Wigilia duchów
Wszystko było już prawie gotowe. Na stole leżał najlepszy, biały obrus. Pod niego Zofia podłożyła sianko przyniesione z opłatkiem z kościoła. Większość rzeczy kupiła, bo jej stare ręce bardzo szybko się już męczyły. Sprzedawczyni w osiedlowym sklepie odradzała pierogi z kapustą, za to poleciła uszka. Dokupiła barszcz i gotowy, panierowany filet. Ryba nie mogła co prawda równać się ze szczupakiem, którego przynosił przed Wigilią wujek Załęski, ale lepiej odpowiadała możliwościom jej skromnej emerytury. Teraz i tak nikt nie jadał szczupaka, ciężko byłoby go w ogóle dostać.
Sama przygotowała tylko kisiel owsiany: gęsty, kwaszony i omaszczony olejem lnianym. Taki jak robiła mama. Bez względu na to, gdzie spędzali święta – w rodzinnym domu w litewskich Płungianach, w ogołoconej kamienicy na Dolnym Mieście tuż po przesiedleniu do Gdańska czy w mieszkaniu na nowo powstałym osiedlu pośród szczerych pól – to danie zawsze pojawiało się na stole.
Brakowało jeszcze jednego elementu. Z szafki wyjęła ozdobną cukiernicę w niebieskie kwiaty. Jedyną rzecz, która zachowała się z ich gospodarstwa. Kiedy dostali pozwolenie na wyjazd, mogli zabrać ze sobą tylko tyle, ile byli w stanie unieść. Mama zostawiła większość garnków i zastawy, ale cukiernica, ponoć pochodząca jeszcze z wyprawy ślubnej prababki Piekosiowej, została starannie owinięta w pierzynę i przytargana na plecach do ojczyzny, o której nowych granicach zadecydowali wielcy tego świata.
Rzuciła okiem na całość – było jak należy. Zaświeciła świeczkę, starając się, żeby zapałka nie wypadła z jej drżących palców.
Kiedy opuszczali dom w czerwcu czterdziestego szóstego, mama zatrzymała się na końcu uliczki. Ośmioletnia Zosia uczepiona jej ręki stała razem z nią. Mama po prostu patrzyła przed siebie. W końcu spojrzała na córkę, tak jakby przypomniała sobie o jej istnieniu, i ruszyły dalej.
– Nigdy nie zapomnij, skąd pochodzisz – powiedziała po chwili, zanim dogoniły pozostałych. – Tak długo, jak będziesz pamiętać nasz dom, tak długo on będzie istniał. Nawet jeżeli ktoś go zburzy, w twojej głowie będzie żywy, dokładnie taki jak teraz.
Dziewczynka zamyśliła się. Nie rozumiała słów matki, ale ze wszystkich sił starała się wyryć w pamięci niczym w kamieniu mijane miejsca. Mur, z którego skakała w ramach zakładu zeszłego lata i skręciła kostkę. Drewniane ściany synagogi, ogołocone i osmalone po pogromach sprzed kilku lat, o których nikt z dorosłych nie chciał dzieciom opowiedzieć. Kołyszące się w podmuchach wiatru siano dojrzewające na łąkach i zapach tataraku nad rzeką.
Mama miała rację. Kiedy teraz usiadła przy stole i przymknęła powieki, przed oczami jak żywe stały jej rodzinne Płungiany. Widziała kamienny próg domu, gdzie siadywała z dziadkiem, wielkie drzewo z huśtawką i otwarte okno, na którego parapecie studził się pod ściereczką świeżo upieczony chleb.
Z biegiem czasu zorientowała się, że nie tylko miejsca może uchronić przed zniknięciem. Ludzie, chociaż o wiele bardziej skomplikowani, też trwali w jej głowie niczym wyblakłe odbitki starych zdjęć w pudełku po butach. Od kilkunastu lat spędzała święta Bożego Narodzenia w pojedynkę, ale dzięki temu nigdy nie czuła się naprawdę samotna.
Również i tym razem niczym w ruchomej szopce w jej wyobraźni pojawiały się kolejne postaci. Dziadziuś, który nosił wielkie wąsy i zmarł, kiedy miała pięć lat. Mama, która na jej oczach nie uroniła jednej łzy. Wujek Załęski w czarnej sutannie, stojący w bramie kościoła i machający im ręką na pożegnanie. Nigdy nie dowiedzieli się, co się z nim stało. Dwa lata po ich wyjeździe słuch po nim zaginął. Babcia, która zarzekała się, że umrze z tęsknoty za domem, ale pokochała zrujnowany Gdańsk całym sercem. Milczący ojciec, który opowiadał im piękne bajki na dobranoc. Brat Antoś, który wyjechał do Belgii w latach pięćdziesiątych i nie żył od sześciu lat. Ukochany Jacek, czarnooki góral, który przyjechał dla niej z drugiego końca Polski i zginął cztery lata po ślubie w wypadku na kolei. Przyjaciele i najmilsi uczniowie z technikum, w którym pracowała przez ponad czterdzieści lat.
Uśmiechała się do twarzy, które przesuwały się przed jej oczami. We wspomnieniach wszyscy byli młodzi, zdrowi, o jasnych czołach nieprzeoranych cierpieniem. Wyobrażała sobie, że siedzą w największym pokoju rodzinnego domu w żmudzkim miasteczku – niemożliwe spotkanie w nieistniejącym miejscu. Lampa wisząca nad stołem wypełnia pomieszczenie łagodnym światłem, a od pieca bucha ciepło. Na zewnątrz szaleje śnieżyca, a mróz maluje kwiaty na szybach, ale oni są bezpieczni i spokojni. Niezniszczalni.
Z zamyślenia wyrwała ją kotka Puszka, która z donośnym miauknięciem otarła się o jej kostki. Zofia ocknęła się i spojrzała na zegar. Znowu spędziła na wspominkach więcej czasu, niż się spodziewała. Przełamała opłatek i położyła okruszek na dywanie. Księża mogli mówić, co chcieli, ale ona nigdy nie uwierzy, że takiemu stworzeniu jak jej kot Pan Bóg miałby nie dać duszy. Puszka powąchała opłatek i odeszła zdegustowana. Pewnie postanowiła czekać na rybę, w końcu była rozumnym stworzeniem.
Zofia wiedziała, że starszym, samotnym ludziom współczuje się o tej porze roku. Gdyby była zniedołężniała albo jej umysł by niedomagał, rzeczywiście byłaby godna pożałowania. Jednak to ona ubolewała nad tymi wszystkimi, którzy nie wiedzieli o potędze pamięci i przemijalności ludzi, rzeczy i miejsc. Których wspomnienia rozmywały się, przyćmione przez niesnaski, żale, niespełnione nadzieje czy codzienne troski. W których życiach ludzie prześlizgiwali się po powierzchni, ledwo zostawiając ślad – niczym gałązki ciągniętej do domu choinki rzeźbiące w świeżym śniegu bruzdy, które za chwilę znikały pod kolejnymi płatkami lecącymi z nieba.
Gdyby mogła, każdemu przekazałaby tę mądrość, którą nosiła w sobie od dziecka: o pamięci silniejszej niż czas i miłości, która ocala to, co zabiera śmierć.
– Wesołych Świąt – szepnęła do duchów zgromadzonych w płungiańskim domu i sięgnęła po zimny już barszcz.
Grudzień 2020
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro