Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Hasło: Niepodległość!

Zajęłam za to opowiadanie II miejsce w ogólnopolskim konkursie literacko-historycznym "My Pierwsza Brygada — Polska Droga Do Niepodległości". Tekst został umieszczony w małym wydaniu bursy z Zamościa.

Opis Szarży pod Rokitną oczami jednego z ułanów

Byłem w pierwszym plutonie drugiego szwadronu II Brygady Legionów Polskich. Każdego dnia coraz mocniej tęskniłem za żoną i synem, jednak wiedziałem, że to, co w tej chwili robiłem było szansą dla Polski. Wzywali do walki, więc się stawiłem. Nie mogłem obojętnie odwrócić się twarzą w drugą stronę, nie wykorzystując tego, co dawał los.

Zapowiadało się piękne lato. Na błękitnym niebie kłębiły się śnieżnobiałe obłoki, trawa przybierała ciemniejszy odcień zieleni, a powietrze było cięższe od ciepła, jakie dawało słońce. Moje myśli uciekały do tego, co mogła robić teraz moja rodzina. Uśmiechnąłem się do siebie w duchu na wyobrażenie już pięcioletniego chłopca, pełnego wigoru i energii, ganiającego się z innymi dziećmi lub swoją mamą.

Do porządku przywołało mnie prychnięcie mojego wierzchowca. Zsiadłem z niego i poklepałem go po boku. Ten koń służył mi dosyć długo i zdecydowanie nie należał do młodych ogierów, ale mimo wszystko był silny i szybki, zupełnie jak dwuletnia szkapa, dlatego właśnie go wybrałem. Przyjrzałem się mu raz jeszcze. Jasny brąz jego maści lśnił od potu i czerwcowych, złotych promieni, łeb miał uniesiony dumnie, a tęgie nogi stały prosto i równo, czekając na jakikolwiek ruch z mojej strony. Złapałem za cugle i podprowadziłem zwierzę do innych, które odzyskiwały zmarnowaną witalność przy wodopoju.

— Trzeba będzie je dobrze napoić — Usłyszałem znajomy głos za plecami.

Odwróciłem się i zobaczyłem jak zwykle wesołą minę Józka. Nie był zbyt wysoki ani masywny, jednak posiadał wiele sprytu, co się czasem lepiej nadawało do walk niż jakakolwiek potęga. Najbardziej charakterystyczny w jego wyglądzie był mały, rudy wąs rozciągający się od jednego do drugiego kącika ust, który akurat się mu delikatnie podkręcił.

— To jasne, mój drogi przyjacielu — Zaśmiałem się odrobinę nieszczerze i klepnąłem go lekko w plecy.

Wczorajszy dzień nie przyniósł nam założonych pozycji strategicznych. Nadal tkwiliśmy w martwym punkcie.

— Jestem pewien, że zwyciężymy — Z myśli o poprzedniej walce wyrwał mnie pogodnie nastawiony do życia ułan. — Nie może być inaczej. Zbyt długo nasz naród się zmaga z takim losem, żeby w końcu nie wyjść zwycięsko.

— Mam taką nadzieję, Józku — przyznałem z lekkim smutkiem. — Obyśmy jak najszybciej opuścili Rokitnę i wrócili cali i zdrowi do domów.

Słysząc swoje słowa i kalkulując wszystko w swojej głowie, doszedłem do wniosku, że poświęcenie jakiego się dopuszczałem powiązane było nie tylko z wolnością Polski, ale i przyszłością mojej rodziny. Chciałem, z całego serca i duszy, żeby nie musieli być poddawani żadnym propagandom, czy rusyfikacji. Starałem się jak mogłem i walczyłem po to, żeby moja żona i syn nie musieli się już niczego bać.

Około godziny dwunastej do dywizjonu powrócił rotmistrz Dunin-Wąsowicz, a my dostaliśmy rozkaz szykowania się do bitwy. Zwinnie poprawiłem każde zapięcie wierzchowca, umieściłem kilka nabojów w pistolecie oraz nieco naostrzyłem szablę. W przeciągu jakichś kilkunastu lub kilkudziesięciu minut, byliśmy gotowi po raz kolejny ruszyć na Moskali.

Mieliśmy zaatakować z lewej flanki, aby wesprzeć piechotę szturmującą potrójne okopy rosyjskie. Do walki prowadził nas sam rotmistrz. Tętent koni przekraczających bagniste brzegi Rokitnianki zapamiętałem zbyt dobrze i wyraźnie, jakbym codziennie widywał te okropne wydarzenia przez okno. W każdym razie, ten odgłos nie był najgorszym, co przyszło. To tylko element składowy w układance cierpienia, jakie niesie ze sobą wojna.

Szwadron trzeci skierował się do odwodu, a my ruszyliśmy, nacierając na Rosjan.

— Niepodległość! — krzyknął jeden z naszych. — Niepodległość dla Polski!

Na to hasło większość dobyła szabel i przyspieszyła jazdę. Tylko to się dla nas liczyło. Wykorzystać szansę i wywalczyć wolność.

Zaczęły się huki, a raczej salwy z dłuższych broni palnych. Kilku naszych spadło z koni, jednak nie łamaliśmy szyku. To nas zmotywowało. W ogromnym pędzie zaczęliśmy ścinać głowy, czy ranić osoby znajdujące się na drodze do przedarcia się dalej. Krew zdążyła ochlapać mi siodło i buty, jednak wciąż siekałem, a z każdą kolejną ofiarą rósł mój zapał. W pewnym momencie czułem jak mój rumak pada na ziemię. Dostał. Jego masywne cielsko w ułamku sekundy runęło, przygniatając moje nogi. Zawyłem z bólu, zagłuszony strzałami i rżeniem. Zaraz podszedł do mnie Józek i ostrożnie wyciągnął z opresji. Wywrzeszczałem podziękowanie i złapałem za pistolet, który miałem schowany za paskiem, po czym schowałem się razem z piechotą do okopów i stamtąd starałem się mierzyć do kolejnych, mnożących się jak mrówki wrogów. Wydawało się, że walka jest wyrównana, jednak mieliśmy małą przewagę. Wiarę, nadzieję i parcie na zwycięstwo.

Przez kolejne piętnaście minut udało nam się przedrzeć za linię przeciwnika. Koszty nie były małe. Wielu z nas poległo, samych ułanów kilkunastu. Walka trwała dalej. Piechota widząc całą sytuację nie wyszła na pomoc pozostałym na polu bitwy ułanom, tylko z bezpiecznej dla samych siebie pozycji strzelała. Oddzielając się od niej, pobiegłem nieco bardziej w głąb całego zamieszania, wcześniej uzupełniając broń o kilka kul. Co jakiś czas naciskałem za spust, czasem nawet trafnie i rozglądałem się po poległych oraz rannych, mając nadzieję, że żaden z moich przyjaciół tam nie leży. Myliłem się.

Natychmiast podbiegłem do Józka i położyłem mu dłoń na zakrwawiony brzuch. Rozszerzał lekko kąciki ust w moją stronę, a w jego oczach ciągle widoczny był blask.

— Jeszcze Polska nie umarła... — wyszeptał, po czym wydał z siebie ostatnie tchnienie.

Gorąca ciecz sama napływała do oczu i nie mogłem, a nawet nie chciałem jej powstrzymywać. W tamtej chwili zadawałem sobie pytanie: Dlaczego musiał zginąć taki ktoś jak Józek? Wesoły, pogodny, prosty chłopak znad Wisły zginął oddając życie za to, w co wierzył. Za niepodległość. Za nowe lepsze życie innych. Wiedziałem, że i ja powinienem się tak do końca poświęcić, ale nie potrafiłem odejść od ciała ułana. Schowałem pistolet za pas, przetarłem rękawem munduru zastygające łzy, po czym dwoma palcami zamknąłem jego powieki.

Śpij w spokoju, druhu! pomyślałem, zostawiając gdzieś na twarzy błąkający się cień bladego uśmiechu, a może nawet ulgi.

Pochyliłem się bardziej nad jego zwłokami, niemalże je przytulając i trwałem w tej pozycji jakieś kilka dobrych minut, dopóki nie dostałem czymś ciężkim w tył głowy. Nie zdążyłem się nawet odwrócić, ale moja podświadomość podszeptywała mi, że był to Rosjanin.

Kiedy się już ocknąłem, tkwiłem w jakimś ciemnym pomieszczeniu z kilkoma innymi żołnierzami. Byłem przetrzymywany przez wrogów przez jakiś czas, a mimo wszystko nie traciłem zmysłów czy zdrowego rozsądku ani, co najważniejsze, nie opuścił mnie hart ducha i przekonanie, że nas odbiją, co się też stało.

Zwycięstwo okupione ofiarami nie byłoby żadną wygraną, ale to, co się stało pod Rokitną, nie zaliczało się do tego typu bitew. Nie wykorzystaliśmy maksymalnie tego, co już zdobyliśmy, jednak zyskaliśmy coś lepszego. Wiarę w to, że nic nie idzie na marne. Szansę na faktyczną niepodległość.

— 2018 rok, wiosna

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro