła wznosić się, przechodząc w pogórze pokryte rzadkim lasem. Zbliżali się do Dalekich Rubieży.
Weres z niechęcią spojrzał na nisko wiszące chmury. Ja pierdolę, ostatnio jestem ciągle w drodze - pomyślał. Miał szczerą nadzieję, że porę deszczową uda mu się spędzić w domu; w pałacowej komnacie z widokiem na port, ciepłym kominkiem oraz szerokim, miękkim łożem. Zimą powinniśmy się ograniczać do lokalnych mordów. Nie ma już dla mnie zleceń w stolicy? Znów zerknął w stronę czarownika, który zdawał się zupełnie nie podzielać jego frustracji. I do tego jeszcze on...
Na szczęście przed wieczorem deszcz ustał, a nieśmiałe promienie zachodzącego słońca zdołały przedrzeć się przez warstwę chmur. Nastała przyjemna cisza, którą zakłócał jedynie stłumiony błotem odgłos kopyt. Droga zaczęła wspinać się w górę i wić wśród głazów. Objechali właśnie jeden, wyjątkowo duży kamień, gdy Weres ściągnął gwałtownie wodze. Na drodze stała trójka ludzi.
No ja pierdole, jebany czarownik ich nie wyczuł? - pomyślał na widok wymierzonej w siebie strzały.
- Zaczytałem się - wyjaśnił Sinas, dostrzegając jego wściekłe spojrzenie.
Młodzian dzierżący łuk chrząknął i odezwał się gromkim głosem:
- Jam jest honorowy rozbójnik Hobin, a to moja wesoła gromada.
Weres obrzucił szybkim spojrzeniem ludzi stających po jego bokach - dziewuchę dzierżącą miecz niczym miotłę i wysokiego grubasa z pałą nabijaną ćwiekami.
Co to za błazny?
- Okradamy bogatych i oddajemy biednym - dodał z dumą rozbójnik.
Weres poczuł, jak opada mu szczęką. Sinas za to ostatecznie stracił zainteresowanie księgą, wyprostował się i wyszczerzył radośnie.
- Nie jesteśmy bogaci, pozwólcie nam przejechać.
Młodzian zmarszczył brwi, przyjrzał mu się z powagą. Pokiwał głową, a idiotyczny kapelusik z piórkiem na jego łbie przekrzywił się nieznacznie.
- Faktycznie, wyglądasz, jakbyś nie dojadał. Takiś mizerny, żem cię za babę wziął. Teraz jeno widzę, że cycków brak. Za to twój kompan wygląda mi na znacznego woja. Kiesę z pewnością też ma znaczną.
Weres poczuł przypływ złośliwej satysfakcji, zwłaszcza gdy dostrzegł, jak uśmiech Sinasa spływa mu z twarzy.
- Weź mu obij tę mordę, woju - warknął czarownik.
- Noo właściwie z bogatymi bieda ostatnio, to i średniozamożny się nada - rezolutny młodzieniec dokończył wypowiedź niezrażony słowami Sinasa.
- Niestety nie możemy was wspomóc - odpowiedział Weres, obrzucając wymownym spojrzeniem mizernego towarzysza bez cycków.
- Nie zbieramy jałmużny. My siłą odbieramy to, co ludowi się należy!
- Myślisz, że ten chuj jest jakiś opóźniony? - zapytał zabójca, zwracając się do czarownika.
Sinas wzruszył ramionami.
- Sprawdź, czy wciąż jest zdolny do nauki. Tylko nie zabijaj, w końcu to bohater ludu.
Zabójca wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu i zsunął się z siodła.
- Nie ruszaj się woju, bo ma strzała w mgnieniu oka może przeszyć twe serce - zawołał młodzieniec.
- Nie sądzę. - Weres wziął głębszy wdech, skupił się na krążącej w ciele krwi.
- Czarnoo...
Słowa honorowego rozbójnika przeszły w zduszony krzyk bólu - pięść zabójcy z głośny chrzęstem złamała mu nos. W tej samej chwili zafurkotała wystrzelona z łuku strzała. Weres nie zwrócił na nią uwagi, zawirował, wyprowadzając kopnięcie. Czubek buta trafił pomiędzy nogi olbrzyma, tuż poniżej luźno zwisającego brzucha. Mężczyzna zgiął się w pół, wydając z siebie coś pomiędzy szlochem a skowytem. Weres obrócił się w stronę jego towarzyszki i rozluźnił; dziewczyna zastygła z mieczem wyciągniętym przed siebie, a z jej oczu wyzierał szok. Sinas.
Czarownik uśmiechał się krzywo, obracając w palcach strzałę wypuszczoną przez rozbójnika.
- Co za pomysł, żeby rabować na takim odludziu.
- Co za pomysł, żeby zrabowane łupy oddawać biednym. - Weres pokręcił z niedowierzaniem głową, po czym zatopił pięść w żołądku łypiącego z furią, honorowego młodzieńca. Gdy ten zwalił się z jękiem na ziemię, poprawił jeszcze kopniakiem. Parę razy. Wyszedł z transu i wciągnął głęboko w płuca wieczorne powietrze. Pachniało deszczem, a krople wody na gałęziach drzew mieniły się złotem zachodzącego słońca. Weres przymknął na moment oczy, czując, jak znika gniew i powraca spokój. By ten spokój utrzymał się odrobinę dłużej, trzasnął kolanem w twarz wciąż pochylonego grubasa. Jebany liść, kurwa, na wietrze - pomyślał i rozciągnął usta w uśmiechu.
Odjeżdżali w akompaniamencie jęków i biadolenia dziewuchy.
Niestety świeżo odzyskany spokój ulotnił się niedługo potem, gdy tylko ten pierdolony Sinas zdecydował się podzielić z towarzyszem swoimi przemyśleniami.
- Zastanawiałem się nad problem, jaki niesie ze sobą wypatrywanie w pojęciu cechy istnienia. Dotąd powiedziałbym, że nie jest to problem, przed którym stoi analiza pojęciowa, tylko kwestia empiryczna. Albo jesteś w stanie znaleźć coś w świecie, albo nie. Jednak Pustkowie zmienia tę postać rzeczy. Spowodowało, że pojęcie feniksa nabrało cech istnienia.
Kurwa, nie! Tylko nie to! Jestem oazą spokoju. Pierdolonym, kurwa, zajebiście wyciszonym kwiatem lotosu, na zajebiście spokojnej tafli jebanego jeziora.
- Tworzenie pojęć jest podstawową funkcją postrzegania i myślenia - ciągnął rozemocjonowany czarownik. - Wyobraź sobie istnienie odrębnego, dużo doskonalszego od nas bytu. Teraz możesz sobie wyobrazić, że powstaliśmy jako pojęcie wymyślone przez ten właśnie byt.
Weres wiedział z doświadczenia, że musi mu pozwolić się wygadać, bo zatrzymanie słowotoku Sinasa za każdym razem przypominało próbę wyhamowania pędzącej lawiny. Zrezygnowany zaczął rozglądać się za odpowiednim miejscem na nocleg i dostrzegł, jak przeklęty czarownik spoglądał na niego z triumfem wymalowanym na irytującej paszczy.
- Pewnie chciałbyś zapytać, jak można udowodnić istnienie takiego bytu?
Nie kurwa, nie chciałbym! I nie wierzę, że o tym nie wiesz. Złośliwy błysk w ślepiach czarownika mówił sam za siebie.
- Wyobraź sobie teraz istnienie bytu doskonałego. Byt taki musi istnieć, ponieważ istnienie jest najwyższą doskonałością. Trudno być doskonałym nie istniejąc. Istnienie jest najważniejszą doskonałością, więc musi takiemu bytowi przysługiwać. A jeśli mu przysługuje, to musi on istnieć! - wykrzyknął Sinas.
Weres obrzucił go oschłym spojrzeniem i skręcił z drogi pomiędzy skały.
*
Następnego ranka rozpadało się na dobre, a pogoda nie poprawiła się przez kilka kolejnych dni. Sinas, zmuszony do ciągłego utrzymywania tarczy, zaczął odczuwać podobną irytację, jak jego towarzysz. Po jaką cholerę zgodziłem się na tę wyprawę? Przecież Weres sam by sobie poradził - zamarudził w myślach i spoważniał, czując ostrą igłę żalu. - Lorien i Elisa sobie nie poradzili...
Smutek wkradł się do jego serca i rozgościł na dobre zachęcany szumem deszczu i szarością nieba. Nawet dręczenie towarzysza podróży straciło swój dotychczasowy urok. Czarodziej jechał więc w milczeniu, wpatrując się w majaczący za ścianą deszczu las. Wijąca się, śliska droga uniemożliwiała dalsze czytanie, przez co czas niemiłosiernie się dłużył. Szkoda, że nie mogę nas przeteleportować od razu na miejsce - pomyślał i westchnął przeciągle. Niestety potrafił przeskoczyć jedynie w te miejsca, w których już raz się znalazł i poświęcił czas na ich dokładne zapamiętanie. Dodatkowo dochodziła jeszcze kwestia koni; zwierzęta traciły zmysły w trakcie przejścia. Większość ludzi też nie znosiła za dobrze takiego sposobu podróżowania, a Weres nie należał do wyjątków.
Zrezygnowany Sinas kiwał się sennie w siodle, lecz momentalnie przestał, gdy w odczuwaną przez niego melancholię wdarły się obce emocje. Docierały do niego z daleka, jednak z każdą chwilą nabierały intensywności. Ściągnął wodze i zatrzymał konia, czując ogarniającą go stopniowo rozpacz - rozpacz ludzi, którzy stracili prawie wszystko. Grozę tych, którzy zobaczyli coś potwornego i przestali wierzyć, że istnieje jeszcze gdzieś miejsce, w którym będą bezpieczni.
W oddali zamajaczyły kształty. Sinas pokręcił głową, widząc, że Weres sięga po broń. Znów ruszył do przodu i po chwili w zbliżających się postaciach był już w stanie rozpoznać ludzkie sylwetki. Było ich kilkunastu. Sunęli w ciszy, ze spuszczonymi głowami, chudzi, obdarci i brudni. Na ich twarzach wiły się klanowe tatuaże. Uderzyły go ich puste, martwe oczy. Uciekają z Rubieży... Dlaczego? Brakuje mężczyzn - pomyślał. Część kobiet dźwigała na plecach zawinięte w skóry maluchy, starsze dzieci sztywno przekładały ubłocone nogi. Sinas zmarszczył brwi, widząc chudą rączkę wciśniętą w pomarszczoną, pokrytą plamami dłoń. Nie wiedział, które z nich, prowadzi które; babka wnuka, czy wnuk babkę. Ze zgarbionych sylwetek biło zmęczenie i strach. Grupa minęła ich w milczeniu i w milczeniu zniknęła za zakrętem.
Sinas patrzył za nimi jeszcze chwilę, po czym pogonił konia. Choć wraz z uciekinierami zniknęły ich przytłaczające emocje, niepokój pozostał i nie opuścił czarodzieja aż do wieczora. Zatrzymali się dopiero, gdy zapadł zmrok. Sprawnie rozbili obóz wśród przydrożnych skał i po skąpej kolacji uszykowali się do snu. Weres przejął pierwszą wartę. Czarodziej zawinął się szczelnie w koc i ułożył blisko ogniska, jednak pomimo zmęczenia długo nie potrafił zapaść w sen. Jego myśli wciąż wracały do grupy, która minęła ich na drodze cicho niczym zjawy.
Deszcz padał nieprzerwanie.
*
Sinas śnił, lecz tym razem nie otaczał go ogień, a jego serca nie roztrzaskiwał nieludzki skowyt ginącej w płomieniach matki. Tym razem otaczał go mrok i chłód przenikający aż do szpiku kości. Z tego mroku nadleciał szmer. Czarodziej chciał się poruszyć, lecz nie zdołał. Ciało nie reagowało na jego polecenia, zastygłe w nieruchomej pozie. Bijące w piersi serce, zaczęło przyspieszać.
Kolejny szmer. I jeszcze jeden.
Po chwili dołączył do niego jednostajny pomruk wielu głosów. Sinas ponownie spróbował wyrwać się z niewidocznych więzów i ponownie poniósł klęskę. Dźwięki zbliżały się, stawały wyraźniejsze. Teraz mógł już rozpoznać szuranie wielu stóp i słowa w nieznanym języku powtarzane monotonnym tonem przez zdarte gardła nienawykłe do mowy.
Wyłonili się z mroku, patrząc na niego pustymi oczodołami, poruszając nieprzerwanie przegniłymi wargami.
Zmarli, całe zastępy.
Byli wszędzie. Sinas znów spróbował się uwolnić i przywołał moc. Przerażenie zdjęło go w jednej chwili, ścisnęło gardło zimną, trupią ręką, serce zakuło w piersi. Moc nie odpowiedziała. Magia, która od zawsze krążyła w jego ciele na podobieństwo krwi, zniknęła, pozostawiając po sobie pustkę i rozpacz. To sen, to tylko sen. Muszę się obudzić.
W tej samej chwili zmarli zniknęli, a wokół znów zapadła ciemność; gęsta i lepka. Sinas miał wrażenie, że faluje niczym żywa istota, oblepia go, dusi. Nagle zaświtała mu w głowie niechciana myśl, przejęła zgrozą: Istnienie jest najwyższym wyrazem doskonałości. Jeśli stworzysz pojęcie bytu doskonałego - boga, musi on zaistnieć. Kim jest twój bóg?
W ciemności zapłonęły oczy.
Sinas obudził się i gwałtownie usiadł. Serce biło mu w piersi jak oszalałe, czoło zraszał pot. Podniósł do oczu dłoń - drżała.
Zdziwienie oraz niepokój zabarwiony irytacją.
Po przeciwnej stronie dogasającego ogniska siedział Weres i przyglądał mu się z uniesioną brwią. Czarodziej przezwyciężył dławiący go strach i przywołał moc. Była w nim, odpowiedziała - poczuł zalewającą go falę ulgi. Płomienie wzbiły się wyżej, zatańczyły wesoło. To tylko sen.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro