Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Ithaka

— Kapitanie Onyris, planeta w perymetrze!
— Charakterystyka?
— To Ithaka, świat oceaniczny. Posiada niewielką ludzką populację, około sześciuset tysięcy, na średnim poziomie rozwoju kulturowo-technicznego. Oprócz tego być może niewielka populacja xenos, brak danych co do rodzaju czy liczebności. Kontakt handlowy z Imperium Ludzkości ustanowiono niecałe sto lat temu. Świat należy do Pięciuset Światów Ultramaru, lecz brak szerszej integracji z Królestwem Ultramaru i Macragge.
— Bracie Carranorze, sprawdźcie warunki środowiskowe.
— Już to zrobiłem, Kapitanie. Klimat podobny do Terry, środowisko czyste i niestanowiące zagrożenia dla życia. Brak precyzyjnych informacji co do składu chemicznego atmosfery i wody oceanicznej, jednak prawdopodobnie ta ostatnia jest niezdatna do spożycia z powodu toksyczności. Powietrze natomiast wydaje się nieszkodliwe. Ludzkie osadnictwo również wskazuje na to, że życie tam jest na dłuższą metę możliwe.
— Doskonale. Sierżancie Dārvaseh, wydajcie rozkaz przygotowania dwóch kapsuł desantowych i powiadomcie braci bitewnych I i III drużyny taktycznej z VI Kompanii. Dowodzą Sierżant Lavarro i Sierżant Vrakk.
— Tak jest!
— Odmaszerować.

Uwaga! Bracia bitewni z I i III grupy bojowej VI Kompanii przygotują się do przeprowadzenia desantu na powierzchnię planety. Czas do wejścia w atmosferę - około trzydziestu minut. W imię Boga-Imperatora, Maszerujemy dla Macragge!
— I NIE ZAZNAMY STRACHU!

— — —

Kora wynurzyła się z wody, odgarniając do tyłu rudobrązowe włosy. Tuż obok, wraz z chlupoczącą falą, na powierzchni pojawiła się głowa jej starszej siostry Celaine, o czarnych, kręconych włosach. Zachodzące powoli słońce rozjarzyło je setkami błysków promieni, odbitych w kropelkach wody. Kora uśmiechnęła się i uniosła głowę w kierunku czerwieniejącego nieba, okrywającego fale oceanu Tridentis szkarłatnymi refleksami. Z wolna, wśród rzadkich, jasnych chmur, zjawiły się kolejno trzy wielkie księżyce Ithaki, srebrzystozielone Hortus i Scayllis oraz największy, złocisty Karybdis.
Urzeczona tym widokiem, Kora wydostała się na pobliski, wystający z wody głaz, by nabrać w płuca powierzchniowego powietrza i w spokoju przyjrzeć się pięknemu niebu. Kojąca cisza i spokój całej sceny, wywołały u niej głębokie westchnienie. W takich chwilach jak ta, miała ochotę wzlecieć w górę, pomiędzy lśniące na nieboskłonie gwiazdy. Zerknęła w dół, na swój  długi, pokryty opalizującymi jak różowe perły łuskami, rybi ogon, zaczynający się tuż pod biodrami. Lekko skrzywiła usta. Czasem miała wrażenie, że to właśnie on jest winien jej przywiązaniu do rodzinnego oceanu. Z drugiej strony nie wyobrażała sobie innego życia. Czasem z rodzicami i rodzeństwem odwiedzała Emerald Nest, gdzie miała okazję zobaczyć na własne oczy prawdziwych ludzi. Wydawali jej się dziwni, powolni i cóż, nie najpiękniejsi, ale zarazem sympatyczni, radośni i pełni życia. W dodatku ją fascynowali. Wprawdzie nie bardzo mogła zrozumieć, że da się nie móc oddychać pod wodą albo tak wolno pływać, ale ludzka budowa i tak zdawała jej się interesująca. Na przykład ludzkie nogi były jej zdaniem bardzo zgrabne i atrakcyjne. Tak, zdecydowanie lubiła ludzi. Szczególnie zaś zaprzyjaźniła się z dwojką nastolatków z Emerald Nest, Venedią i Gardem. Już nieraz spędzała z nimi całe dnie, pływając, robiąc innym różne zabawne dowcipy lub po prostu rozmawiając na rozmaite tematy. Zdaniem Kory, Gard był wyjątkowo słodki i podobał jej się dużo bardziej niż inni ludzcy chłopcy. Właściwie, jeśli dobrze się zastanowić, chyba zdążyła się za nim stęsknić. Może warto byłoby znów się do niego wybrać? Zachichotała na myśl, że może tym razem chłopak nareszcie zbierze się na odwagę, by choć spróbować ją pocałować.
Tuż obok niej rozległ się plusk, a na skałkę wygramoliła się także jej siostra.
— Co tak wzdychasz, Kora? Znowu o tym swoim człowieku myślisz? — Zaśmiała się, trącając młodszą dziewczynę w ramię. Ta momentalnie spłonęła rumieńcem, jednak nie zdążyła w żaden sposób na to odpowiedzieć albo zareagować. Gdy zaledwie otworzyła usta, zaskoczył je ogłuszający grzmot, dobiegający gdzieś z nieba, spomiędzy rozświetlających półmrok księżyców. Obie z przestrachem uniosły głowy, próbując odkryć, co jest źródłem tego strasznego dźwięku. I wtedy właśnie ujrzały, jak mrok, zaczynający pochłaniać coraz większą połać nieba, przebiły dwie wielkie, płomieniste kule. Wyglądało to, jakby z kosmicznego bezkresu zaczęły spadać same gwiazdy. Przerażone syreny natychmiast wskoczyły do wody. Skryte pod powierzchnią, poczuły się nieco bezpieczniej. Śledziły wzrokiem dziwne obiekty, coraz bardziej zbliżające się do ich świata. Nareszcie zniknęły dziewczętom z oczu, kryjąc się za linią drzew najbliższej wyspy. Kora spojrzała na siostrę, nie wiedząc co powiedzieć. Celaine również patrzyła na nią z szeroko otwartymi oczami. W obu ich młodych sercach zjawił się nieproszony gość - strach.
Wtedy poczuły wstrząs. Najpierw był delikatny, ledwo wyczuwalny. Potem jednak poruszył morskim dnem tak, że nad głowy syren wzniosła się ogromna fala, zakrywając je po chwili ogromną masą wody. Ponownie zanurkowały, bardziej ze strachu, niż dla bezpieczeństwa, bo im, dzieciom oceanu, woda nie mogła uczynić większej szkody. Nareszcie wstrząsy ustały, a one mogły z powrotem się wynurzyć.
— Co to było? — Wykrzyknęła lekko spanikowanym głosem Celaine. Kora, mimo że młodsza, zachowała nieco więcej zimnej krwi.
— Nie mam pojęcia, ale nie spadło daleko. Możnaby to sprawdzić. Co ty na to? Płyniemy?
Potrzebowała jednak dłuższej chwili, aby przekonać do tego pomysłu siostrę, jako że ta była nieco bardziej strachliwa, ale także bardziej rozważna i ostrożna. W końcu jednak dała się namówić i razem pomknęły przez wodę w kierunku, z którego dobiegł ich huk oraz wstrząs. Gdy dotarły na miejsce, okazało się iż dwa dziwne obiekty zaryły się w piach u brzegów Zatoki Niebiańskiego Szkła. Z zaskoczeniem ujrzały dwie wielkie, metalowe konstrukcje. Wokół nich skupiły się grupki dziwacznych, niebiesko odzianych postaci o czerwonych oczach. Kolejne wciąż wychodziły z wnętrza owych obiektów. Ostatecznie naliczyły ich około dwudziestu. Dostrzegły, że istoty te z  grubsza przypominały ludzi, których i ona i jej siostry tak bardzo kochały. Nagle kilka z nich oderwało się od swoich towarzyszy i ruszyło w kierunku morskiego brzegu. W dłoniach trzymali coś, co wyglądało na broń. Kora i Celaine natychmiast skryły się pod wodę. Było nie było, nie znały zamiarów przybyszów. Do umysłu młodszej syreny natychmiast napłynęły wspomnienia historii, opowiadanych im przez matkę. W wielu z nich pojawiało się ostrzeżenie przed przybyłymi z gwiazd aniołami, których zjawienie się miało sprowadzić czas prawdziwego horroru. Dziewczyny spojrzały na siebie. Wprawdzie ci na plaży nie przypominali aniołów, a Korze przypisywanie roli chodzącej zagłady kompletnie obcym istotom wydawało się zwyczajnie niesprawiedliwe, lecz Ithaka szybko uczyła swoje dzieci, że ostrożność nigdy nie była zbyteczna.
— Kto to jest? — Zapytała cichutko, ale jej siostra wzruszyła ramionami.
—  Nie wiem, ale może nie powinnyśmy podchodzić bliżej... — Wyszeptała.
Przez dłuższą chwilę milczały, nasłuchując i wczuwając się w ruch fal. Nic nie wskazywało, żeby obcy weszli do wody. Obie dziewczyny lekko machnęły ogonami, zmierzając w kierunku powierzchni. Mimo, iż podświadomie czuły, że nowi przybysze mogą być dla nich zagrożeniem, miały ochotę dokładnie się im przyjrzeć, przekonać się kim są i jakie mają plany. To jednak, było najgorszym błędem, jaki mogły popełnić. Ledwo ich cienie zamajaczyły pod powierzchnią, oświetloną blaskiem ostatnich promieni zachodu, zdały sobie sprawę, że tamci wcale nie odeszli. Wręcz przeciwnie, cały czas tam byli. Kolejne minuty momentalnie zamieniły się w żywą orgię chaosu, a mimo to na długo pozostały wypalone w pamięci Kory.
Znad powierzchni usłyszały niski, jak gdyby mechaniczny głos jednego z dziwnych, błękitnych obcych.
— Bracie Tenedorze! Widziałeś to?
— Widziałem, coś się tam porusza...
— I nie wygląda na człowieka. OGNIA! — Słowo to jeszcze przez chwilę nie odnalazło swego właściwego znaczenia w umyśle młodej syreny, do chwili, gdy woda zagotowała się od wpadających w nią, gorących pocisków boltowych. Do przytomności przywołał ją dopiero stłumiony przez wodę odgłos pierwszego wybuchu. Gorączkowo rzuciła się w głębiny, modląc się w duchu, aby siostra podążyła tuż za nią. Czysty, obezwładniający strach nie pozwolił jej obejrzeć się za siebie. Nie widziała więc fal wrzącej pary, rozpełzających się wśród nagle pociemniałej wody, ani rozrywanych przez ostatnie wybuchy kawałków czegoś, co jeszcze niedawno było żywym ciałem.

— — —

Nad Zatoką Niebiańskiego Szkła zapadła już chłodna noc. Chmury pokrywały niemal całe niebo, zwiastując pogorszenie pogody. Kora prześlizgiwała się niemal bezgłośnie wśród lekko pieniących się fal. Minęły trzy lata, odkąd ostatnim razem ośmieliła się na tak długo wyłonić z cichych i ciemnych głębin oceanu. Trzy lata odkąd zginęła jej siostra. Od tej pory jednak, jakkolwiek niewiarygodnie by to brzmiało, na Ithace zaszły inne, dużo gorsze zmiany. Odziani na niebiesko wojownicy o czerwonych oczach, którzy je wówczas zaatakowali, nie byli bynajmniej jedyni, a już na pewno nie ostatni. Kilka miesięcy później były ich tu już setki. Na domiar złego, do tych błękitnych dołączyli inni, odziani w srebrne pancerze z emblematem węża na naramiennikach. Z czasem tych ostatnich zaczęło przybywać. Na Karybdis, jej ukochanym złotym księżycu, wybudowali twierdzę tak ogromną, że widać ją było nawet z powierzchni Ithaki. Podobne rzeczy działy się i na samej planecie. Wprawdzie po roku większość Niebieskich wyniosła się z powrotem do gwiazd, z których przybyli, lecz pozostawili po sobie ślady, które bezpowrotnie zniszczyły czystą naturę jej domu. Gigantyczne fortyfikacje, działa i bazy wojskowe przeorały lasy i miasta falą żelazobetonu, plastali i ceramitu. Nawet jeśli gdzieniegdzie pozostawiono jakiś kawałek przyrody, został on zamieniony w poligony, gdzie trenowali wojownicy zarówno Niebieskich, nazywanych przez ludzi Ultramarines, jak i Srebrnych, którzy podobno kazali zwać się Żelaznymi Wężami.
Oczywiście wszystkie te informacje pochodziły z drugiej ręki. Kora nie zamierzała ryzykować życia w tak wątpliwym celu, jak zdobywanie wiedzy o zniszczeniach na własnej planecie. Wieści przynosili ci, którzy na początku tego strasznego czasu, trzy lata temu, jeszcze przez jakiś czas nie lękali się utrzymywać kontaktu z ludźmi. Oczywiście tylko ci, którzy przeżyli. Bowiem na świecie, który do tej pory należał zarówno do ludzi, jak i do syren, teraz dla tych drugich zabrakło miejsca. Zakuci w ciężkie pancerze wojownicy, którzy normalnie zostaliby powitani na Ithace jeśli nie z sympatią, to przynajmniej z szacunkiem, bynajmniej nie zachowywali się jak grzeczni goście. Nienawidzili jej rasy zupełnie bez powodu, nazywając ich "plugawymi xenos", cokolwiek to miało znaczyć. Kora wolała nawet nie myśleć, ilu jej pobratymców zostało wymordowanych, zanim zdążyli się zorientować, że z pełnoprawnych współmieszkańców planety, stali się na niej zaledwie zwierzyną łowną. Równie wielu musiało zginąć, by pozostali nauczyli się unikać powierzchni. Zdarzali się wprawdzie nieliczni, którzy nie bali się wciąż wyprawiać do Emerald Nest, po towary lub informacje, lecz wracali niezwykle rzadko. Samo Emerald Nest przestało też być tym miastem, które pamiętała dziewczyna. Zamieniło się ono w monstrualny kompleks magazynów, fabryk i zbrojowni, gdzie powstawały tysiące sztuk broni i pancerzy dla następnych wojowników Żelaznych Węży z Karybdis oraz zwyczajnych, ludzkich żołnierzy, a także nieprzebrane ilości amunicji. Amunicji, która miała być przeznaczona dla takich jak ona. Dla jej siostry. Dla niej.
Na początku wszyscy mieli wrażenie, że to jedynie chwilowe kłopoty, że ci straszni napastnicy znikną równie nagle, jak się pojawili. Z czasem jednak nadzieja ta zaczęła powoli umierać, aż do tej chwili, gdy zaczęto się przyzwyczajać do obecnej rzeczywistości, nie licząc już na poprawę swego losu. Syreny poczęły unikać ludzi i powierzchni w ogóle, kryjąc się w spokojnych i bezpiecznych głębiach swego podwodnego miasta, Mergardu.
Mimo tych wszystkich strasznych wydarzeń, Kora nie była jednak w stanie całkowicie porzucić powierzchni. Zapamiętała ją jako zbyt piękną, aby już nigdy więcej jej nie zobaczyć. Stąd zdarzało jej się nocami wymykać z własnego domu i samotnie płynąć ku Zatoce, by przez kilka pełnych zachwytu, ale i strachu minut, spoglądać w niebo, ku gwiazdom i księżycom. Niebo nie straciło dla niej nic ze swego uroku, mimo że  złotą powierzchnię Karybdis zaczerniały groźne mury i wieże fortecy. Dziś jednak to miejsce przyciągało ją z jeszcze większą siłą niż zwykle. W końcu dzisiaj upływały dokładnie trzy lata, odkąd właśnie tutaj utraciła siostrę. Na wspomnienie o Celaine, łzy napłynęły jej do oczu. Wprawdzie potrafiła dobrze to ukrywać, ale tak naprawdę nigdy do końca nie wybaczyła sobie, że wtedy nie znalazła sobie odwagi, żeby obejrzeć się za siebie, że nie zdołała jej uratować. Nie wiedziała wprawdzie, jak miałaby to zrobić, ani jakie szanse miałaby nastoletnia syrena przeciwko opancerzonemu i uzbrojonemu w broń palną mężczyźnie. To jednak wcale nie zmniejszało jej bólu. Pamiętała, jak roztrzęsiona wróciła do domu i opowiedziała rodzicom, co się stało. Pamiętała także, jak całymi godzinami czekała zapłakana, aby Celaine wróciła do domu. To jednak się nigdy nie stało, ani po kilku godzinach, ani nawet po kilku dniach, ani nigdy później. Oczywiście zorganizowano poszukiwania, w których brali udział zarówno ludzie, jak i syreny, lecz niewiele to dało. Chyba jedynie to, że grupa z Mergardu wróciła nieco uszczuplona i naprawdę solidnie przerażona.
Z zamyślenia wyrwał ją dopiero niespodziewany błysk. Gdy się mu przyjrzała, rozpoznała snop światła latarki. Światła, którego wszak nie powinno tutaj być. Zatoka Niebiańskiego Szkła leżała u stóp jednej z ostatnich dzikich puszcz Ithaki. Nie powinno tu być żadnych ludzi. A jeśli byli, to nie zwiastowało to niczego dobrego. Kora skryła się pod wodą, nie całkiem jednak, chcąc przyjrzeć się niespodziewanym intruzom w miejscu, będącym do tej pory jej odłamkiem spokoju i przyszłości. Usłyszała szelest, a następnie trzask pękających gałązek i miażdżonych liści. W następnej chwili zdała sobie sprawę, jak złą decyzję podjęła, przypływając tu dzisiaj. Oraz jak straszne skutki ta decyzja mogła za sobą pociągnąć. Z zarośli wyłoniła się bowiem ogromna postać odziana w niebieski pancerz, choć bez hełmu. Widząc w głębokim półmroku błękitne tatuaże na jego łysej głowie i ślad po oparzeniu po lewej stronie twarzy, z przerażeniem rozpoznała znanego jej z opowieści mieszkańców Emerald Nest, strasznego dowódcę Niebieskich, Valora Onyrisa. Za nim postępowało także kilka Żelaznych Węży. Dziewczyna przypadła do dna, żałując, że podpłynęła tak blisko do brzegu. Usiłowała stłumić panicznie łomoczące serce i dławiąco szybki oddech. Miała nadzieję, że jeśli pozostanie  w ciszy i bezruchu, wojownicy świecący wokół przypiętymi do ramion latarkami nie dostrzegą jej w ciemnej wodzie. Nie mogąc znieść strachu, towarzyszącego wpatrywaniu się w ich powolny, czujny marsz po plaży, wtuliła twarz w miękki, złoty piasek. Słyszała ciężkie, trzeszczące kroki i wypowiadane cicho, dudniącymi głosami słowa. Natychmiast zagłuszyła je własnymi myślami, modląc się do wszystkich bogów, jakich znała, aby nikt jej nie zauważył, by nie została schwytana i zabita jak jej nieszczęsna siostra. Dopiero gdy powróciła do niej myśl o Celaine, zdała sobie w pełni sprawę, jak głupie i niebezpieczne było pojawienie się w tym miejscu i na powierzchni w ogóle. A także, jak blisko czuje lodowaty oddech śmierci. Zacisnęła powieki, czując jak jej gardło zaciska się od bezgłośnego płaczu. Nie słyszała już nic oprócz słów swojej siostry, które ta wypowiedziała tu trzy lata temu. "Może nie powinnyśmy podchodzić bliżej". Teraz już wiedziała, że nie powinna. Ani wtedy, ani teraz.
Nie wiedziała jak długo trwała ta chwila przerażonego bezruchu i milczenia, czy kilka sekund, czy całą wieczność. Nagle jednak poczuła, jak na jej szyi zaciskają się palce, twarde i silne jak stalowe kleszcze. W następnej chwili została poderwana do góry i wydobyta z wody. Ledwo zdołała w panice zaczerpnąć tchu w powietrzu nagle pozbawionym wody, a także odzyskać ostrość widzenia, gdy z jej zdławionego gardła wydobył się niekontrolowany wrzask. W jej szmaragdowe oczy, wpatrywały się czerwone jak krew ślepia, jarzące się matowo w bezdusznej, srebrzystej masce gigantycznego, zakutego w gruby pancerz potwora. Na jego naramienniku ujrzała błękitny, poskręcany znak. Trzymana za szyję na wysokości ramienia Żelaznego Węża, Kora zawisła kilka cali nad ziemią. Czuła, że zaczyna brakować jej powietrza, więc bała się tracić siły na wyrwanie się z mocarnego uścisku stalowej rękawicy. Wojownik tymczasem przez chwilę przypatrywał się jej z uwagą. Gdy uniósł wolną, prawą rękę, spanikowana dziewczyna odchyliła głowę do tyłu, by uniknąć uderzenia, które mogło nadejść. Cios jednak nie padł. Ogromna, okuta w rękawicę dłoń sięgnęła do połyskującego czerwonymi szczelinami oczu hełmu. Następnie mężczyzna zdjął go z głowy, ukazując jej swoje oblicze. Ku jej zdziwieniu, okazał się człowiekiem. A co gorsza, Kora rozpoznała tę twarz. I to właśnie wywołało w jej sercu falę obezwładniającego przerażenia, a zarazem niemal fizycznego bólu. Trzymającym ją za gardło wojownikiem był nie kto inny jak Gard. A przynajmniej tak jej się wydawało. Jeśli miała rację, to przez ten czas potwornie się zmienił. Zniknęły gdzieś jego długie, czarnozielone włosy, z których był taki dumny. Teraz jego łysa głowa naznaczona była w kilku miejscach okrągłymi metalowymi wypustkami gniazd lub innych mechanicznych elementów. Także wygląd jego twarzy znacznie się zmienił. Choć w dalszym ciągu dało się go rozpoznać, jego rysy dziwnie stwardniały i wyszlachetniały. Najgorszej przemianie uległy jednak oczy. Połyskujące złociście, pełne pogardy, dumy i fanatyzmu, spoglądały na dziewczynę z przerażającą obojętnością. Chciała go błagać, aby ją puścił, zmusić, by ją sobie przypomniał, ale nie mogła. Jego mocarna dłoń, a także szok, jakiego doznała, wydarły z jej ciała resztki sił. On zaś przez długą chwilę przypatrywał się jej uważnie, dając jej znikomy okruch nadziei, lecz po chwili jego usta rozciągnęły się w zimnym uśmiechu.
— Zobacz, Kapitanie Onyris! — Wykrzyknął. Reszta oddziału podeszła do niego. Okrążyli Garda i jego ofiarę. Jeden z nich poklepał chłopaka po ramieniu.
— Brawo, Bracie Drogarze, masz dobre oko — Zadudnił spod swego hełmu.
— Dziękuję, Sierżancie Vrakk. Dostrzegłem ją już chwilę temu, jak kryła się w wodzie przy brzegu. Ci xenos robią się coraz głupsi, jak mi się zdaje.
Kapitan, stojący obok, roześmiał się krótko i skinął głową z uznaniem.
— Masz rację, Drogarze, ale wciąż pozostaje ich wielu. Zbyt wielu.
— Tak jest, Kapitanie — Gard, którego Kora niegdyś tak uwielbiała, w którym się kochała, a który z nieznanego jej powodu postanowił przystać do jej największych wrogów, przybrawszy imię Drogara, co w jej ojczystym języku oznaczało "Niszczącego Smoka", wrócił wzrokiem do tej, którą pochwycił. Odrzucił na bok trzymany w dłoni hełm, pochwycony natychmiast przez jednego z jego towarzyszy. Jej dawny przyjaciel natomiast sięgnął do boku, wydobywając broń. Nieco mocniej zacisnął dłoń na jej gardle. Otworzyła usta, czując, że brak jej tchu. Jej oczy rozszerzyły się w jeszcze większym przerażeniu, a ogon zatrzepotał bezsilnie w powietrzu, gdy Gard, czy też Drogar, uniósł uzbrojoną rękę.
— Prawda — Wycedził przez zaciśnięte zęby — Plugawe gniazdo xenos! —
Zobaczyła nieznaczny ruch jego prawej dłoni. Znowu poczuła, jak Czarny Kosiarz tchnął mrozem w jej kark, a następnie musnął go bezcielesnymi wargami. Nie było już ucieczki i dobrze o tym wiedziała. Ostatnią rzeczą, którą zapamiętała, było wpatrzone w jej szmaragdowe tęczówki  wielkie, żelazne oko lufy boltera.
A potem huknął strzał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro