1
Krzątam się po kuchni nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Przeważnie unikam słodyczy, ale dziś nie zamierzam sobie niczego odmawiać. Dziś jest mój szczęśliwy dzień i muszę go uczcić.
- Wiesz, że nie ładnie jest świętować czyjąś śmierć - dociera do mnie głos mojego najstarszego brata. To on z samego rana przekazał mi tę wspaniałą wiadomość jaką jest przeniesienie się na tamten świat mojego narzeczonego Fabiana Stylesa.
Fabian to była szuja jakiej świat nie widział. Codziennie miał inną laskę do pieprzenia, a na dodatek większość z nich traktował jak worki treningowe. Pewnie pierwszego dnia naszego wspólnego życia zmasakrowałby mi twarz.
- Zwyczajnie mam dziś dobry humor, nie doszukuj się w tym nie wiadomo czego - dolewam do mojej kawy syrop o smaku toffi. Jak szaleć to szaleć. - Chcesz też? - pytam się odwracając do niego z butelką w dłoni.
- Ja się z chęcią napije - do kuchni wkracza kolejny z moich braci. Tym razem jest to Peter. Starszy ode mnie o zaledwie rok i podobny do mnie zupełnie jak byśmy byli bliźniakami. Te same czarne włosy i szare wręcz stalowe oczy. - Chociaż ja to wolę żebyś mi tam dolała whiskey.
Usadawia się na krześle przy blacie. Peter jako jeden z największych przeciwników tego ślubu oczywiście zaraz po mnie także nie kryje swojej radości.
- Niech Fabian spoczywa w pokoju - mówi poważnie lecz po chwili wybucha głośnym śmiechem. Ja przynajmniej staram się ukryć swoje uczucia, ale on ani trochę się nie hamuje. Zazdroszczę mu tej bezpośredniości. Ja zawsze najpierw coś przemyślę zanim coś powiem.
- Ojciec nie wymyślił bez powodu tego małżeństwa. Ono było nam potrzebne - ponownie zaznacza Will. Łatwo mu mówić, bo to nie on przecież miał zamieszkać z tym potworem.
Oczywiście na samym początku ojciec i Will zapewniali mnie, że ten związek gwarantuje mi bezpieczeństwo, ale ja wiedziałam, że to jest tylko czcze gadanie. Nikt przecież nie mógł przewidzieć co takiemu psychopacie przyjdzie do głowy. Mógł mnie nawet zabić.
- Na szczęście jego już nie ma. Po kłopocie - podstawiam szklankę pod ekspres by zrobić kawę Peter'owi. Później jednak namówię go na jakiegoś drinka.
- Obawiam się, że kłopoty to dopiero będą - oznajmia i wreszcie opuszcza kuchnie. Nie zatruwa już tej dobrej atmosfery swoim pesymizmem.
Podaje kawę bratu, a następnie opieram się blat stojąc blisko Petera.
- Miałeś coś z tym wspólnego? - pytam ściszonym głosem. Peter nie raz zapewniał mnie, że zrobi wszystko co tylko będzie w jego mocy by mnie uwolnić od tego niechcianego obowiązku. Nie prosiłam o zabójstwo, ale jeśli już to zrobił to nie zamierzam go w żaden sposób potępiać.
- Niestety siostrzyczko. Chciałem się go pozbyć zaraz po ślubie, ale ktoś mnie przed tym ubiegł.
- Bardzo dobrze. On nie żyje, a my nie mamy nic z tym wspólnego. Lepiej to już być nie mogło - nachylam się nad nim i składam pocałunek na jego policzku.
- Dziękuję.
Może i nic nie zrobił, ale i tak jestem mu bardzo wdzięczna, że zamierzał mnie uwolnić od tego piekła.
***
Kolacje jem w kameralnym gronie, bo oprócz mnie jest tylko Peter. Ojciec i William coś omawiają, Aiden zniknął gdzieś wczorajszego ranka i nawet nie wiem czy słyszał dobrą nowinę.
Mój średni brat także był przeciwny tej farsie zwanej moim ślubem.
- O jeszcze ich nie ma - i pojawił się Aiden. Zupełnie jakbym go wywoła swoimi myślami. - To dobrze, może nie będzie opierdolu - siada naprzeciwko mnie i od razu kradnie mi jedno ravioli z talerza. Ma już dwadzieścia pięć lat, ale nadal nie nauczył się podstaw kultury. I nie sądzę żeby to kiedykolwiek nastąpiło.
Znowu wyciąga łapie do mojego jedzenia, ale ja szybko odsuwam talerz. Nie wiadomo gdzie on pchał te łapy, nie dam mu dotykać mojego ravioli.
- Idź do kuchni i sobie nałóż albo zawołaj Betty.
- To ty mi przynieś. Powinnaś dziś skakać z radości - czyli jednak już wie.
- Moja radość nie ma nic wspólnego z twoim żarciem. Sam rusz dupę do kuchni - jeśli teraz mu przyniosę to on się nauczy, że można mnie wykorzystywać. Mowy nie ma Aiden'owi nie można popuszczać.
- Jędza - rzuca w moją stronę, ale i tak się uśmiecha.
Woła naszą gosposie, która od razu niesie mu talerz z jedzeniem.
Betty, która jest dla mnie jak matka także wydaje się dziś w nieco lepszym humorze. Jak to jego wydarzenie potrafi uszczęśliwić tak wiele osób.
- A może przyniosę wam wina lub szampana - proponuje nam pięćdziesięciocztero letnia pulchna kobieta.
- To niech będzie ten szampan, ale się pośpiesz, bo jeszcze przyjdą ojciec lub Will i będzie po zabawie.
Często z Aidenem na siebie narzekamy, ale jak tylko usłyszał o tym małżeństwie to bronił mnie ze wszystkich sił. Dlatego podejrzewam, że to on mógł mieć coś wspólnego z śmiercią Fabiana. To by nawet tłumaczyło tę jego długą nieobecność.
Jeśli mnie od tego uwolnił to chwała mu za to.
- Mi i Verinie już się oberwało od pana Marudy - ja Peter i Aiden często tak nazywaliśmy naszego najstarszego brata. Uwielbiał nas zadręczać. Zamiast znaleźć proste rozwiązanie to on wolał we wszystkim szukać dziury w całym - śmiejemy się na jego słowa. Przed oczami jednak miga mi postać ojca, więc szybko szturcham Petera by się opamiętał.
Aiden także milknie, a do nas dołączają brat o ojciec.
- Nareszcie raczyłeś się pojawić - mówi tata na widok Aidena. Mój średni brat zawsze miał przewalone u ojca. Owszem Aiden przez większość czasu zachowuje się głupio i nierozważnie, lecz nie zasługuje też na ciągłą krytykę.
- A ty po zjedzeniu idź się przebrać w czarną sukienkę - zwraca się bezpośrednio do mnie, a ja już się domyślam, że chce mnie zabrać na czuwanie przy zmarłym. Kurwa, a już myślałam, że nie będę musiała go oglądać. Lepsze już jednak zwłoki Fabiana niż on żywy.
- Nie ma powodu by Verina tam szła - odzywa się Aiden. Włączył mu się właśnie tryb nadopiekuńczego brata. Zazwyczaj nie lubię go w takiej wersji, ale przynajmniej będzie mnie bronił do końca.
- Moja decyzja jest nieodwoływalna.
- Tam będą dość nieciekawi ludzie, nie chce by tam była.
- Verina musi tam być, przy boku swojego nowego narzeczonego - kurwa jakiego znowu narzeczonego. Ledwo pierwszego się pozbyłam.
Mam nadzieję, że wam się spodoba.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro