Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

V. Przebudzenie

 Scrooge ściskał w ręku słupek od łóżka.
 Tak jest, od swego własnego łóżka — w swoim własnym pokoju.
 — Chcę żyć w przeszłości, w teraźniejszości i w przyszłości! — powtarzał bezustanku, wyskakując z łóżka. — Nauki trzech duchów pozostaną w mej pamięci. O, Jakóbie Marley! dobry mój przyjacielu! Błogosławię Niebo i Boże Narodzenie za twe posłannictwo. Tak jest! powtarzam to na kolanach.
 Tak był wzruszony, tak zgorączkowany dobremi przedsięwzięciami, że drgający głos nie mógł wyrazić uczuć, przepełniających jego piersi. W czasie walki z ostatnim duchem gwałtownie szlochał i miał twarz zalaną łzami.
 — Tak; usunę, odmienię, zatrę wszystkie obrazy straszliwej mej przeszłości.
 Zaczął się ubierać — drżącemi rękoma targał i przekręcał ubranie — wywracał do góry nogami, z pośpiechu wszystko mu z rąk leciało.
 — Nie wiem sam, co robię! — wykrzyknął płacząc i śmiejąc się zarazem. — Czuję się lekkim jak piórko — szczęśliwym jak anioł — wesołym jak student — rozmarzonym jak pijany. Wiwat Boże Narodzenie! Życzę wszystkim wesołych świąt! Pomyślnego roku — radosnej przyszłości! Mój Boże! mój Boże!
 Podskakując, przebiegł całe mieszkanie — z sypialni do salonu — do gabinetu — tchu zabrakło staruszkowi.
 — W tej ryneczce stał kleik — mówił, stojąc przed kominkiem — temi drzwiami wsunęło się widmo Marley’a, a w tem miejscu siedział duch teraźniejszości! przez to okno widziałem pokutujące duszyczki.
 — Tak, widziałem! A teraz wszystko jest na zwykłem miejscu. Mój Boże! — Roześmiał się, śmiechem pełnym, zdrowym, serdecznym — nie śmiał się od lat niepamiętnych.
 — Nie wiem nawet, jaki jest dziś dzień. Nie wiem, ile czasu spędziłem w towarzystwie duchów. Nic nie wiem. Mniejsza o to. — Jestem jak nowonarodzone dziecię, ah! ah!
 Odgłos dzwonów z kościołów sąsiednich przerwał mu radosne okrzyki.
 Dę! dę! dę! — prześlicznie — wspaniale — cudowna muzyka! pasjami lubię!
 Pobiegł do okna, otworzył je naoścież — wyjrzał na ulicę. Najmniejszej mgły — żadnej zawiei. Zimno czyste, błyszczące — wesołe, orzeźwiające — poruszające krew w żyłach — złociste słońce — niebo uśmiechające się, dzwony najradośniejsze. — Wspaniale — cudownie!
 — Co to za dzień mamy dzisiaj? — zapytał przez okno małego wystrojonego chłopczynę — który stanął i z podziwem wpatrywał się w niego.
 — Co? — odpowiedział chłopiec, robiąc wielkie oczy.
 — Co za dzień mamy dzisiaj? powiedz mi, mój chłopeńku!
 — Dziś — a skądże pan przybywa — dziś jest Boże Narodzenie.
 — Boże Narodzenie? — więc się nie spóźniłem — wszystko stało się w ciągu jednej nocy. Duchy zrobiły wszystko przez kilka godzin. Mogą wszystko, co tylko zechcą! Słuchaj — no! — mój mały!
 — Co pan każe?
 — Czy ty znasz ten sklep na rogu, gdzie sprzedają drób i wędliny, wiesz — tam jak się idzie w drugą ulicę, na prawo?
 — Rozumie się, że wiem.
 — Sprytne dziecko — rzekł Scrooge. — Znakomity chłopiec. Nie uważałeś przypadkiem wczoraj wielkiego indyka, wiszącego w oknie — nie tego drugiego — małego, ale dużego?
 — Ah, tak, pamiętam, prawie taki jak ja.
 — Rozkoszne dziecko, jaki dowcipny, co za przyjemna rozmowa! Ktoby się tego spodziewał — mówił Scrooge do siebie.
 — Mój koteczku!
 — Słucham pana!
 — Czy ten indyk jest tam jeszcze?
 — Jest, w tej chwili mu się przypatrywałem.
 — Kup mi go!
 — Czy pan ze mnie żartuje?
 — Nie, dalibóg, że nie. Idź i powiedz, żeby mi go przynieśli. Jak wrócisz z chłopcem, dam ci dwa złote, a jeżeli się bardzo pośpieszysz, wiesz — dam ci talara.
 Dzieciak nie słyszał reszty, — puścił się jak strzała, był już na rogu.
 — Poślę go Bobowi Cratchit — mówił Scrooge, zacierając ręce i śmiejąc się wesoło. Ani się domyśli, skąd to na niego spadło. Indyk dwa razy większy od Tomaszka. Podoba mi się ten żarcik.
 Napisał adres Boba, odmieniwszy pismo — otworzył drzwi, gdy przyniesiono indora, — czekał chwilkę na posłańca, a wtem wpadła mu w oczy kołatka od drzwi wejściowych.
 — Będę cię kochał i szanował całe życie — droga moja kołatko, ja, com na ciebie nigdy nie spojrzał. Jakże uczciwie wygląda. — Doskonała kołatka. — Otóż i indyk, co tam słychać, jak się macie! wesołych świąt!
 — Panie! co za indyk! Nie — ten nigdy pewnie nie utrzymał się na nogach, byłby je połamał w drzazgi, to cielę, nie ptak.
 — Wiesz co, mój bracie! nie udźwigniesz go tak daleko — masz tu za fatygę — a to na dorożkę!
 Śmiejąc się, klaszcząc w dłonie, zacierając ręce, wrócił na górę, obdarzywszy hojnie obu posłańców, którzy zasypali go podziękowaniami, siadł na fotelu i zapłakał z radości.
 Z trudnością mógł się ogolić, ręce drżały mu jak we febrze, wreszcie jako tako wywiązał się z tej drażliwej operacji — a gdyby był sobie nawet uciął kawałek nosa, to i tak byłby się cieszył i dziękował Bogu.
 Ubrał się, wdział najpiękniejsze ubranie, wyszedł na ulicę.
 Tłumy ciągnęły we wszystkich kierunkach, tak jak to widział podczas przechadzki z drugim duchem. Scrooge wpatrywał się we wszystkich, rozglądał się na prawo i na lewo, uśmiechając się wesoło. Miał minę tak zacną, tak poczciwą, tak zachęcającą — że kilka nieznajomych osób z ludu (ci zawsze są poczciwi), zaczepiło go, mówiąc: „Wesołych świąt — panie dobrodzieju, wesołych świąt!“ Scrooge utrzymywał potem, że gdy go po raz pierwszy tak pozdrowiono, o mało nie umarł z radości.
 Uszedłszy kilkaset kroków, spostrzegł idącego naprzeciw siebie jednego z panów, którzy dnia wczorajszego byli w jego kantorze po kweście. — Na ten widok serce mu się ścisnęło. — Co on sobie o mnie pomyśli — jak on na mnie spojrzy? — Lecz w jednej chwili zastanowił się, co mu czynić wypada. Przyśpieszył kroku, wziął go za obie ręce i rzekł: — Łaskawy panie, — jakże się pan miewa? Spodziewam się, że wczorajsza fatyga była korzystna dla nieszczęśliwych; zazdroszczę panu i winszuję zarazem tak zaszczytnego poświęcenia. — Wesołych świąt, kochany panie!
 — Pan... pan... Scrooge!!
 — Tak jest — szanowny panie — to moje nazwisko. Nie wiem, czy przyjemnie brzmi w uszach pańskich, wybacz mi moje wczorajsze zapomnienie. Byłem bardzo zajęty — roztargniony. Lecz dziś pozwoli pan — tu Scrooge nachylił się i szepnął mu coś do ucha.
 — Czy podobna! czy być może! — zawołał nieznajomy, nie mogąc wyjść z podziwienia — czy pan nie żartuje ze mnie!
 — Mówię jak najpoważniej — ani grosza mniej — płacę długi przeszłości; wierzaj mi pan, czynię to z największą radością — przyjm — zrób mi tę łaskę!
 — Panie! — odpowiedział tamten, ściskając mu rękę z uczuciem. — Podobna wspania...
 — Ani słowa więcej — nie godzien jestem pochwał. Bądź pan tak łaskaw i oznacz mi godzinę — gdzie i kiedy mam się stawić z pieniędzmi. Może raczysz przyjść do mnie z twoim zacnym towarzyszem?
 — Bezwątpienia.
 — Dziękuję panu — bardzo dziękuję. — Będę panom nieskończenie wdzięczny. — Dowidzenia! Polecam się pamięci.
 Wszedł do kościoła, modlił się, znowu chodził po ulicach, uśmiechał się, zagadywał nieznajomych, całował dzieci, wypytywał ubogich o ich potrzeby i obdarzał wsparciem. Nigdy nie czuł się tak szczęśliwym.
 Około południa znalazł się przed mieszkaniem siostrzeńca.
 Przeszedł przed drzwiami tam i napowrót kilkanaście razy. Nie miał dosyć odwagi, aby przestąpić progi tego domu. Wreszcie zakołatał.
 — Czy pan jest w domu, moje dziecię? — zapytał nieśmiało służącej.
 — Jest, proszę pana.
 — A gdzie?
 — W pokoju jadalnym, — z panią. Zaprowadzę pana do sali i dam znać państwu.
 — Dziękuję — twój pan zna mię bardzo dobrze — prowadź mnie do jadalnego pokoju. Tu! dobrze — dziękuję ci.
 Otworzył drzwi zwolna, nieśmiało. Młoda para kręciła się około stołu przygotowanego do obiadu. Pani oglądała wszystko starannie.
 — Alfredzie! — rzekł Scrooge.
 — Mój Boże! — zawołała z przelęknieniem siostrzenica.
 — Kto tam? — zapytał Alfred.
 — To ja, wuj Scrooge, proszę się uspokoić, wszakżeś mnie prosił wczoraj na obiad, czy mogę wejść, Alfredzie?
 Czy mógł?! — Alfred go porwał i wniósł prawie na środek pokoju — mało go nie roztrząsł z radości. W pięć minut Scrooge był jak u siebie. Przyjęto go serdecznie, radośnie. Siostrzeniec, jego żona, goście, którzy później przybyli — wszyscy byli z wielkim dlań szacunkiem i uprzejmością. Bawiono się wybornie. Scrooge śmiał się i zachęcał całe towarzystwo do wesołości, zapraszając do siebie za kilka dni — gdy urządzi mieszkanie.
 Nazajutrz rano — raniuteńko, był już w kantorze. Koniecznie chciał wyprzedzić swego buchaltera i schwytać go na gorącym uczynku spóźnienia. Udało mu się. Nowa przyjemność. Zegar wybił dziewiątą — niema Boba; kwadrans na dziesiątą — niema. Wreszcie nadszedł — spóźnił się siedemnaście minut. Scrooge przeglądał nibyto książki. — Bob pocichuteńku otworzył drzwi, zdjął w sieni kapelusz i szalik, wsunął się jak piskorz, zasiadł na krześle w swoim pokoiku i zaczął pilnie pisać, chcąc wynagrodzić czas stracony.
 — Hej! — zawołał Scrooge, udając dawny swój głos — co to ma znaczyć. Po wczorajszem próżniactwie tak późno przychodzić, a to co za porządek?
 — Przepraszam pana, bardzo przepraszam, spóźniłem się cokolwiek.
 — Cokolwiek — półosiemnastej minuty! Proszę bliżej!
 — To tylko raz do roku — mówił Bob z pokorą — raz jeden, to mi się nigdy nie przytrafi; zabawiłem się wczoraj z dziećmi i tak mi czas uciekł, że.....
 — Nie — tak być dalej nie może — przerwał mu Scrooge. — Dość tego! — zeskoczył z krzesła, porwał Boba wpół i zawołał: — Tak być nie może. Dlatego... podwajam ci pensję.
 Bob zadrżał, wpadł do swej celki, schwytał żelazną linję, gotów do obrony, chciał wołać — ratunku! pomocy! trzymajcie warjata!
 — Tak, Robercie — mówił poważnie Scrooge — przedewszystkiem życzę ci wesołych świąt — i tu poklepał go po ramieniu. — Mój poczciwy towarzyszu, nigdym ci ich nie życzył. Przyznaję, żem się nie obchodził z tobą jak wypada. Podwajam ci pensję — chcę przyjść w pomoc twej pracowitej rodzinie; za dużo mamy roboty — biorę Piotra do kantoru — zresztą pomówimy o tem obszerniej dziś wieczorem, przy szklaneczce ponczyku. — Tymczasem nim zaczniesz pisać — dalej — rozpalić porządny ogień, zimno tu jak w psiarni — weź węgle do siebie — ja sobie kazałem kupić oddzielny koszyk.
 Scrooge wykonał więcej aniżeli przyrzekał — nietylko dotrzymał słowa, ale wyświadczał wiele, wiele dobrego.
 Był dla małego Tomaszka drugim ojcem.
 Stał się wzorowym panem, wzorowym przyjacielem, najzacniejszym z ludzi. Niektórzy złośliwie uśmiechali się z tej zmiany. Lecz Scrooge nic na to nie zważał — wiedział dobrze, że na kuli ziemskiej są istoty, dla których każde nawrócenie, każda szczera poprawa, każdy czyn szlachetny, ciepły, serdeczny, jest solą w oku. Śmieli się z niego. — On się śmiał także serdecznie, uczciwie — to była cała jego zemsta.
 Nie przestawał już z duchami, ale więcej przestawał z ludźmi, cały rok Boży żył z przyjaciółmi — z rodziną, czekał niecierpliwie dnia Bożego Narodzenia. Wspaniale obchodził tę wielką uroczystość. Wieńczył ją najlepszemi uczynkami. — Wszyscy mówili, że nikt tak nie święci Bożego Narodzenia jak Ebenezer Scrooge.
 Pragnę z duszy, aby podobnie mówiono o was — o mnie, o wszystkich ludziach!
 „Miłujcie się nawzajem“ — niech Bóg dobry, sprawiedliwy i miłościwy błogosławi nas wszystkich i okaże nam Swą łaskę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro