Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

Ze łzami w oczach wbiegłam w barierkę dzielącą mnie od peronu dziewięć i trzy czwarte. Nie chciałam kończyć wakacji w taki sposób.

Pospieszyłam w kierunku majączących w oddali sylwetek przyjaciół. Wyminęłam grupę złośliwie chcichoczących Ślizgonów i otarłam oczy.

"Jak ona mogła!", myślałam smutna, "Nawet po niej bym się tego spodziewała...".

Ścisnęłam mocniej rączkę wózka i przytuliłam głowę do mojej niewielkiej płomykówki, siedzącej mi na ramieniu. Miałam absolutną pewność, że Mahru nie odleci; byłyśmy do siebie zbyt przywiązane... Nie dosłownie oczywiście.

Przyspieszyłam kroku i po chwili dotarłam do Dor. Odstawiłam swoje rzeczy na bok i objęłam ją rękoma, zaskakując od tyłu.

- Cześć, kochana. Co się stało? - spytała, zauważając szkliste oczy i zaczerwieniony nos.

- Petunia się stała - odburknęłam.

Dziewczyna pokiwała w odpowiedzi głową. Znała moją starszą o dwa lata siostrę, choć miała to szczęście, że nie osobiście - jej obraz przybliżyłam jej ja i moja niesamowita zdolność do nieskładnego opowiadania wydarzeń, no i jej umiejętność rozumienia tego bełkotu.

Jeśli miałabym być szczera, rzekłabym, że Petunia ani nie wygląda, ani nie zachowuje się na swoje osiemnaście lat. Wielkie balony, zastępujące normalne piersi, i ogólna figura napompowanej laleczki, kłóciły się z jej brzydką facjatą i krótkimi, cienkimi blond włosami - aka strąkami.

Westchnęłam smutno.

- Chodźmy, Huncwoci i Nim pewnie już coś zajęli, poza tym, chyba zaraz ruszamy - stwierdziłam.

Jak na zawołanie, pociąg gwizdnął przeciągle, ostrzegając spóźnialskich.

Wtargałam z trudem moje ciężkie klamoty, a Dor poszła przodem.

- Pomóc ci, o piękna? - usłyszałam za plecami znajomy głos.

- Ależ oczywiście, mości dżentelmenie - odparłam z kpiną, odwracając się do Jamesa tak, że stałam z nim twarzą w twarz.
Nasze nosy niemal się stykały, jednak ja uśmiechnęłam się i stanowczo uniosłam dłoń. Odepchnęłam prawy policzek chłopaka i uniosłam kącik ust, widząc jego minę.

- Za blisko - rzekłam stanowczo.

- Tak, oczywiście, w a ć p a n n o. Co się zadziało, wydziało, i wszystkie inne określenia na niniejszą sytuację jakich nie znam? - poruszył śmiesznie brwiami, a ja nie odpowiedziałam.

- Ach... Zapewne Patolognia... Nie, czekaj... Jak jej tam było? - Potter niepewnie podrapał się po czole, a ja postanowiłam nie skomentować przezwiska.

- Tak, ona, ale to nieważne - prychnęłam.

- Rogaś! Evans! Bez tu mi takich! - dobiegł mnie głos Nim z korytarza. Wychylała się z którychś drzwi, uśmiechając szeroko.

- Potuś, uspokój swe buzujące, niepowstrzymane hormony i rusz tu swój tyłek w końcu! - wrzasnął jeszcze Syriusz, po czym oboje schowali się w przedziale.

Ruszyłam w ich kierunku, zostawiając zdezorientowanego Jamesa z tyłu, sam na sam z moim kufrem. Mmm, intymnie...

- C-co? Czekaj... Nie zostawiaj mnie z tym! - poprosił.

- To ty chciałeś być moim księciem z bajki... - rzuciłam przez ramię. - Konia ci tylko brakuje.

Potter gwizdnął zupełnie niczym ten pociąg, którym jechaliśmy. Naprawdę, nie było widać różnicy.

- Uuu, nie wiedziałem, że Ruda jest zdolna do sprośnych żartów! - krzyknął wesoło, a ja odrzekłam mu dopiero, gdy wchodziłam do przedziału:

- Targaj czterdzieści książek, Potter.

Jego mina była bezcenna. A wystarczyło mu powiedzieć, że prócz szkolnych przyborów, mam tam tak dużo książek...

Życie jest piękne!

***

Ziewnęłam szeroko. Przez całą, kilkugodzinną podróż do zamku, rozmawiałam z przyjaciółmi... Najmniej z Potterem. Nie, że się na niego obraziłam czy coś, zwyczajnie uznałam, że w sumie nikt mi nie zabrania ignorowania chłopaka i "boczenia się" na niego, czyż nie?

Przeciągnęłam się, nieprzytomnie rozglądając się po siedzeniach.

Nagle - olśniło mnie. Był już wieczór, a nikogo nie było obok mnie.

Wyjrzałam na korytarz, potem sprawdziłam resztę pociągu. O mój Boże!

Nigdzie nie było ani jednego czarodzieja. Mógłby być nawet Ślizgon!
Ale przecież Dor albo Nim obudziłyby mnie - nie mówiąc już o Huncwotach - gdybyśmy wysiadali!

Co się działo?

Weszłam do jakiegoś przedziału, ale nie zastałam tam żadnego mieszkańca Hogwartu. Była tam za to Petunia.

- I co, odmieńcu - uśmiechnęła się wrednie. - miło się szuka przyjaciół? Musisz wiedzieć, że ich nie znajdziesz. Ci wariaci są daleko stąd. - zaśmiała się szyderczo. Doświadcz samotności, na pewno co się spodoba; dziesiątki lat w czarnych, pustych wagonach - jak brzmi? Moim zdaniem przyszłość wręcz i d e a l n a dla kogoś takiego jak ty.

Wycelowała we mnie oskarżająco palcem wskazującym, jakbym była winna temu, że się urodziłam.

- Co ty tu robisz? - zmarszczyłam z niepokojem brwi.

- To nie powinno cię obchodzić. Zmykaj, może jeszcze odszukasz coś prócz duchów i pustki... Ale nic tu raczej nie ma. Zabrałaś mi wszystko, więc teraz moja kolej.

Wyszłam z przedziału i zatrzasnęłam drzwi, oddychając ciężko.

Pobiegłam do pierwszych lepszych i spróbowałam je rozsunąć. Ani drgnęły! Byłam tu zamknięta.

- Liiiiilyyy...!

Usłyszałam głos. Jakby... Nimfadory? Rozejrzałam się. Nikogo nie było. Spróbowałam dalej. Też nie udało się nic pchnąć ani rozsunąć.

- Liiiiilyy!!! - wrzasnął ktoś znów.

Wtem, poczułam silne szarpnięcie. Otworzyłam oczy i zobaczyłam zmartwione twarze Nimfy, Dor, chłopaków i... Profesor McGonnagal?

Popatrzyłam po nich.

- Miałam dziwny sen - powiedziałam, a następnie zemdlałam.

***

Obudziłam się, jak można się domyślić, w Skrzydle Szpitalnym. Przez krótką chwilę przypominałam sobie, dlaczego tu trafiłam.

Mój wzrok padł na chrapiącą postać. Był to Peter Pettigrew, pewnie Potter kazał im zmieniać warty. Ech, ten chłopak. Odetchnęłam, przypominając sobie sen z pociągu. A może to nie był sen? Sama nie byłam pewna własnych myśli.

Czymkolwiek była tamta dziwaczna wizja, ewidentnie nie była o tęczy, książkach i innych rzeczach.

- Może to jakaś dziwna sprawka dementorów? Ale oni przecież zabierają szczęście i duszę... może dostałam eliksir snu wymieszany z jakąś halucynogenną rośliną? Tylko kto by mi go podał? - nawet nie zdałam sobie sprawy, że swoje myśli wypowiadam na głos.

- Za dużo pani myśli, panno Evans. - profesor McGonnagall wraz z Jamesem, Dor i Nimfadorą stanęła przy moim łóżku.

Nie odpowiedziałam, tylko popatrzyłam na nią z nadzieją uzyskania rozwiązania sytuacji.

- Wie pani, co to było? Ten sen... wizja? - zasypałam nauczycielkę pytaniami.

Jednak kobieta tylko pokręciła głową.

- Nie... nic jeszcze nie wiadomo. Opowiedz proszę swój... sen, panno Evans.

Kiwnęłam głową i w możliwie krótkim czasie zrelacjonowałam pobyt w pustym pociągu i szyderstwa Petunii.
McGonnagall tylko przytaknęła parę razy, mrucząc ciche "rzeczywiście" albo "a więc tak". Nie miałam pojęcia, co to miało oznaczać, ale zostawiłam to w spokoju - nauczycielka powiedziałaby mi wtedy, kiedy uznałaby za stosowne.

Jednak James myślał inaczej.

- Pani profesor, co to wszystlo oznacza? Czy z Lily wszystko będzie dobrze? - chłopak wziął McGonnagall w iście krzyżowy ogień pytań. Wydawał się zaniepokojony, ale nie czułam się na siłach, by to osądzać.

- Nie wiem, panie Potter. Nic jeszcze nie wiem! A teraz chodźmy. Zostawmy pannę Evans, by mogła odpocząć.

Profesorka wstała i władczym gestem uniosła rękę. Skierowała się do drzwi, nie oglądając się za siebie.

Dorcas i Nim spojrzały na mnie zmartwione, jednak się nie odezwały.

Kiedy w końcu zapadła cisza, przerywana jedynie pochrapywaniem Petera, mogłam odetchnąć. Osunęłam się głębiej w kołdrę i przymknęłam oczy. Nie wiedząc nawet kiedy i dlaczego, zaczęłam płakać.
Może przez słowa Petunii ze snu?

A może dlatego, że wydawało się to realistyczne? Że nie było nikogo, niczego, tylko pociąg jadący po bezkresnych torach? A to wszystko... wszystko zdawało się takie prawdziwe...

Zakryłam głowę pierzyną i wytarłam oczy. W powstałym z przykrycia namiocie usiadłam i nakazałam sobie samej się uspokoić.

Tak, cała ja. Mazgaja, która nie potrafi nic zrobić, tylko przeszkadza innym.

"Och, przestań się nad sobą użalać", powiedziała ta praktyczna, rozsądna i stanowcza część mnie.

Och, weź się zamknij.

"Nie", odpowiedziała mądra część.

- Zamknijcie się obie!

Wrzasnęłam w końcu na samą siebie, przypadkowo budząc Petera.

Szepnęłam ciche 'ups' i udałam, że śpię.

Chłopak przyjrzał mi się uważnie, ale w końcu wzruszył ramionami, zjadł jakiegoś cukierka czy coś, po czym znowu poszedł spać.

Parsknęłam cicho, rozbawiona. Cały Peter...

Pokręciłam głową i odsunęłam kołdrę ze swoich oczu, spoglądając na sufit Skrzydła Szpitalnego.

Patrząc na coraz ciemniejsze sklepienie, zaczęłam zamykać oczy. Światło z okna zabarwiło pomieszczenie na czerwono, lecz już po chwili wszystko stało się czarne, ciemne. Peter poszedł już dawno, zostałam sam na sam z zachodzącym słońcem...

Zasnęłam wraz z pojawieniem się drugiej gwiazdy na niebie.

***

- Szlama!

- Brudna, fuj!

- Bleee... nie jesteś czarodziejką, tylko jakimś obrzydliwym czymś! Ohyda!

Ze łzami spływającymi po policzkach obfitymi strumieniami patrzyłam na dzieci zebrane wokół mnie. Sama byłam w ciele jedenastolatki, starej siebie.

- Dziwoląg! Nie jesteś moją siostrą! - wołała nawet Petunia.

- Fu!

- Spadaj stąd.

- Nie zaprzyjaźnisz się z nami, jesteś zbyt obrzydliwa!

Pełne pogardy słowa były wypluwane w moim kierunku, każde gorsze od poprzedniego.

- Takich jak ty powinno się nie wpuszczać choćby do Zakazanego Lasu, a już tym bardziej do Hogwartu! - wołał kolejny głos.

- Nie, w Zakazanym Lesie coś by tą szlamę pożarło. Niech tam sobie wchodzi - zarechotał ktoś inny.

Skuliłam się na środku sali. Nie dotarł do mnie ostry głos profesor McGonnagall, udzielający gniewnej reprymendy uczniom ze Slytherinu i Ravenclawu. Nie dotarły do mnie głośne sprzeczki z nauczycielką. Nie dotarły do mnie słowa grupki uczniów, którzy próbowali mnie pocieszyć.

Czarnowłosy chłopak z okularami, przedstawił się jako James. Miał... ładne oczy. I ładne włosy.

Spojrzałam na resztę klęczących obok osób. Wiedziałam, że to z nimi spędzę resztę pobytu w tym zamku.

I nagle...

...wszystko zniknęło. Zostały tylko nieuchwytne wspomnienia pierwszych chwil razem z Huncwotami i z dziewczynami.

Zostały tylko obelgi, wypowiedziane przez dumnych czystokrwistych.

Została tylko... ciemność.

***

Usiadłam gwałtownie. Dysząc patrzyłam na spocone dłonie, z łzami kapiącymi na pościel.

Wstałam na chwiejnych nogach i podeszłam do okna.

Wyglądałam na Błonia, drżąc.

Mój pierwszy dzień w Hogwarcie.

Istne piekło, które jakimś sposobem przeżyłam po raz drugi.

Dlaczego muszę to wszystko śnić? Przez bite sześć lat niemal... niemal wszystko było dobrze.

A nagle teraz... za każdym razem, gdy chcę odpocząć, osunąć się w bezpieczne objęcia snu, stawało się to. Albo "udoskonalone" wspomnienia, albo przerażające iluzje.

Bałam się, że to wszystko mnie kiedyś pochłonie.

"PRZESTAŃ SIĘ NAD SOBĄ UŻALAĆ ALBO WOŁAM HUNCWOTÓW", zaczęła wrzeszczeć rozsądna część mnie.

W sumie... Huncwoci by się przydali...

Ale nie teraz. To, że ja nie mogę spać, nie znaczy, że muszę im zabierać godziny wypoczynku.

Odetchnęłam głęboko.

"Jeśli cokolwiek zacznę śnić, to przysięgam na Miecz Gryffindora, że rozwalę wszystko dookoła", pomyślałam jeszcze wespół z moimi 'głosami rozsądku'.

Z tymi słowy w głowie pozwoliłam Morfeuszowi czuwać nade mną.

-------------------------------------------------------------
Okej, dobra. To nie pykło... liczę na wasze opinie w komentarzach, no i... w sumie no. Do następnego, I guess?

P.S. Rozdziały nie będą zbyt częste.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro