Odnaleziony
a/n: postać saszy jest OC Petersburga należącym do @_Alkiria_
dla roś.
Szczerze mówiąc, nie znosił morza.
Nie było to jednak zdziwieniem – urodził się na petersburskiej ziemi i już jako dziecko zdążył się przyzwyczaić do ciągłej stałości pod nogami i posiadania kontroli nad sytuacją. Otwarte wody przyciągały do siebie wszelkich śmiałków, którzy myśleli że albo uda im się okiełznać ich dzikość – albo sami się nią staną. Nie umiał zrozumieć, jak niektórzy potrafili znaleźć w oceanie wolność, by z przerażającą chęcią oddać się jego łasce. Morze przynosiło chaos, nieszczęście i śmierć. Czasem myślał, że ci wszyscy wariaci pakujący się na statki, zwyczajnie nigdy nie byli w stanie zasmakować godnego życia, więc w celu rozruszenia nędznego żywota, rzucali się w bezkresną toń. Za plecami się z niego śmiano, iż był delikatnym paniczykiem, by docenić to piękno, ale zaraz po jego ostrym, wymownym spojrzeniu zapadało milczenie. Ostatecznie to on miał rację, a nie niewyedukowani, cuchnący, wulgarni marynarze.
Sęk w tym, że jako syn zamożnego handlowca, powinien był przyswoić trochę fachu. Starszy Romanow bowiem zbliżał się już ku emeryturze, a on miał wkrótce przejąć jego obowiązki. Tak więc, parę tygodni temu ojciec wezwał go do siebie, zlecając mu udział w jednej z zbliżających się wypraw handlowych. Sprzeciw nie wchodził w grę, a zresztą – co innego mógł zrobić poza zgodą? Przez całe życie szykowano go na objęcie tej pozycji i jej odrzucenie byłoby, nie dość że czystym samobójstwem, to i hańbą. Zwyczajnie nie miał możliwości, by podjąć inną ścieżkę w życiu, ale starał się o tym nie myśleć. Drażniło go, gdy mimo wyuczonej pewności i tak nachodziła go pewna wątpliwość, nieprzyjemnie wwiercająca mu się w umysł. Wzbudzała w nim pewne... poczucie winy. W końcu miał szczęście, więc jego powinnością było wejść w tę rolę całym sobą, a wówczas owe rozterki kryły się gdzieś za idealnie wydrążoną przez niego maską. Toteż, niepotrzebnie zaprzątał sobie tym głowę.
Jednak to, co go nieco uradowało, był fakt, że jego mały, wewnętrzny spór zdawał się zatonąć w wirze obowiązków, jakie spadły na jego barki wraz z postawieniem stopy na deskach Dumy. Od zawsze uznawał pracę za jakąś formę ucieczki, sposób na samodoskonalenie się, gdzie, po porażkach i płaczliwym zgrzytaniu zębami, wysiłki przynosiły swoje owoce. I nic go tak nie satysfakcjonowało. Mało kto potrafił to zrozumieć, a nawet jeśli, to i tak ulegał dziwnej frustracji przy przy jakiejkolwiek styczności. Oczywiście, mógł kontynuować granie swojej roli, lecz powoli kończyły mu wszelkie siły – a pobyt na Dumie miałby dać mu możliwość zrzucenia maski, wmieszania się w bezczelny, marynarski sposób myślenia.
Ale kim byłby Aleksandr Romanow, gdyby pozwolił sobie na coś takiego?
Zadrżał z niezadowoleniem, kiedy zimny powiew wiatru połaskotał jego twarz, wybudzając go ze snu. Maleńkie okienko w kapitańskiej kajucie wciąż było nieszczelne, mimo że polecił Dmitrijowi jego naprawę co najmniej cztery razy. Być może zdaniem załogi Sasza wychodził na miękkiego, skoro taka drobna niedogodność sprawiała mu tyle kłopotu i frustracji. Miał lekki sen, a poza tym – dalej nie był w stanie przyzwyczaić się do snu na morzu. Szczęśliwie, jeszcze nie miał do czynienia ze sztormem, ale sama myśl budziła w nim tęsknotę za ciepłym, miękkim łóżkiem w rodzinnym pałacyku w Petersburgu.
Podniósł się do siadu i na oślep sięgnął do okienka. Mamrocząc coś niezrozumiale pod nosem, złapał fragment wcześniej umieszczonej (dość nieporadnie, zresztą) przez niego tkaniny, po czym z powrotem zawiesił ją na rogu okna. Naprawdę będzie musiał przycisnąć Dmitrija, by się tym zajął. Miał pewność, że tamten zwyczajnie już go ignorował, wymawiając się brakiem czasu – a jednak Sasza nieustannie widział, jak grał pozostałymi w kości, zanosząc się obrzydliwym rechotem.
Skończywszy, odetchnął i z powrotem padł na koję, z zamiarem powrotu do snu. Niechybnie rano miał mu dokuczyć ból pleców, jak po każdej nocy spędzonej na tymże materacu. Poza miękkim łóżkiem oraz ciepłym, przestrzennym pokojem, tęsknił również za petersburską ciszą. Jeśli nie fale, to jego uszy drażnił skrzek mew bądź chrapanie śpiącej załogi. Sasza nie mógł się przyzwyczaić do tak maleńkiej ilości prywatności, o ile w ogóle ją miał, jako swoje całe dotychczasowe życie spędził w przyzwyczajeniu, że zawsze był on – i tylko on.
Otworzył oczy, marszcząc brwi. Między szumem wody i wiatru, dotarły do niego przytłumione szepty zza drzwi. Zdawało mu się?
– Daj spokój... Będzie szybciej.
Ogarnął go niepokój, którego nie zamierzał ignorować. Powoli więc ściągnął ze swoich kolan kołdrę i wstał z łóżka. Wsunął rękę pod poduszkę, wyciągając spod niej małe ostrze i ostrożnie stawiając kroki, nie chcąc się zdradzić, podszedł do drzwi. Sztylet trzymał w ręce, z bijącym sercem przystawiając ucho do drzwi.
– Chłopcy chcą pokazu. Czekają już szmat czasu.
– Chcesz powiedzieć, że ja też nie mam dość tego pedzia?
– Och, zamknij jadaczkę. Niepotrzebnie się wściekasz.
– Słuchaj no, Dmitrij...
Aleksandr zamarł. Drugi głos musiał należeć do Grigorija, a za nimi mógł usłyszeć kilka innych prychnięć czy sapnięć. Nie miał wątpliwości, że mówili o nim – w końcu, był środek nocy, a kapitan spał smacznie w swojej kajucie, inaczej mówiąc – idealny moment na bunt. Zdawał sobie sprawę, iż ich wzajemne stosunki nie były najlepsze, ale nie przypuszczał, że chcieliby dopuścić się zdrady.
Co oznaczało, że jeśli chciał jeszcze trochę nacieszyć się życiem, powinien uciekać.
– Nie ma co czekać, do cholery. – Nim wykonał jakiś ruch, drzwi otworzyły się, a wzrok Aleksandra spotkał gniewne oczy Dmitrija, oświetlane przez oliwną lampę. Wpierw, po jego twarzy przemknęło zaskoczenie, ale wówczas uśmiechnął się szeroko, odsłaniając ubytki w zębach.
– Proszę, proszę, a kto tu nie śpi, panie kapitanie? – zarechotał, a Aleksandr cofnął się do tyłu, żałośnie wyciągając ostrze przed siebie.
– Tylko spróbuj – ostrzegł, starając się ukryć drżenie w swoim głosie. – Będą was ścigać.
– Nie, jeśli sprawimy, że więcej się nie odezwiesz – warknął Dmitrij, po czym zwrócił się do reszty obecnych. – No dobrze, chłopcy. Wiecie co robić.
Nogi Aleksandra już miały rzucić się do ucieczki, choć był świadom swojej sytuacji. Co najmniej trzech rosłych mężczyzn rzuciło się na niego i powaliło na ziemię. Czując tępy ból w potylicy, która uderzyła w podłogę, jęknął, podczas gdy mroczki stanęły mu przed oczami. Sztylet wyleciał mu z ręki, z brzękiem upadając na deski. Napastnicy zatem nie mieli żadnego problemu, by chwycić go za kończyny i je związać, nie stroniąc żartów na temat jego siły fizycznej. Poderwana Aleksandra do góry, a za twarz złapał go Grigorij, chuchając na niego swoim alkoholicznym oddechem.
– Nie uwierzysz, paniczyku, jak cholernie długo na to czekaliśmy.
Aleksandr wybełkotał coś niezrozumiale, gdy Grigorij puścił jego twarz, gestem nakazując trzymającej szlachcica dwójce, by zaprowadzili go na pokład. Opuścili jego kajutę, przechodząc korytarzykiem na zewnątrz. Wiatr zmierzchwił włosy Aleksandra, który zauważył stojące zgromadzenie, z uciechą obserwując rozwój buntu.
– Nic osobistego, szczerze mówiąc – rzekł Dmitrij, szepcząc na wpół przytomnemu Aleksandrowi do ucha. – Zdecydowanie nam się już przejadło rządzenie małego księcia i jego całej burżuazji.
– Nie wygląda mi to na nieosobiste – wymamrotał w odpowiedzi. Tym samym zarobił sobie na ostry policzek, ku uciesze załogi.
– Pilnuj się. Wciąż możemy pogorszyć twoją sytuację, kapitanie od siedmiu boleści. – Odsunął się od niego, zwracając się do pozostałych marynarzy. – Chłopcy! Po waszych wielokrotnych skargach, wreszcie postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce!
Jego zawołanie zostało przyjęte z głośnym, podekscytowanym rykiem, a Dmitrij kontynuował.
– Oznacza to, że ten tutaj – wskazał na Aleksandra – przed odejściem z tego świata nauczy się pływać! Szykować deskę!
Aleksandr nie umiał pływać.
Załoga ponownie zawyła radośnie. Ktoś poszedł po deskę, ktoś przerzucił ją przez burtę i nim się zorientował, już zaciągnięto go przed drogę jego ostatniego spaceru. Grigorij wyszczerzył się do niego, wyciągając szablę.
– Zapraszamy. – Dźgnął Aleksandra w plecy, zmuszając go do wejścia na deskę.
Przełknął ślinę. Nienawidził wody, nienawidził morza i nienawidził tej całej cholernej bandy. Ze wstydem złapał się na myśli, że już wolałby, by przebili go którąś z kord, albo powiesili na maszcie. Przecież ledwo udało mu się zmusić do zgody na tę wyprawę. Ojciec nie miał zamiaru zwracać uwagi na jego lęki – był mężczyzną. Gorzko zaśmiał się w duchu, że może gdy do starszego Romanowa dotrze wieść o jego śmierci, zrozumie, iż syn w tym wypadku miał rację.
– Ruszaj, no! – wrzasnął ktoś. Aleksandr poczuł kolejne dźgnięcie w plecy, zmuszające go do kolejnego kroku w przód. Zachwiał się, co wywołało salwę śmiechu wśród marynarzy, ale udało mu się utrzymać równowagę. Spojrzał na nich nienawistnie.
– Popełniacie błąd.
– Rzekła twoja matka podczas płodzenia ciebie! – Kolejne dźgnięcie i śmiech. Narastająca frustracja i duma coraz bardziej skłaniały go do rzucenia jakąś odzywką, ale w aktualnej sytuacji nie miałoby to dać wyczekiwanego efektu. Spuścił więc gniewnie głowę, czyniąc kolejny krok, ignorując kpiny kierowane w jego stronę.
– Tańcz, tańcz! – Aleksandrowe plecy niechybnie były pokryte krwią od dźgnięć, od których wyginał się z bólem. – Tańcz!
Z ust wyrwał mu się zaskoczony krzyk, zanim jego ciało wpadło do lodowatej toni. Woda wlewała mu się do nozdrzy, drażniła oczy, a Aleksandr w panice próbował podpłynąć do góry, lecz morze ciągnęło go do siebie, czy tego chciał czy nie, by stał się jego częścią, nie mógł oddychać, nie mógł wrzeszczeć, jego kończyny były coraz cięższe, dusił się, a więc taki był jego koniec, płynął w dół, w dół, w dół i w dół...
Blask księżyca przebijający się przez taflę pożegnał go jako ostatni, gdy zamknął swoje oczy.
***
Delikatne promienie słońca połaskotały jego twarz, gdy powoli uniósł swoje powieki. Wpierw ogarnął go dziwny niepokój, ale czując ciepłą dłoń na swoim policzku westchnął błogo. Miał taki dziwny, nieprzyjemny sen. Był w domu, w swoim pokoju w Petersburgu.
– Mamo? – wymamrotał. Musiał jej opowiedzieć, co postanowił mu podsunąć jego umysł, gdy leżał w objęciach Morfeusza.
Postać cofnęła rękę.
– Och, kochany, przykro mi, ale nie. Napij się.
Odwrócił ciężką głowę w jej stronę, rozmazanym wzrokiem rozpoznając kobiecę sylwetkę o jasnych włosach. Drewniane naczynie zostało przystawione Aleksandrowi do ust, który nagle zdał sobie sprawę, jak spragniony był. Łapczywie brał kolejne łyki orzeźwiającej wody do ust, dopóki ta się nie skończyła, co wywołało u postaci cichy śmiech.
– Musiało cię porządnie wysuszyć – odrzekła, a Aleksander zmrużył oczy. Jego wzrok nieco się wyostrzył i wnet ujrzał twarz swojej wybawicielki, którą początkowo wziął za swoją matkę. Kobieta była ubrana w prostą, mieszczańską suknię z bufiastymi rękawami. miała okrągłą, sympatyczną twarz, a jej nos zdobiły jasne piegi. Jej błękitne tęczówki z troską wpatrywały się w lekko otumanionego Aleksandra. Kilka złocistych kosmyków opadało jej na czoło spod białej chustki, zaś do Romanowa dotarło, że jej nie zna. Osłupiały, rozejrzał się po pokoju. To nie był jego pokój w Petersburgu. To nie była jego kapitańska kajuta.
Gdzie, do cholery, się znajdował, i co się wydarzyło?
Niezgrabnie spróbował wstać z pryczy, na której leżał, ale zaraz kobieta popchnęła go na nią z powrotem.
– Mój drogi, jeszcze nigdzie się nie wybierasz – rzekła stanowczo, marszcząc brwi. – Choć sądzę, że masz mnóstwo pytań.
Otworzył usta, ale nie udało mu się złożyć żadnej sensownej odpowiedzi. Zamiast tego, kiwnął głową, na co uśmiechnęła się delikatnie.
– Znaleźliśmy cię dryfującego na tratwie – Wspomnienie zdrady jego załogi uderzyło go jak pięść w brzuch. – Miałeś wielkie szczęście. Już myślałam że po tobie. Jak tam trafiłeś, biedaku?
Zmarszczył brwi, przypominając sobie toń wlewającą mu się do nozdrzy i gardła, gdy rozpaczliwie próbował utrzymać się na wodzie. Nie było żadnej tratwy, przecież i tak był związany, by jakiejś się złapać.
– Ja... – zaczął niepewnie. Kobieta spojrzała na niego zachęcająco, na co westchnął, ale zdecydował się kontynuować – wyrzucili mnie za burtę. Ale nie przypominam sobie by... Powinien teraz być martwy – przyznał, wpatrując się w swoje dłonie.
– W takim razie to musiał być cud. Morze jest pełne tajemnic, ale skoro żyjesz, to musiał być powód – odparła. – Powiedz ty mi no, jak się nazywasz?
– Aleksandr Romanow.
– Ach, Sasza, tak? Mów mi Iryna. – Uniósł brwi, słysząc zdrobnienie. Nikt go tak nie wołał od śmierci matki. Ku własnemu zaskoczeniu, nie poczuł się z tym źle, a wręcz przeciwnie, ogarnął go dziwny komfort. Jakby znowu był w domu. – Poczekaj chwilę, przyniosę ci posiłek.
I z tymi słowami opuściła pokój.
Sasza westchnął ciężko, z trudem próbując poskładać sensowną wersję wydarzeń, które doprowadziły go właśnie tutaj. Zrezygnował jednak po chwili. Nic nie przychodziło mu do głowy, więc zdecydował się bardziej przyjrzeć otoczeniu. Kajuta była prosta, choć nieco zagracona. Mimo to, wydawała się być dziwnie przytulna. Iryna wkrótce wróciła z jedzeniem, na które Sasza praktycznie się rzucił. Kiedy jadł, udało mu się uzyskać nieco informacji od kobiety – statek, na którym się znajdowali, nosił nazwę Carycy, zaś sam Sasza był nieprzytomny przez około trzy dni, co by tłumaczyło jego głód i spragnienie. Szczęśliwie się okazało, że poza tym nic mu nie było. Rany po dźgnięciach nie były zbyt głębokie i zdawały się dobrze goić, a gorączka go ominęła. Opowiedziała mu też trochę o załodze, ale niewiele, uznawszy, że sam powinien z nimi się zapoznać. Rozmawiało się z nią niezwykle przyjemnie – nie do końca miał pojęcie, co było tego przyczyną, ale zdecydowanie wyglądało to inaczej niż w przypadku jego poprzedniej załogi. A bazując na jej relacjach, reszta również nie wydawała się być tak zła.
Kiedy skończył posiłek, sam zaczął więcej mówić. Wspomniał jej o Petersburgu, który niezwykle ją zainteresował, zwłaszcza arystokrackie życie, obce dla niej. Jej pasja sprawiała, że naprawdę czuł się słuchany, nawet jeśli jego historie nie były aż tak ciekawe. W zaskakująco krótkim czasie wspólnie nawiązali nić porozumienia.
– Wani by się spodobał Petersburg – westchnęła nagle, nieco rozmarzona. – Nie przynależy do lądu, ale miasta potrafią go fascynować.
– Wania? – zapytał Sasza.
Otrząsnęła się.
– Ach, wybacz! Iwan Szarobrody, kapitan. Mniej oficjalnie, mój brat. – Mrugnęła do niego z uśmiechem. – I człowiek, który zdecydował się ciebie uratować. Widocznie sądził, że jesteś syrenem.
– S-syrenem? – wybełkotał. – Szarobrody?
Zdawało mu się, że kapitański przydomek gdzieś już słyszał, prawdopodobnie od marynarzy, którzy zdecydowali się go wyrzucić za burtę. Nie wtajemniczono go jednak bardziej. Zresztą nie był szczególnie zainteresowany jakimiś wyssanymi z palca legendami.
Iryna machnęła ręką.
– Nie bierz tego szczególnie do siebie. Jest trochę specyficzny. Gdy coś go zainteresuje, lubi się temu bliżej przyjrzeć. Całe dzieciństwo zbierał kamyczki, które mu się podobały. – Klasnęła nagle. – Co mi przypomina! Skoro dobrze się czujesz, czas, byś poznał załogę!
W taki sposób Sasza został wyciągnięty z łóżka, zanim zdążył bardziej zaprotestować. Miał jednak wrażenie, że nawet gdyby spróbował, to Iryna by go zignorowała, a więc – był na przegranej pozycji. Aczkolwiek niekoniecznie mu to przeszkadzało. Mimo różnic, Iryna bardzo szybko zdążyła go do siebie przekonać.
Wyszli na pokład. Gwar, który się rozlegał przed ich przybyciem, ucichł. Wzrok obecnych skierował się w ich stronę, a raczej głównie na nową twarz. Sasza poczuł się dziwnie mały, jakby znów był chłopcem, którego ojciec postanowił zabrać na salony i przedstawić ważnym osobistościom. Postacie znajdujące się na pokładzie nie były jednak onieśmielająco wpływowe, ale ich oczy zdawały się przeszywać jego duszę na wylot – i nie mógłby przed nimi niczego ukryć, nieważne jak bardzo by próbował.
– Poznaj załogę Cesarzowej! – zawołała Iryna, tym samym dając sygnał brygadzie, że nie mają czego się obawiać. Krzyknęli więc gromko, unosząc pięści do góry, co wywołało w Saszy lekkie zawstydzenie. Nie mógł się przyzwyczaić do otaczającej go otwartości, zupełnie odmiennej od tej, która dotychczas znajdowała się w jego życiu.
– A więc tutaj jest nasz ocaleniec – odezwał się pewien głos. Z tłumu, który zdążył już częściowo wrócić do swoich zajęć, wyłonił się niski młodzieniec o łobuzerskim uśmiechu. – Dziw, że ci się udało.
Sasza spojrzał na niego, zaskoczony, po czym odwrócił się do Iryny, która wywróciła oczami.
– Odezwał się niepozorny. – Potarmosiła jego fryzurę, na co zareagował niezadowolonym burknięciem. – To jest Raivis. Nie, nie jest dzieckiem–
– Hej!
– ...choć czasem się tak zachowuje. Zabójcza broń, szczerze mówiąc. Z łatwością można go wsadzić do beczki i przemycić na inny statek. A potem, wiesz. Bum – rzekła lekko, na co Sasza otworzył usta, nie wiedząc co powiedzieć. Cóż, czyli byli też bardzo bezpośredni.
– Świetna zabawa. Musisz kiedyś spróbować, żółtodziobie. – Raivis sprzedał mu kuksańca, zanim odszedł w swoją stronę. – Bywaj!
– Zawsze taki jest? – spytał z jękiem Sasza, masując ramię, gdy ruszyli dalej.
– Idzie się przyzwyczaić. – Wskazał na siedzącą na schodach dwójkę. Drobniejsza postać ostrzyłą sztylet, a jej twarz zasłaniał kapelusz, zaś siedzący obok niej chłopak zdawał się jej opowiadać jakąś historię, żywo gestykulując. – To jest Radmila i Jakub. Lepszych oszustów nie znam.
– Rodzina?
– Cholera wie, co ich łączy, ale na morzu wszyscy siebie posiadamy, więc w sumie nikogo to bardziej nie interesuje.
Sasza spojrzał na nią z szokiem, na co Iryna nie zwróciła większej uwagi. Zamiast tego, poprowadziła go bliżej przekomarzającej się dwójce mężczyzn, przy czym trzeci obserwował ich z lekkim rozbawieniem.
– Ta panienka to Feliks, a ten obok to Taurys. Absolutnie nieznośni, zwłaszcza ten pierwszy, ale odpłacają się umiejętnościami. Wspaniały duet. Ten, co się z nich nabija, to Eduard. Powiedzmy, że jest naszym skrybą i mózgiem operacji. Och, Natalia! – Pomachała w kierunku stojącej na uboczu kobiety, która do nich podeszła.
– Iwan prosił, byś przyprowadziła go do kajuty. – Kiwnięciem głowy wskazała na Saszę.
– Nie bądź taka oschła, siostrzyczko. Sasza to przesympatyczny człowiek.
Wzruszyła ramionami.
– Po prostu znasz Iwana i jego fanaberie.
– Oj, przesadzasz. Sasza sam się przekona. – Mówiąc to, Iryna złapała Saszę za nadgarstek i pozostawiła Natalię samej sobie, kierując ich dwójkę do kapitańskiej kajuty.
– Fanaberie? – zapytał Sasza, gdy się nieco oddalili.
– Natalia po prostu jest sceptyczna. Zainteresowałeś Wanię, i tyle. Nie martw się – dodała, widząc niepokój na jego twarzy – nie zrobi ci krzywdy.
Sasza próbował jej wierzyć, naprawdę próbował, ale niepewność pełzała pod jego skórą. Stanęli przed drzwiami, a Iryna zapukała w ciemne, dębowe drewno. Rozległo niskie Proszę! i spojrzała na niego zachęcająco. Przełknął ślinę, po czym przekręcił gałkę, wchodząc do środka.
Wnętrze elegancko ozdobiono, można rzec, że nawet z lekkim przepychem. Wyglądało, jakby ktoś próbował nieporadnie odtworzyć wystrój arystokratycznego umeblowania, mieszając wszystkie możliwe style, które w efekcie były... nieco zbyt. Ktokolwiek tym się zajmował, Sasza musiał potem z nim poważnie porozmawiać, bo jego perfekcjonistyczne serce aż zabolało. Kajuta miała sporo potencjału, który tylko trzeba było wydobyć.
– Chyba nie zaspokaja to twoich przyzwyczajeń. – Odezwał się głos za nim, a Sasza aż podskoczył ze strachu. Odwrócił się, by zobaczyć postać wychodzącą z cienia.
Bladą twarz Iwana, zgodnie z przydomkiem, zdobiła gęsta, jasna, szara broda, delikatnie oświetlana przez wpadające do pomieszczenia promienie słońca. Fryzurę miał z lekko roztrzepaną, którą Sasza zwykle uznawał za niechlujną, ale teraz z zaskoczeniem zauważył, że mu to pasowało.
Podszedł, a raczej przysunął się ku niemu, niczym widmo. Jego ciemna, piracka peleryna zafalowała za nim, a Sasza mimowolnie cofnął się do tyłu, podczas gdy Iwan spojrzał na niego z góry. W jego ciemnych, purpurowo-granatowych oczach tliło się zaintrygowanie – zupełnie jakby próbował przyjrzeć się jego duszy, po czym ją rozszyfrować, rozłożyć na części, złowrogo błyskające na stole swojego zegarmistrza.
– Choć może się mylę? – zapytał miękko. Jego oddech połaskotał aleksandrową skórę.
– Parę rzeczy można by zmienić – wybełkotał, nieco onieśmielony. Opamiętał się jednak – wyprostowawszy się, odchrząknął i położył dłoń na ramieniu kapitana, odsuwając go nieco od siebie. – Tak lepiej – dodał, może bardziej chłodno niż zamierzał.
Iwan zamrugał, wpierw patrząc na jego dłoń, po czym na jego twarz. Saszy przemknęła myśl, że właśnie zgotował sobie świetny koniec, i o ile wcześniej cudem umknął śmierci, ta teraz go dorwała w swoje ręce. Przełknął ślinę.
Szarobrody jednak się roześmiał serdecznie, siadając na pobliskim fotelu. Otarł niezauważalną łzę rozbawienia, gestem nakłaniając Saszę, by usiadł naprzeciwko niego.
– Cieszę się, że nie byłem w błędzie, ratując ci życie – rzekł nagle, kiedy Aleksandr wykonał jego polecenie. – Zafascynowałeś mnie od pierwszego wejrzenia.
– Dziękuję? – odparł. Bezpośredniość Iwana była dla niego co najmniej dziwna, ale z jakiegoś powodu uznał to za... przyjemne. Ciut przytłaczające, ale może mógł się do tego przyzwyczaić.
Iwan odchylił się nieco do tyłu w swoim fotelu.
– Jak cię zwą?
– Aleksandr Romanow.
– Zatem Sasza. – Uśmiechnął się, a Sasza mógł zauważyć pewne podobieństwo między nim a jego siostrą. – Iwan.
– Tylko Iwan? – dopytał, na co Szarobrody wzruszył ramionami.
– Tak sądzę. Wy, arystokraci, jesteście całkiem zabawni. – Wstał i obdarzył Romanowa małym pstryczkiem w nos, wywołując u niego rumieniec.
– Och, dobrze wiedzieć – odburknął gniewnie. Iwan znów się zaśmiał.
– Przepraszam, przepraszam. Nie chciałem cię urazić. Ale mimo to... Można wam też nieco zazdrościć.
Sasza uniósł brew, co skłoniło Iwana do kontynuowania.
– Chodzi mi o to, że... Macie cały świat na wyciągnięcie ręki. Jesteście oczytani, świadomi, bogaci. Może nawet za bardzo. Zgodzisz się? – Sasza poczuł pewien niepokój, gdy coś w jego umyśle zgodziło się z Iwanem. Nie chciał się do końca tego przyznać, ale jak doceniał dokonania klasy wyższej, równie mocno ich nienawidził. Arystokracja nie urodziła się by zbawić świat, ale sobie go podporządkowała, nazywając się jego zbawcą. Klasa niższa odpychała go od siebie swoim prostactwem i, ironicznie, niechęcią do wyżej urodzonych. System od samego początku kształtował ludzi w taki sposób, że nie mieli innych możliwości, niż te, które były im dane. I może, szczerze mówiąc, w obu stronach wzbudzało to wzajemną frustrację, która z kolei kierowała do nienawiści. Aleksandr w życiu nie wypowiedziałby tych słów na głos, nie, kiedy by był z ojcem, nie, kiedy sam był częścią tego mechanizmu, ale teraz był na równi – odnalazł w tym swoją wolność.
– Wydaje mi się, że to nie wina ludzi, a systemu. – Wstał. – Gdzieś podzieliliśmy siebie na kategorie i nie dopuściliśmy do nich osób z zewnątrz. Zazdroszczę wam swobody, braku potrzeby, by przynależeć do tego samego. Uważam, że wzajemnie powinniśmy czegoś się nauczyć, ale gdy wypowie się te słowa na głos, spotyka się ze sprzeciwem. Widocznie nie chcemy przyznać się do błędu. – Nerwowo pomiętosił w palcach swoją koszulę, jakby ojciec stał gdzieś za nim, gotów, by zrównać jego zdanie z ziemią.
– Nikt nie chce odkrywać, że zmarnował całe swoje życie – dokończył za niego Iwan. Złapał jego dłoń, a Sasza spojrzał na niego z zaskoczeniem. – Podoba mi się, to co mówisz. Miałbyś coś przeciwko, gdybyś...
– Pomógł z tym umeblowaniem? Dobry Boże, o tak. Bez obrazy, ale to jest jakiś koszmar.
Iwan zaśmiał się, a Sasza przyłapał swoje serce na szybszym biciu.
***
Wraz z upływem kolejnych dni, Sasza powoli przyzwyczajał się do życia na statku. Wciąż nie mógł się nadziwić, z jaką łatwością załoga przyjęła go do siebie – nawet jeśli lubili stroić z niego żarty, ale mimo to, czuł się, jakby przynależał. Ich sposób na wyrażanie tej przynależności, nie do końca był dla niego jasny, aczkolwiek sądził, że raczej nie mieli nic przeciwko niemu. Nawet gdyby mieli, to zakładał, że już dawno wyrzuciliby go za burtę. W zaledwie półtora tygodnia obca grupa ludzi sprawiła, że czuł się bardziej szczerze ze samym sobą niż jego własna rodzina, bo było gorzko-słodką konkluzją.
Dalej borykał się z pewnymi przeszkodami, ale wkrótce hamak stał się dla niego całkiem znośny do spania (choć musiał raz czy dwa w nocy pójść się przewietrzyć, nie mogąc wytrzymać tak dużej ilości osób w jednym pomieszczeniu), ręce powoli nabywały swoją siłę do zręcznego zawiązywania lin i przenoszenia skrzyń, a mdłości ustały. Jak załoga lubiła z niego się śmiać, tak z szokiem przyjmowali fakt, że umiał czytać (i robić głosy! Eduard tego nie umiał, więc pal licho z jego czytaniem!), czy znienacka wyskoczyć z łatwiejszym rozwiązaniem sytuacji, opierając się na pobieranych przez lata naukach.
Początkowo obawiał się, że i tak nie odnajdzie tutaj swojego miejsca, lecz czas i doświadczenie pokazały, iż się mylił. To, co ostatecznie pozwoliło mu się pozbyć jego niepewności, były opowieści innych członków załogi, jak zostali jej częścią.
Eduard w praktyce miał teraz studiować. Raivis po prostu trafił tutaj w beczce. Radmila i Jakub próbowali wpierw okraść Cesarzową. Feliks któregoś dnia obudził się na statku po wyjątkowo hucznej libacji i wymusił, by wrócili na ląd, gdy zrozumiał, że zostawił tam Taurysa. Iryna wraz z Natalią akurat po prostu dołączyły do Iwana, nie chcąc dłużej żyć w nędzy. Pod tym względem Sasza wcale się od nich nie różnił – dryfował na oceanie i wzięto go na pokład, kiedy kapitan omyłkowo uznał go za syrena. Jeśli chodziło o morze, nikt nie brał pod uwagę niczyjej przeszłości.
Tak więc, zwykły dzień Saszy składał się głównie z marynarskich obowiązków i ćwiczeń. Nie był jeszcze świadkiem żadnego napadu, co do których miał pewne wątpliwości, ale taki był piracki żywot – zatem przemilczał swoje wszelkie sprzeciwy. Iwan nie spędzał z nimi tak dużo czasu, ale zawsze była okazja, by zjawił się na którymś z posiłków czy aktywności. Sasza zauważył, że traktował każdego na równi, mimo że podejście miał nieco inne, indywidualne. Tym samym ryzyko buntu było praktycznie znikome, gdyż wszyscy czuli się sprawiedliwie. Mało kto używał tego słowa, ale można było nazwać ich rodziną. Ciut dewiacyjną, ale rodziną.
Iwan lubił też zapraszać go do siebie na rum, który wkrótce zastąpili herbatą, gdy Sasza pokazał mu, jak ją zaparzyć. Mówiono, iż Romanow zafascynował go swoim pochodzeniem oraz wiedzą, ale z czasem miał przypuszczenia, że bardziej chodziło o jego osobę. Co ciekawe, łechtało to jego ego i zaspokajało głęboko zakorzenioną w nim potrzebę bycia docenionym. Głównie rozmawiali – na tematy mniej lub bardziej przyziemne. Iwan był błyskotliwy i Sasza sądził, że gdyby miał szansę, to mógłby zajść naprawdę daleko. Jego uwagi zawsze były interesujące, skłaniając ku dalszej dyskusji. Działania oraz słowa Iwana przypominały akcje bystrego malucha, który jednak nie nabył podstawowej wiedzy, by móc pojąć przedmiot w całości. Mieszali dyskusje z nauką praktyki i ku własnemu zdumieniu, Sasza stwierdził, że jest to dla niego co najmniej przyjemne – a nie tak dawno temu Iwanem by wzgardził. I dzięki siłom wyższym, że nie miał szansy, gdyż powoli rozważał uznanie go za jedną z najlepszych osób z jakimi miał do czynienia.
Ich rozmowy jednak miały miejsce również poza kapitańską kajutą, której styl Saza zdołał przemienić na całkiem znośny. Bywało, że zauważając znowu przemykającego obok niego Iwana, w jego umyśle zapalała się czerwona lampka, zwłaszcza że nie raz już zdążył usłyszeć i dostrzec, iż Iwan... nieco się różnił. Nie uważał tego za wadę, ale zwykle jego instynkty miały rację – szczególnie, że zdawał się szybko mu ulegać. O ironio, całe życie spędził w wygodzie, a i tak nie potrafił się przyzwyczaić do ludzkiej serdeczności, wyostrzając czujność swych zmysłów – gotowych, by w ostatniej chwili wyrwać go z pułapki uprzejmości.
– Mam pewne pytanie – rzekł Iwan, a Sasza spojrzał na niego, powracając do rzeczywistości.
– Tak? – Odstawił filiżankę na stolik stojący między nimi. Iwan spojrzał mu w oczy, sprawiając, że Sasza nie mógł wyzbyć się wrażenia, iż ten mógł czytać z niego jak z otwartej księgi.
– Co sądzisz o zabijaniu? – powiedział lekko, jakby mówił o pogodzie.
– Och – wymamrotał – skąd takie pytanie?
Iwan odchylił się w swoim fotelu.
– Napady. Widziałem twoje spojrzenie, gdy o nich mówiliśmy. – Sasza poczuł na swoich policzkach lekki rumieniec, zupełnie jakby był dzieckiem przyłapanym na nieumiejętnym kłamstwie. – Jak dotąd, nie mieliśmy okazji, by takowego dokonać, ale wolę znać twoje zdanie wcześniej. To jak? – Gdyby Sasza go wcześniej nie spotkał, czułby blokadę, by szczerze o tym się wyrazić.
– Nigdy nie zabiłem człowieka – wyznał. – Brałem udział w pojedynkach, raniłem, ale nie pozbawiłem życia.
– A byłbyś w stanie?
– Nie wiem. Gdyby zależało od tego moje życie, prawdopodobnie tak. Wszak w naturze ma przetrwać najsilniejszy, prawda? W taki sposób są przekazywane geny lepszych osobników, ale gdyby bardziej temu przyjrzeć, wydaje się to nieco okrutne. Czy nasza natura ma mieć przewagę nad moralnością?
– Lubię, jak szybko kierujesz nasze rozmowy do dyskusji. – Iwan uśmiechnął się lekko. – Nasza załoga zabija, gdy potrzebujemy. Jeśli przeciwnik nie stawia oporu, nie musimy. Ale to indywidualna decyzja każdego. Nie widzę sensu w zmuszaniu. Jest to nieefektywne. Dlaczego? – zapytał, a w jego głosie brzmiała czysta ciekawość.
– Wyrzuty moralne. Zdaje mi się, że gdybyśmy poszli wyłącznie w stronę przetrwania albo współczucia, nie byłoby nas tutaj. Najpewniej chodzi o równowagę – odpowiedział mu zatem, unosząc nieco kąciki ust do góry.
– Brzydzi cię nasza profesja? – Iwan nieco pochylił się do niego. Saszę kusiło, by wziąć jego w ręce w swoje, ale zaraz zganił siebie za to w swoim umyśle. Za bardzo się spoufalał. Czy był tak zepsuty, że pomimo wiedzy iż siedzący przed człowiek zabił, i to nie raz, nie miał mu za złe?
– A ciebie? – zapytał cicho. Palce Iwana powoli zbliżały się do jego własnych, ale wiedział, że ten się z nim bawił. Nie mógłby przecież... nie udawać. Sasza udawał całe życie i gdzieś już zapomniał, że bycie całkowicie prawdziwym wciąż było możliwe.
Szorstka, pokryta bliznami skóra spotkała czystą i nieskazitelną.
– Z czasem... staje się mechaniczne – szepnął Iwan, delikatnie pocierając jego dłoń. – Po prostu się wyłączasz.
Wierzył mu. Naprawdę mu wierzył. Mimo to, zwątpienie przybrało swój kształt, uradowane, że znów może zatruć jego duszę, kładąc swoją rękę na jego ramieniu i chrapliwym głosem szepcząc mu do ucha kłamstwa, które, powtarzane mu od dnia kiedy zapłakał po raz pierwszy, uważał za najświętszą prawdę. Więc wbrew własnym nadziejom, wysunął swoje ręce z jego, nim pozwoliłby dać sobie szansę.
– Polubiłbyś Dostojewskiego – rzekł nagle, by oderwać Iwana od niezrozumienia, na co ten spojrzał na niego z zaintrygowaniem.
– Kto to? – Sasza skarcił siebie w myślach, Iwan nawet nie umiał czytać, a on mu proponował klasyków literatury rosyjskiej?
– Och, wybacz – mruknął, nieco zawstydzony. – Poruszał podobne problemy w Zbrodni i karze. Może kiedyś... mógłbym ci to przeczytać?
Oczy Iwana zaświeciły się.
– Byłbym zachwycony. W międzyczasie... miałbyś może ochotę na mały pojedynek?
Sasza otworzył usta ze zdziwieniem.
– Tutaj?
– Tutaj i wszędzie. Zależy gdzie to poprowadzisz. – Iwan uśmiechnął się, a Sasza odwzajemnił gest, wkraczając do iwanowej gry. Zdawało się, że ten – świadomie bądź też nie – miał swoje sposoby na poprawienie mu humoru.
– Z przyjemnością – rzekł zatem.
Szarobrody uniósł kąciki ust do góry, wnet wstał, wyciągnąwszy kordę z charakterystycznym dźwiękiem. Metal zabłyszczał w słońcu, swoją ostrą końcówką wskazując na Saszę.
– Zacznij więc.
Nie czekając dłużej, Sasza również sięgnął po swoją broń, ustawiając się w pozycji do walki. Znane mu pojedynkowe napięcie od razu zawisło między nimi, niczym niewidzialny sędzia, lecz tym razem zdawało mu się ono... bardziej lekkie, pozbawione aury grozy – jakby brał udział w dziecięcej zabawie. I nie było to dalekie od prawdy.
Zaszarżował do przodu, chcąc wykorzystać powolność Iwana. Ten jednak umknął jego ostrzu, znów przywołując Saszy skojarzenie cienia i skrzyżował ze sobą ich kordy.
– Nieźle – szepnął z zadowoleniem. – Ale wiem, że stać cię na więcej. No dalej.
Sasza z sapnięciem odepchnął go od siebie. Iwan był wysokiem, tęgim przeciwnikiem o dużej sile. Do tej pory Sasza walczył głównie ze szlachcicami o podobnej do niego budowie, ale naoglądał się innych pojedynków, by wyciągnąć potrzebne wnioski.
Zaatakował zatem jeszcze raz – krótkimi, szybkimi ruchami, zmuszając Iwana do cofnięcia się do tyłu. Kajuta nie była zbyt wielka, co utrudniało walkę, ale również dodawało nieco więcej ekscytacji. Musieli myśleć nieszablonowo i, szczerze, Sasza był mu za to wdzięczny. Lubił wyzwania.
Swoimi ruchami udało mu się zapędzić ich obu w niewielki róg kajuty, co zdecydowanie ograniczyło ruchy Iwana. Przez chwilę Szarobrody zdawał się mieć zdecydowane trudności, by utrzymać swoją pozycję. Mimo to, przejrzał technikę Saszy – wytrącił jego broń z ręki, a jego samego przewrócił na ziemię, kierując swoje ostrze na jego szyję.
– To niehonorowe – zaprotestował Sasza, nieco rozeźlony, że i tak dalej myślał w taki sposób jak go nauczono. Kto by się przejmował honorem w obliczu śmierci?
Iwan zaśmiał się serdecznie.
– Nie mogę się nie zgodzić. – Schował kordę i wyciągnął rękę, by pomóc mu wstać. – Prawie mnie miałeś, ale wciąż są na ciebie dobre zadatki. – Poczochrał jego włosy, na co Sasza skrzywił się z niezadowoleniem, ale zaraz zachichotał.
– Daj mi trochę czasu. Następnym razem cię pokonam – oznajmił.
– Wierzę ci.
***
Kolejne parę dni minęło całkiem spokojnie, pomijając jedno spotkanie z wikingami. Tamci zdołali ich całkiem zaskoczyć, ale jak później się okazało – wszystko było jednym, wielkim nieporozumieniem. Szczęśliwie, Sasza znał szwedzki (czy tam duński, Iwan nie odróżniał), więc udało im się z tego wyjść cało. Właściwie, w ramach zadośćuczynienia, zaproszono na ucztę, a następnie obdarowano kilkoma drobnostkami. Iwan był dość mocno podejrzliwy, ale Sasza zapewnił go, że mogą im zaufać – a skoro Sasza im ufał, to ufał im Iwan. Co prawda, zalecił, by toast jako pierwszy wzniósł ich przywódca, lecz atmosfera wkrótce się rozluźniła (co głównie było zasługą alkoholu, ale mniejsza z tym). Bariera językowa nie była tak wielkim problemem, by się zabawić przez jeden wieczór.
Bardziej jednak Iwana obchodził fakt, że Saszy udało się posiąść egzemplarz wspomnianej przez niego Zbrodni i kary – nadającej się do czytania, choć nieco podniszczonej. Nie narzekał, podekscytowany, że Iwan mógł poznać powieść Dostojewskiego. Wywoływało to w Szarobrodym przyjemne uczucie współdzielenia uciechy, nawet jeśli jej nie do końca rozumiał. Nieco się obraził, gdy załoga również zainteresowała się podarkiem na tyle, że ostatecznie Sasza musiał obiecać im wieczorki literackie, w efekcie pozbawiając ich dwójki... prywatnego momentu. Nie miał jednak serca, by się sprzeciwić, więc po prostu już machnął na to ręką – i tak miał okazję, by go podziwiać.
Tego wieczoru wspólnie zaczęli czytanie. Saszę usadzono na stołku, a reszta załogi usiadła przy nim w okręgu. Iwan nie mógł przestać myśleć o jego delikatnym głosie, który wybrzmiał z pierwszym słowem powieści, raz po raz zmieniającym tonację. Sasza wkładał w czytanie swoje całe serce, nie potykając się ani razu. Szarobrody nawet czuł pewną zazdrość, że dopiero teraz miał okazję, by go posłuchać, ale – patrząc na nietrwałość życia – czuł się też szczęśliwy, iż w ogóle uzyskał szansę.
– Otóż — ciągnął mówca poważnie i nawet z wymuszoną tym razem godnością, przeczekawszy nowe chichoty w izbie. Otóż, niechże ja sobie będę świnią, ale ona — dama! Ja jestem stworzon na obraz bydlęcia, ale Katarzyna, małżonka moja, osoba wykształcona i urodzona córka sztabs-oficera. Niech tam, niech ja sobie będę podlecem, ale ona — to niewiasta i podniosłego serca i pełna uczuć, wychowaniem uszlachetnionych. A jednak... o gdybyż zlitowała się nade mną. Panie dobrodzieju, panie dobrodzieju, wszak każdy człowiek powinien mieć bodaj jedno miejsce, gdzieby się nad nim zlitowano! Ale małżonka moja, lubo dama wspaniałomyślna, atoli niesprawiedliwa... A chociaż ja sam pojmuję, że gdy ona targa mnie za włosy, to targa mnie jeśli tylko z żalu serdecznego (gdyż, powtarzam bez wstydu, ona mi targa włosy, młodzieńcze, potwierdził z pyszną godnością, usłyszawszy nowe śmiechy w izbie) lecz, Boże, cóżby jej szkodziło, choćby raz... Ale nie! Nie! Wszystko to na próżno i nie ma o czem mówić! Na próżno!... nieraz już bowiem było to pożądane i już nie jeden raz litowano się nade mną, ale... taki to już mój los, ja zaś z natury jestem bydlakiem!
Iwan musiał przyznać rację – powieść była nieco trudna i skomplikowana. Nie zmieniało to jednak faktu, iż była intrygująca, a Sasza faktycznie miał rację, mówiąc, że polubi Dostojewskiego. Czasem ktoś z nich przerywał czytanie, by zadać pytania – mniej lub bardziej przyziemne, na które Sasza odpowiadał ochoczo, bądź nakłaniał ich do dyskusji.
Oczy Saszy śledziły tekst, a Iwan może bardziej skupiał się na nim, niż na powieści.
— ...Panie dobrodzieju, panie dobrodzieju! — zawołał Marmieładow, wstrząsając się znowu — o mój drogi panie, panu się to wszystko śmieszne wydaje, jak i innym, i nudzę pana tylko opowiadaniem o tych wszystkich mizernych szczegółach mojego domowego życia, ale dla mnie to nie śmieszne! Albowiem ja wszystko to mogę odczuwać... I w ciągu tego rajskiego dnia mojego życia i całego owego wieczoru, ja sam roiłem sobie błogo, cudnie: jak to ja wszystko urządzę i dzieciaki przystroję i jej dam odpoczynek, i córkę moją z drogi hańby nawrócę na łono rodziny... Czego bom nie roił!... To mi przecie wolno, panie mój. Otóż, mości dobrodzieju (Marmieładow nagle jak gdyby zadrżał, podniósł głowę i uważnie spojrzał w oczy słuchacza) otóż, nazajutrz, po tych wszystkich marzeniach (to jest będzie temu akurat pięć dni) na wieczór, ja chytrym podstępem, niby lis podły, zdobyłem klucz od żoninego kufra, wyjąłem wszystko co się z pensji zostało, wiele tam było nie pamiętam, i oto patrzcie na mnie, wszyscy! Piąty dzień z domu, a tam mnie szukają i już po urzędowaniu, i wice-mundur leży przy moście Egipskim, w zamian za który dano mi oto to odzienie — i wszystko przepadło!...
Raskolnikow go zainteresował jako postać, ale bycie świadkiem losów Marmieładowa wzbudzało w nim poczucie żalu. Nie wiedział, że słowo pisane mogłoby go tak wzruszyć i był wdzięczny Saszy, że mu to pokazał.
– ...Chciał nalać, ale już nic nie było. Flaszka była pusta.
— Za co cię tam żałować? — krzyknął gospodarz, stanąwszy znowu przy nich.
Dał się słyszeć śmiech, a nawet wymysły. Śmieli się i wymyślali słuchający i niesłuchający, tak, patrząc tylko na figurę byłego urzędnika.
— Żałować! Za co mnie żałować! — zaskamlał nagle Marmeladow, wstając z wyciągniętą naprzód ręką, w stanowczem natchnieniu, jakgdyby tylko czekał na te słowa. — Za co mnie żałować? Mnie ukrzyżować trzeba, przybić do krzyża, a nie żałować. Ah przybij, sędzio, przybij, ale, przybiwszy, żałuj. I wtedy sam przyjdę do ciebie na przybicie, albowiem nie wesołości szukam, lecz smutków i łez!... Czy ty sądzisz, kupcze, że ten sznaps twój poszedł mi na zdrowie? Goryczy, smutków szukałem jeno na dnie flaszki, smutków i łez, i znalazłem je; a pożałuje nas Ten, który wszystkich pożałował i który wszystkich i wszystko ogarnął, On Jedyny, On Sędzia! Przyjdzie w on czas i zapyta: „Gdzie córa, co dla złej macochy — suchotnicy i dla dzieci maleńkich, cudzych dzieci się poświęciła? Gdzie córa, co ojca swego, zbytecznego pijanicę, nie lękając się jego zezwierzęcenia, pożałowała?" I rzeknie: „Przybywaj! Przebaczyłem ci raz... Raz ci przebaczyłem... Odpuszczam ci i teraz twe mnogie winy, albowiem ukochałaś wiele..." I przebaczy mojej Soni, przebaczy, o, ja wiem, że przebaczy... Jam to przeczuł dawniej, kiedym był u niej, w mojem sercu! I wszystkich osądzi i przebaczy, i dobrych i złych, i najmędrszych i głupich... A gdy już skończy ze wszystkiem, wtedy zawoła i do nas: „Przybądźcie i wy! Przybądźcie, pijani, słabi, nędzni!" I my pójdziemy, bez wstydu, i staniemy. A On zawoła: „Świnie jesteście! Na obraz i podobieństwa zwierza; atoli przybądźcie i wy!" I oburzą się najmędrsi i oburzą się mądrzy. „Panie! Dlaczego ich przyjmujesz?" A on odrzecze: „Dlatego ich przyjmuję, najmędrsi, dlatego ich przyjmuję, rozumni, że żaden z nich nie uważał się za godnego tej łaski"... I poda nam swoje dłonie i my upadniem... i zapłaczem... i pojmiemy wszystko! Wtedy wszystko pojmiemy! i wszyscy zrozumieją... I moja małżonka zrozumie... Panie! Bądź Królestwo Twoje!
Lubił Saszę, i to bardzo. Iryna zdążyła to zauważyć od pierwszego dnia, gdy go spotkał i miał świadomość, że z dnia na dzień coraz ciężej było mu to ukrywać. Miał przypuszczenia, że Sasza czuje się podobnie, chociaż zdawał się być... nieco onieśmielony. Być może powinien dać mu na tyle klarowny, acz wciąż dyskretny sygnał, by nakłonić go do wykonania ruchu? Czy się za bardzo nie spieszył? Czy był zbyt śmiały? Siostry powiedziały mu, że wokół niego jest bardziej sobą. Jest szczęśliwszy. Nie miał jednak pewności, czy by w stanie zaryzykować wszystko, by bardziej do tego szczęścia się zbliżyć i frustrowało go to niezmiernie. Czy taki Marmieładow zasługiwał? Jeśli nie – to czy Iwan miał prawo, by pragnąć mieć Saszę u swego boku?
Sasza uniósł oczy zza książki, spotykając wzrok Iwana. Był pogrążony w innym świecie, skupiony na oddaniu nastroju. Iwan wierzył jednak, że tym małym, drobnym gestem – przekazywał jemu pewną wiadomość i to tylko jemu, nie zważając na resztę świata. Niegdyś matka opowiedziała mu o bratnich duszach, które potrafiły się odnaleźć światy i czasy dalej. Wpierw ufał jej słowach, ale dorastając, znienawidził jej kłamstwa, które stworzyła, by dać mu nadzieję. Spotykając go, powrócił do korzeni dziecięcej wiary.
– ...Potem już na schodach namyślił się i chciał powrócić.
„Także! Głupstwo zrobiłem, pomyślał, oni mają Sonię, a mnie samemu potrzeba". Ale doszedłszy do przekonania, iże cofnąć już niepodobna i że tak, czy owak, jużby ich nie odebrał, machnął ręką i udał się do swego mieszkania.
„Sonia przecie także potrzebuje pomady, mówił dalej, idąc przez ulicę i uśmiechnął się złośliwie: to kosztowna czystość... Hm! A może Sonia sama dziś zbankrutuje, toć to także ryzyko, łowy na grubego zwierza, na Kalifornię... a więc jutro mogliby wszyscy bez moich pieniędzy palce lizać... Ależ bo i ta Sonia!... To sobie studnię znaleźli! No, no! I czerpią z niej! Czerpią! Przyzwyczaili się! Popłakali i przywykli! Podły człowiek do wszystkiego przywyknie!".
Zamyślił się.
— No, a jeślim skłamał — zawołał nagle mimowoli — jeżeli istotnie nie podły człowiek, a cały wogóle, caluteczki ród ludzki... więc, to znaczy, że reszta to nic, tylko przesądy, nic tylko strachy na lachy, nie ma żadnych krańców, i tak być właśnie powinno!
Sasza zamknął książkę, a Iwan zrozumiał, że mógłby za niego oddać życie.
***
Wkrótce przyszedł upragniony napad. Załoga powoli zaczęła się niecierpliwić, żądna krwi i adrenaliny, a sam Iwan miał również chęć ujrzenia Saszy w akcji. Sam napad przebiegł dość gładko – tak jak obiecał, Iwan nie zmuszał Saszy do podjęcia bardziej radykalnych działań, niż ten chciał. Ich nauki jednak przyniosły swoje owoce i Iwan prawdopodobnie był z niego bardziej dumny niż on sam Sasza.
Obrabowany statek okazał się być całkiem przyzwoicie wyposażony, co nie było zdziwieniem, zwłaszcza, że należał również do piratów. I właściwie to oni pierwsi otworzyli ogień, gdy pewność wzięła górę – nie opłaciło się. W efekcie, załoga Iwana szybko ich pokonała i wkrótce zaczęli zabierać to, co im żywnie się podobało. Mimo jego wyraźnej zgody, Sasza i tak zdawał się poszukiwać jakiegoś kolejnego zapewnienia z jego strony. Stał nieruchomo, nie do końca wiedząc co zrobić, bądź zwyczajnie trochę go to peszyło. Iwan w każdym razie postanowił jakoś na to odpowiedzieć.
Podszedł do Saszy i objął go ramieniem.
– Co się dzieje? – zapytał z troską, dając mu swobodę wyjawienia, co mu leżało na sercu.
– Wiesz – zaczął Sasza – to zabawne, że jakoś wciąż nie mogę się przemóc, by coś zabrać.
– Może... – Przysunął się do niego, niby niewinnie. – mógłbym pomóc? Oprowadź mnie.
– Skąd taka uprzejmość, kapitanie?
– Po prostu. – Iwan wzruszył ramionami. – Ostatnia szansa, mój drogi, nim zmienię zdanie.
Sasza zaśmiał się. Na chwilę na jego twarz wstąpiło zawahanie, ale wkrótce położył swoją dłoń na dłoni Iwana.
– A może to ty mi wskażesz jakiś kierunek? Masz większe doświadczenie. – Mrugnął do niego, najpewniej wciąż pobudzany adrenaliną z rabunku.
Dzięki Bogu, że jego zarost pozwolił mu na ukrycie rumieńców, które pojawiły się na jego policzkach.
– Skoro nalegasz – rzekł zatem, chwytając jego dłoń, wykreowałwszy niewypowiedziane zaproszenie do tańca. Uniósł jego rękę do góry, zachęcając Saszę do piruetu, który ten wykonał, szczerząc zęby.
– Mówiłem ci, że pobierałem nauki baletu? – zapytał go, gdy Iwan zdecydował się pokierować ich w stronę kapitańskiej kajuty. Zwykle to one były najbardziej wyposażone, a chciał, by pierwszy łup Saszy zapadł w jego pamięci. Samolubne? Wolałby skłonić się ku myśli, że po prostu go rozpieszczał.
– Chciałbym kiedyś zobaczyć cię na scenie – wyznał cicho, a oczy Saszy zaświeciły się.
– Kiedyś – odparł szeptem, odwracając wzrok na bok, na co Iwan skarcił się w myślach. Za bardzo go odstraszał, co, choć było kuszące, nie było odpowiednie.
Odchrząknął, próbując ukryć napięcie między nimi i otworzył drzwi.
Kajuta była już częściowo splądrowana, ale wciąż miała coś do zaoferowania. Całe szczęście – jak zwykle Iwan był w spokojnych stosunkach ze swoją załogą, tak wtedy mógłby zagrozić im, by odnieśli wszystko na swoje miejsce, a to tylko po to, by odnaleziony na morskich wodach młodzieniec mógł uśmiechnąć się z dumą.
– Och – westchnął Sasza, wzrokiem ogarniając kajutę. – Popatrz na to.
Nie czekając na Iwana, żwawym krokiem ruszył do otwartej skrzyni, stojącej pod ścianą. Zdawało się, że była wypełniona jakimiś dostojnymi elementami garderoby, dobrze mu znanymi. Uklęknął przed nią i zaraz zanurkował rękami między szaty, przerzucając je za siebie z pasją.
– Nie, nie, nie, nie – mamrotał pod nosem, zaś Iwan wpatrywał się w niego jak w transie. Nie miał pojęcia, co zachodziło w jego umyśle, ale cokolwiek to było – fascynował go. Sasza nauczył go wiele i nigdy w życiu Iwan tak nie wyczekiwał tęsknie kolejnego dnia, by nabyć nową umiejętność bądź jakąś się z nim podzielić. Był uczniem i nauczycielem – był szczęśliwy.
– Tak! Załóż to! – Usłyszał uradowany krzyk i wnet Sasza stał przy nim, w dłoniach trzymając elegancki, szlachecki płaszcz. Ciemnomorski błękit kontrastował przy złotych guzikach, a liczne zdobienia nieco Iwana odstraszały, co nie zmieniało faktu, że nie zamierzał mu odmówić. Poczułby się jak zbrodniarz.
Wziął płaszcz w ręce, po czym niezgrabnie wsadził ręce w rękawy. Zerknął na zarumienioną z ekscytacji twarz Saszy i rozłożył ręce.
– Chyba jest dobrze? – zapytał, uśmiechając się nieśmiało.
– Jest wspaniale – szepnął Romanow.
– Mówisz tak, bo chcesz, żeby było mi miło – zażartował, a on wywrócił oczami.
– Pozwól tylko... – Sasza chwycił go za frak, poprawiając go, następnie poczynając zapinać guziki. Nastała między nimi cisza, której Iwan do tej pory nienawidził, ale teraz zdawała się odsłaniać to, czego on sam nie mógł. I nie miał jej tego za złe.
– Pomyślałem, że ten kolor by ci pasował do oczu – zaczął Sasza. – Najpewniej jest trochę ciasny, dlatego zostawię te dwa górne zapięcia. To niekompletny strój, ale pasuje ci. – Z jego ust wypływały mniej i bardziej zrozumiałe oraz ważne terminy, przy którymi gestykulował żywo. Iwan naprawdę żałował, że miał okazję spotkać go dopiero teraz, nawet jeśli jeszcze nie tak dawno by zaśmiał się takiemu człowieku jak Sasza w twarz. Całe życie za czymś gonił i gdy posiadł Carycę, myślał, że mu się udało, ignorując przeświadczenie, iż był w błędzie. Może, zamiast próbując odnaleźć własną ścieżkę, musiał pozwolić sobie spotkać innego zagubionego wędrowca? Może właśnie taki był sens tego życia, nie zważając na człowieczą maleńkość?
– Wiesz, może powinienem nauczyć się szyć? Mógłbym spróbować coś ci zrobić, oczywiście jeśli chcesz! Zapytam Irynę, gdy będzie miała chwilę, myślę, że to może być przyjemna zabawa– Iwan...? – Szarobrody położył swoje dłonie na twarzy Saszy.
– Mógłbym...? – Nie wytrzymałby ani chwili dłużej w niewiedzy, do reszty zatracony w młodzieńcu z Petersburga. Sasza powoli skinął głową, a Iwan zadrżał w duchu, powoli przysuwając swoje usta do jego i niech wszystko szlag trafi, ale odnalazł tę brakującą część samego siebie.
– Kapitanie!
Gwałtownie odsunęli się od siebie, nim do kajuty wparował, pożal się Boże, Raivis.
– Kapitanie, właśnie... – Iwan spiorunował go wzrokiem, jasno dając mu do zrozumienia, że jeszcze jedno słowo, a go wysadzi na drugi koniec globu, na co ten powoli się wycofał. – Och. Nie w porę. To ja... Później.
I wyszedł, zamykając drzwi.
Zapadła cisza. Sasza odchrząknął, czerwieniąc się wściekle i patrząc wszędzie, ale nie na Iwana, który zaś miał ochotę rzucić się w morską otchłań.
– Szachy – wydusił w końcu, wskazując na czarno-białą planszę, leżącą na biurku. – To też polubisz. W-wezmę to jako pierwszy łup, będzie świetny! Mówiłem ci o szachach? Skomplikowane, ale na pewno załapiesz, sprytny jesteś, Zbrodnię i karę całkiem dobrze rozumiesz, koniecznie muszę ci inne rzeczy pokazać, bo to niesamowite, jak one ci mogą pasować... – Paplał trochę z sensem, a trochę bez sensu, próbując uspokoić ich obu. Podszedł do biurka, chwytając planszę, a następnie skierował się w stronę drzwi. – Może dziś wieczorem? Po czytaniu? Tak?
Iwan wziął głęboki wdech i wbił spojrzenie w podłogę.
– Sasza – przerwał jego gadaninę, na co ten zamilkł. – Jeśli tego nie chciałeś... To możemy udawać, że nic się nie wydarzyło. – Mógłby go zmusić, ale nie chciał. Nie chciał być potworem dla kogoś, kto uznał go za człowieka, pełnego wad i zalet. Był Raskolnikowem, siekierę zatopiwszy w czaszkach tysiąca istnień i może to było to mityczne połączenie dusz, może cud, może przypadek, nie miało to większego znaczenia, ale Sasza mu wybaczył. Za co? Za wszystko i nic, więc nie miał najmniejszego prawa tak się odpłacać.
– Chciałem tego. – Iwan uniósł głowę, wpatrując się w nieco onieśmielonego Saszę. – Po prostu... Ja... Uch – stęknął i usiadł na pobliskim fotelu, chowając twarz w dłoniach. – To nie takie proste.
– Nie musi być – zapewnił go, klęcząc przy nim i chwytając jego dłonie. Sasza zatem spojrzał na niego z nadzieją i otworzył usta.
– W domu miałem narzeczoną – wyznał, a łzy stanęły w oczach. – Ale... Nigdy jej nie kochałem. Próbowałem, zmuszałem się, nie wiem, wszystko, ale nie kochałem. Była wspaniałą kobietą, miałą dobre serce, może to ja jestem zepsuty... I jestem. Jestem, bo w żadnej z nim nie znalazłem tego piękna i umiłowania. Jak to jest... Że znajdę je w tobie? Nie powinienem, ale ono tam jest! Czy jest ze mną coś nie tak? Czy udaję? Dlaczego całe życie muszę być kimś innym, a tu, wreszcie mogę odetchnąć i to mnie przeraża? Czy może w tym wszystkim zapomniałem, kim jestem? Czy coś jeszcze pod tą maską zostało, powiedz mi, na Boga–
Iwan go pocałował.
***
Iwan tchnął w Saszę życie na nowo, a może – nauczył go oddychać. W ciągu paru tygodni, wszystkie zgorzknienia, które zatruły jego duszę, wyparowały, dając Saszy miejsce na coś, o czym myślał że nie zasługuje, jeszcze bardziej że nie spotka. Może właściwie to teraz zaczął swój żywot, z zaskoczeniem odkrywając, że przyszłość wreszcie malowała się w jasnych barwach. Nie wiedział, gdzie go poniesie, ale czuł się o to spokojny, bo gdzie by się nie udał, tak długo jak Iwan miał być obecny, nic nie było mu straszne.
Gdy był młodszy, miał wrażenie, że coś go omija, kiedy widział pierwsze miłości i związki. Teraz nadrabiał ten czas i wcale nie było mu z tym głupio. Obaj na razie postanowili utrzymać swoją relację w tajemnicy, aczkolwiek zdawało się, że załoga wiedziała o tym na długo przed nimi. A nawet jeśli nie, to gdzieś te ukradkowe spojrzenia, uściski czy pocałunki niekoniecznie były tak ukradkowe. Nadał swojemu istnieniu cel, wskazał kurs i płynął w jego kierunku, pewien siebie.
Gdy pierwsza ekscytacja minęła, wrócił na ziemię. Obawiał się, czy załoga nie będzie teraz na niego patrzeć nieprzychylnie, iż stał się ulubieńcem kapitana, lecz nikt nie powiedział ani słowa. Albo Iwan o to zadbał. Momentami wciąż ulegali tej młodzieńczej energii, jednocześnie napełnieni dojrzałą stałością. Najpewniej to pierwsze skłoniło Iwana do podjęcia decyzji, z której konsekwencjami obaj mieli żyć aż po dni ostatnie.
Wówczas załoga zebrała się na kolację. Zwykle był to jeden z ulubionych momentów dnia Saszy, podczas którego dzielili się anegdotami i przeżytymi przygodami. Wiele wówczas się dowiadywał o innych, zacieśniając z nimi więzy. Odkąd jednak on i Iwan poszli krok dalej, swoją uwagę głównie skupiał na siedzącym obok niego Iwanie, czasem niewinnie pocierając swoja dłoń o jego czy posyłając krótki uśmiech. Tym razem jednak wciąż go nie było, razem z Eduardem, co wprawiło go w niezadowolenie. Nie mógł jednak na to długo narzekać, gdyż to dzisiaj była jego kolej by nakładać posiłek.
– Gdzie Iwan? – zapytał zatem krótko Irynę, biorąc od niej ciężki gar, który miał zanieść na stół.
– Nie martw się, zaraz przyjdzie – odrzekła mu. – Stęskniłeś się za nim?
Wymamrotał coś w odpowiedzi, odchodząc do stołu.
Nakładanie zwykle było momentem największego chaosu, gdyż po całym dniu banda wygłodniałych piratów była żądna napełnienia swoich żołądków, dlatego Sasza nie znosił mieć dyżurów. Udało mu się wypracować metodę, by ich bardziej uspokoić, ale nie zawsze działała, co miało miejsce dzisiaj. Wkrótce jednak podołał zadaniu i usiadł, dalej wyczekując na Iwana, podczas gdy reszta pałaszowała kolację. Trochę wina lojalności, trochę wychowania – póki Szarobrody nie znajdował się w polu widzenia, nie zamierzał nawet zaczynać posiłku.
Już miano go pytać, czy wreszcie zabierze się za swój talerz, aż drzwi otworzyły się i do środka wkroczył Iwan z Eduardem dreptającym u jego boku. Wszyscy zamilkli, ciekawi, co miał im do powiedzenia.
Iwan uśmiechnął się, mrugając do Saszy, zanim otworzył usta.
– Wkrótce będziemy przepływać obok Zatoki Syren – rzekł. Parę osób krzyknęło z zaskoczeniem, ktoś upuścił łyżkę, pozostali patrzyli na swego przywódcę z szokiem. – Jeśli wierzyć legendom, ich śpiew jest w stanie zniewolić najtwardszą duszę. Nie martwcie się. Zatkacie sobie uszy woskiem, by im nie ulec. Eduardzie? – Eduard przeszedł obok towarzyszy, rozdając im dwie niewielkie kulki z wosku. Ku własnemu zaskoczeniu, Sasza ich nie otrzymał. Spojrzał na Iwana z zaskoczeniem, który kontynuował. – Ja zamierzam ich wysłuchać. Przywiążecie mnie do masztu i choćby nie wiem co, nie wypuścicie. Jasne?
– Jasne! – Chórem odrzekli, a harmider powrócił. Iwan zaś przysiadł do Saszy, który prędko mu nałożył jedzenie. Uśmiechnął się do niego wdzięcznie, zanim pochylił się do jego ucha.
– Pomyślałem, że może chciałbyś mi towarzyszyć – powiedział – ale jeśli nie, powiedz. Polecę Eduardowi, by ci dał zatyczki.
– Chcę ich posłuchać – zapewnił go Sasza, chwytając go za dłoń pod stołem. Kapitan znów posłał mu uśmiech, po czym rozejrzał się. Wszyscy prócz Iryny, patrzącej porozumiewawczo, zniknęli do swoich pokoi, więc ucałował go delikatnie, nieświadom tragicznego piękna, którego wkrótce mieli być świadkami.
Zaraz mieli przepłynąć obok Zatoki. Iwan oraz Sasza byli już przywiązani, każdy na innym maszcie, by uniknąć sytuacji, w której wspólnie byli się w stanie uwolnić. Ręce Saszy już nieco drętwiały, a widząc rozbawione spojrzenie Feliksa, narastała w nim frustracja. Zerkał jednak na Iwana i od razu nieco się uspakajał, choć jego serce dalej biło z niecierpliwością.
Legendę o Odysie znał niemal na pamięć i to właśnie z niej Iwan zapożyczył pomysł zatyczek. Opowiadał mu o niej któregoś wieczoru, gdy wspólnie leżeli w kapitańskiej kajucie. Opisy Homera wciąż były świeże w jego umyśle – nie miał wątpliwości, że antyczny twórca nie kłamał.
– Wszystko w porządku? – zapytał go Iwan, na co Sasza uśmiechnął się lekko.
– Trochę ciasno – przyznał, a kapitan zachichotał.
– Nie możemy ryzykować, Sasza – rzekł – kazałem im upewnić się, że żaden z nas nie da rady się wyrwać z tych węzłów.
Sasza niechybnie podszedłby do niego i uśmiechnął się prowokacyjnie, gdyby nie załoga i liny wokół jego ciała.
– To dobrze. Nie chciałbym cię stracić – oznajmił, rad, że pozostali nie mogli usłyszeć ich rozmowy.
– Nie da się tak łatwo mnie załatwić, mój drogi.
Nim kontynuowali rozmowę, podszedł do nich Taurys. Jego poważna mina nieco zabiła atmosferę między nimi, przypominając o ich celu.
– Zaraz będziemy mijać Zatokę – poinformował ich, na co skinęli głową w odpowiedzi.
Statek wpłynął w gęstą mgłę. Gdyby nie ufał umiejętnościom Jakuba i Radmili, obawiałby się, czy zaraz by o coś się nie rozbili. Ledwo mogli ujrzeć wodę pod nimi, a co dopiero zatokę, co czyniło okolicę jeszcze bardziej zdradziecką. Spojrzał jeszcze raz na Iwana i zechciał coś mu odpowiedzieć, ale nie odważył się – w każdej chwili mogłoby to zginąć we śpiewie. To, co go również ekscytowało, był fakt, że mogli posłuchać syren razem. A niechże ten sekret miał ich zniszczyć, ale mieli pójść na dno wspólnie.
Skupiona na bezpiecznym przewozie załoga nie zauważyła, że Iwan poruszył się niespokojnie, co nie umknęło uwadze Saszy. Nim zdołał posłać mu uspokajające spojrzenie, rozległ się śpiew.
Gdyby nie był przywiązany do masztu, upadłby na ziemię. Stęknął ciężko, a oczy zaszły mu łzami – widział wiele broni, ale z nich wszystkich to tylko ta mogła powalić każdego na kolana, choć nie uroniłaby ani kropli krwi. Chęć, by krzyknąć, wrzała w nim niemiłosiernie, lecz nigdy by sobie nie wybaczył przerywać tego piękna swoim żałosnym, ludzkim dźwiękiem.
Czuł wszystko i nic, znał każde pojedyncze słowo, mimo że żaden z odgłosów nimi nie był. Szlag by trafił to, co słyszał do tej pory – wszelkie uznanie, pochwały, wyznanie miłości – żadne z nich nie miało znaczenia. Cholera by wzięła słodkie słowa jego matki, dumę w głosie ojca, umiłowanie w szepcie Iwana, nic nie mogło temu dorównać. Zrozumiał, że uratowały go wtedy, ratowały go teraz i uratują jeszcze nie raz, i dobry Boże, musiał im się dać w całości.
Rozpaczliwie szarpnął się do przodu i niemal się rozpłakał, gdy nie udało mu się zrobić ani kroku. Z dzikością wierzgał kończynami, w nadziei, że poluzuje więzy, musiał się uwolnić, musiał uwolnić Iwana, musieli razem popłynąć w stronę śpiewu i spędzić tak wieczność. Statek bezlitośnie płynął dalej i Sasza przysięgał, że pragnął wymordować każdego, kto do tego się przyczyniał.
Zawył, prawie dławiąc się własnym płaczem, kiedy płynęli dalej. Szarpał liny mocniej i mocniej, najpewniej nigdy w życiu nie przypuszczając, że miał w sobie taką siłę. Nie zwracał na to uwagi, chciał tam zostać, mógłby zrobić wszystko, by tam zostać, nie mogli tak po prostu go ranić, pozwalać, by się z tym żegnał, bo nie mógł, a jednak śpiew był coraz cichszy i cichszy, aż wreszcie zamilkł.
Minęły najpewniej wieki, zanim załoga go odwiązała. Uniósł swoje załzawione oczy ku Iwanowi. Roztrzęsieni, wpadli sobie w objęcia, nie śmiejąc spojrzeć w oczy czy wypowiedzieć jakiekolwiek słowo. Nikt im nie przerywał, dopóki sami nie powstali, powoli dochodząc do siebie.
Nigdy o tym później nie rozmawiali, przynajmniej nie na głos, ale nie musieli, by wspólnie dzielić swoje cierpienie. Stawili śpiew ponad siebie, nawet jeśli w chorobliwym pragnieniu jedności chcieli rzucić się w morze razem. Czasami, niemal równocześnie, tonęli we wspomnieniu śpiewu, który pozostawił ślad na ich duszach. Nikt nie mógł ich zrozumieć, nie mógł pojąć piękna, które bolało. Była jednak rzecz o której wiedzieli tylko oni – że pomimo myśli i chęci, jakie pojawiły się w ich głowach, żadna nie była naturalna. Jeśli coś jeszcze miało sens, to uczucie, jakim siebie obdarowali, pomimo ich wad, lecz w ludzkim pojęciu właśnie tego chcieli. Właśnie to było wystarczające.
***
Sztorm przybył niespodziewanie – pierwszy, jaki Sasza spotkał i zarazem najstraszniejszy. Był przekonany, że za jego siłę odpowiadał kraken, ale może to też była halucynacja – niewiele widział i pamiętał z tamtego dnia, lecz macki parę razy stanęły mu przed oczami. Niektóre wspomnienia ledwo zamalowału się w jego umyśle, a inne miały go prześladować aż po dzień ostatni. Nigdy nie był tak bliski śmierci, choć i tak nie było to najbardziej mrożącym krew w żyłach skutkiem, który niechybnie odebrałby mu to wszystko.
Załoga wyczuła niebezpieczeństwo przed nim i od razu wydano polecenia. Zabezpieczono wnętrze, przywiązano członków linami w pasie, by nikt nie skończył na dnie, wciśnięto w ręce wiadra, po czym czekali z napięciem. Jasne niebo pokryło się ciemnościami, mewy zniknęły z pola widzenia, a wkrótce Posejdon zamierzał ich ściągnąć z tego świata. Wraz z pierwszym uderzeniem fal Sasza wiedział, że to nie były przelewki. Dłonie wkrótce mu wyły z bólu i zmęczenia, ale nie śmiał nie przestawać. Był członkiem orkiestry grającej chaos, wraz z szumem wód, wrzaskami i grzmotem piorunów.
Kątem oka zerkał na Iwana, który walczył z falami najdzielniej z nich wszystkich. Raz po raz wylewał wodę za burtę, wydając polecenia. Gdyby Sasza nie był teraz w niebezpieczeństwie, porównałby jego ruchy do wyjętych niczym z romantycznego obrazu.
Szarobrody spojrzał na niego, nim trzymająca go lina pękła, a on sam uderzył głową z całym impetem w maszt, bezwładnie padając na ziemię.
– Iwan! – wrzasnął Sasza, a jego krzyk ledwo przebił fale. Rzucił wiadro na bok, podbiegając do nieruchomego ciała. Nie mógł ujrzeć dokładnie obrażeń, ale ciepła, lepka krew na jego rękach nie świadczyła niczego dobrego. Nie zwlekał zatem, ściągając z niego kapitański płaszcz, by przyłożyć materiał do jego głowy i mieć nadzieję, że dożyje do końca sztormu, aż będą mogli udzielić mu lepszej pomocy. Wszystko wyło, a Sasza trzymał Iwana kurczowo przy swojej klatce piersiowej, nie zdejmując materiału z jego skroni.
Kiedy morze się uspokoiło, Iryna podeszła do niego, łapiąc kapitana za nogi.
– Łap go za ramiona – rozkazała mu ostro, co też Sasza uczynił. Wspólnie zanieśli go do najbliższej kajuty, gdzie jeszcze na chwilę go zostawiła, by zabrać potrzebne narzędzia. Sasza zerknął na bladą, pozbawioną życia twarz Iwana i modlił się, by ten wyszedł z tego cało.
Iryna wróciła.
– Trzymaj go – poleciła, wyjmując igłę, nici, szmatki i butelkę wódki. Nie protestował. Zdjęła z iwanowej skroni wcześniej przyłożony płaszcz, zakląwszy cicho. Nie marnowała jednak ani chwili, mocząc ręce, narzędzia oraz szmatkę alkoholem, by oczyścić ranę. Sasza mógł przysiąc, że robiła to z nieludzką szybkością, ale nie mógł się jej dziwić – stawką było życie jej brata. Nawlekła nitkę na igłę, by zaraz zszyć rozcięcie z zadziwiającą lekkością, jakby skóra była materiałem. Saszy robiło się niedobrze z każdą sekundą, ale powstrzymywał się od jakiejkolwiek reakcji, nie chcąc jej przeszkodzić. Po chwili wydającej się wiecznością, odetchnęła, odsuwając się.
– To nie wygląda dobrze – poinformowała gorzko, wycierając ręce – ale zrobiłam co mogłam. Na razie poczekajmy. Możesz go poobserwować?
Kiwnął głową.
– Co jeśli... – pytanie wyleciało mu z ust, zanim ugryzł się w język – ... mu się nie polepszy?
Odwróciła wzrok.
– Znam kogoś. Na razie niech odpocznie – odparła głucho.
***
Sasza starał się jej zaufać, a jej słowa rozbrzmiewały mu echem w umyśle, ale z upływem czasu coraz bardziej tracił nadzieję. Dnie spędzał przy nieprzytomnym Iwanie, którego stan nie zdawał się polepszać i niemal nigdy nie pozwalał kogoś innego do niego dopuszczać. Nie miał pewności, czy ten go słyszał, lecz dużo z nim rozmawiał – przynajmniej jemu nieco to pomagało. Również mu czytał Zbrodnię i karę, relacjonował dzień i błagał, by wreszcie się przebudził. Uderzenie najpewniej wywołało wstrząs mózgu i jeśli Iwan wkrótce nie wróci do świata żywych – śpiączkę. Szczęśliwie rana zdawała się goić w miarę w porządku, ale nie mogąc znieść pustego spojrzenia Saszy, Iryna któregoś wieczora wzięła go na rozmowę.
– Zdecydowaliśmy, że popłyniemy do Przystani – oznajmiła.
– Przystani?
– Przy dobrych wiatrach powinniśmy tam dotrzeć koło południa. To bar przy niedalekim wybrzeżu, ale jest tam ktoś, kto może nam pomóc z Wanią. – Spojrzała na brata ze zmartwieniem. – I idziesz ze mną. Wyglądasz jak siedem nieszczęść.
Jak powiedziała, tak zrobili.
Zanim dobili lądu, wmuszono w niego bardziej porządny posiłek i wciśnięto w ręce świeże ubrania. Nim zdołał do Iwana wrócić, już przy nim czuwała Natalia, a jej chłodne spojrzenie wygoniło go z kajuty. Iryna najwyraźniej pomyślała o wszystkim, więc pusto wpatrywał się w zbliżające się wybrzeże.
– Mam tam kontakt z... pewnym jegomościem.
– Jegomościem?
– Daj spokój. Sadik zna się na rzeczy.
Nie zmieniało to jednak faktu, że ze statku musiała ściągać go siłą. Marudny był przez całą drogę, ani trochę nie zachwycając się powrotem na ląd. Zirytowało to Irynę na tyle, że zaczęła rozważać, czy go jednak nie wysłąć z powrotem na statek, ale było to niezgodne z jej upartym charakterem. Na jej twarz wstąpiła jednak ulga, gdy weszli do baru i mogła na chwilę odpocząć od Saszy, będącego już nie do zniesienia.
– Kufel dla tego tutaj! – zawołała od wejścia, od razu podsuwając dwie monety barmanowi, po czym się zwróciła do Saszy, gdy przystanęli przy ladzie.. – I nawet nie protestuj. Ja mam robotę do załatwienia, a ty zepsuty humor, więc sobie go chociaż popraw.
– Nie sądzę, by piwo mi go poprawiło – odburknął, gdy podano mu kufel. Iryna zgromiła go wzrokiem, na co przełknął ślinę i wziął łyka napoju. Skrzywił się.
– Dobry chłopiec. Siedź tutaj. Wrócę za moment – rzekła, nim zniknęła między tłumem, kierując się w stronę opalonego, przystojnego mężczyzny, najpewniej pochodzącego z któregoś z krajów Orientu.
Westchnął ciężko.
– Panicz Romanow? – Sasza odwrócił się, by przed sobą ujrzeć dobrego znajomego swego ojca, Antona Aristowa.
Był to ciut przysadzisty mężczyzna o bujnych, jasnych wąsach. Delikatnie zaczerwienione policzki i nos świadczyły o jego lekkim upojeniu, co sprawiło, że najpewniej musiał się upewnić, iż stojący przed nim młodzieniec był zaginionym synem jego przyjaciela.
– Cały Petersburg panicza szuka! – oznajmił gromko, uderzając Saszę w plecy. Z jego kufla ulało się nieco piwa. – Pański ojciec nie tracił nadziei, a tamci zbrodniarze, co panicza ze statku wyrzucili, zostali powieszeni, ale gdzie też panicza wywiało?
– D-dzień dobry – wybełkotał Sasza, nieco wystraszony tym nagłym spotkaniem. – Ojciec mnie szuka?
– Krążą nawet plotki że wynajął carski okręt w tym celu! – Sasza zbladł. Odkąd trafił na Carycę, myśli o ojcu zepchnął gdzieś w dół, myśląc, że był wolny od jego wpływu. A jednak, starszy Romanow go dopadł nawet tysiące kilometrów dalej i nagle Sasza poczuł się bardzo, bardzo źle. Z Iwanem u boku wierzył, że naprawdę mógł wszystko, mógł zacząć od nowa, ale teraz nie miał pewności czy Szarobrody dożyje wieczora. Czy właśnie tak to miało wyglądać? Czy może dla ich wspólnego dobra powinien udać się z Aristowem i grzecznie wrócić do ojca, nawet jeśli to była ostatnia rzecz jakiej pragnął w życiu?
Nie odpowiedział, w milczeniu popijając ze swojego kufla. Aristow uniósł brwi.
– Co to za mina, młodzieńcze? – zapytał. Szczęśliwie, nie czekał na jego odpowiedź, będąc na tyle inteligentny, by samodzielnie wysnuć wnioski. – Nie chcesz wracać?
Przez chwilę Sasza zawahał się, po czym pokręcił głową.
– Wiem, że ojciec się martwi, ale... Chyba znalazłem własną drogę – wyznał.
Aristow pokiwał głową.
– Z całym szacunkiem dla Fiodora, ale dobrze go znam, więc wiem, że może być... radykalny. Zresztą, szczerze mówiąc, nigdy nie wydawałeś się u jego boku szczęśliwy.
Sasza schował twarz w dłoniach.
– Po prostu... to wszystko wisi teraz na włosku. Byłem pewien że wiem co robię, ale mogę to stracić. I co? Wtedy wrócę do domu i wszystko będzie jak dawniej? Ja nawet tego nie chcę.
– Posłuchaj mnie, chłopcze. – Aristow pochylił się do niego. – Fiodor ma wyraźny problem by ci to pokazać, ale jesteś mu drogi. Ja sam ci doradzę, byś szedł z głosem serca. Sam tak zrobiłem i popatrz jak mi to wyszło! Czy wrócisz teraz, jutro, za dwadzieścia lat, to nie ma znaczenia, zawsze u niego jesteś mile widziany. Co ty na to, bym przekazał mu, że jesteś cały i zdrowy, ale żyjesz własnym życiem? Może być?
Sasza zamyślił się. Był całkiem rad, że Aristow go nie pouczał, choć sam w sobie był nieco nadęty. Miał jednak sporo racji, a jego propozycja naprawdę Saszy odpowiadała. Ojciec miałby jakieś wieści, a on sam by żył z mniejszym poczuciem winy.
– W porządku – odparł w końcu, zaś lekki uśmiech wstąpił na jego twarz. Aristow tylko się zaśmiał serdecznie.
– W takim razie trzymaj się! – Poklepał go po raz ostatni po plecach i odszedł. Sasza poczuł się nieco lżej po odbytej z nim rozmowie. Ciut podniesiony na duchu, dokończył swój kufel, swój wzrok kierując w stronę Iryny, która akurat obdarzyła owego Sadika krótkim całusem i go pożegnała. Jej twarz nieco opadła, gdy zauważyła spojrzenie Saszy.
– Ani słowa Iwanowi – ostrzegła go, ale zaraz się uśmiechnęła. – Mam to, czego potrzebowaliśmy. Wracajmy.
***
Wróciwszy na statek, podali Iwanowi medykament. Przez jakiś czas nie było widać, by mu się polepszyło, a Iryna już chciała wrócić do Sadika i sprawić, że gorzko pożałuje swojego przekrętu, ale wkrótce jego twarz nabrała zdrowych rumieńców. Wciąż był pogrążony we śnie, ale, według zapowiedzi Sadika, niedługo miał otworzyć powieki, choć dalej miał potrzebować paru dni, by dojść do siebie. Niemniej, jego stan miał się ustabilizować i nie zagrażać już życiu, a owe wiadomości napełniły Saszę ogromną ulgą.
Wrócił nawet do swoich zadań, wciąż myślami przy Iwanie, ale załoga poczuła się znacznie lepiej, widząc, że jego nastrój nieco się polepszył. Przyczyniła się do tego rozmowa z Aristowem, a w świetle ostatnich wydarzeń – nadzieja do niego wróciła.
Do Iwana jednak wrócił pod wieczór, oferując się do nocnej warty nad nim. Zabierało mu to sporo energii i snu, bo nie śmiał zamknąć oczu, świadom, że w każdej chwili Szarobrody mógłby odzyskać przytomność. Tak więc, po wykonanych obowiązkach, ROmanow podsunął sobie krzesło i czekał.
– Sa... sza... – stęknął w końcu cicho głos, a Sasza poderwał głowę. Iwan uśmiechał się słabo, zaś oczy miał na wpół zamknięte, ale z całą pewnością można było powiedzieć, że żył.
– Iwan – szepnął Sasza, powstrzymując się, by na niego się nie rzucić. Zamiast tego, zbliżył do niego swoje drżące dłonie, jakby nie do końca wierząc w to, co widział, po czym go objął delikatnie, kryjąc twarz w zagłębieniu jego szyi.
– Dobrze... cię widzieć. – Iwan położył jedną ze swych dłoni, głaszcząc Saszę po plecach, który załkał lekko.
– Tak bardzo się martwiłem – wyznał. – Tak bardzo– Nie rób tego więcej. – Odsunął się, ocierając nos. Szarobrody zaśmiał się.
– Wybacz. Ale... Podałbyś mi wody? Suszy mnie... – Sasza otrząsnął się i od razu sięgnął po drewniany kubek stojący na szafce, po czym przystawił go do ust Iwana. Ten ją wypił łapczywie, a niewielka strużka popłynęła po jego brodzie, którą Romanow otarł czule.
– Jak się czujesz? – zapytał.
– Wyszedłbym na zewnątrz. – Spojrzał na niego prosząco, na co Sasza westchnął z lekkim uśmiechem, nie potrafiąc mu odmówić.
– W porządku. – Pomógł mu wstać z łóżka, zwłaszcza, że Iwan wciąż nieco się chwiał. Opierając się nieco o Saszę, był jednak w stanie utrzymać równowagę na tyle, by bez większych problemów móc wyjść wraz z nim na pokład.
Iwan wziął głęboki wdech, zaciągając się morskim powietrzem.
– Tęskniłem za tym – oznajmił, przymykając oczy. – Usiądźmy.
Podreptali razem w kierunku burty by się o nią oprzeć, a następnie wtulili się w siebie.
– Tak się cieszę, że z tego wyszedłeś cało. – Sasza położył swoje dłonie na policzkach Iwana, patrząc na niego z umiłowaniem, nim go pocałował tęsknie. Nie zwracał uwagi na jego spierzchnięte usta czy łaskoczącą brodę, bo jakie miało to znaczenie, skoro jeszcze nie tak dawno mógł go stracić?
– Śniłem o tobie – rzekł Iwan między pocałunkami, na co Sasza uśmiechnął się i pomyślał, że, dobry Boże, on go tak bardzo kochał, czego obaj byli świadomi, nawet jeśli nigdy tego nie powiedzieli na głos. Wiedzieli.
Szarobrody objął go, biorąc go w ramiona, a Sasza z błogością oparł głowę o jego klatkę piersiową. Pozwolili, by na moment cisza zagnieździła się między nimi, doceniając wspólną obecność.
– Spójrz – szepnął Iwan, wskazując na jeden z gwiazdozbiorów na niebie, znacznie bardziej widocznym od tego w Petersburgu. Sasza wciąż nie mógł temu się dziwić – To jest Mała Niedźwiedzica. Jej ostatnia gwiazda, Gwiazda Polarna, pozwala nam określić północ. Obok niej jest Duża Niedźwiedzica.
– Według mitologii miały być opiekunkami Zeusa. To główny bóg grecki. Rządzi niebem.
– Ach, kojarzę. Od mórz jest Posejdon?
– Tak. – Sasza uniósł kąciki ust. – Niedźwiedzice miały chronić Zeusa przed Kronosem zjadającego swoje dzieci. Pamiętasz? Opowiadałem o tym.
– Pamiętam – odparł – ale opowiedz mi jeszcze raz. – Wskazał na inną gwiazdę. – Orion.
– Był dzielnym myśliwym. Gaja, matka ziemia, nie mogła znieść jego przechwałek, więc posłała skorpiona, by go zabił.
– To ma sens. Gdy Skorpion się wznosi na wschodzie, Orion się zniża na zachodzie. Czy Cerber jest po psie Hadesa?
– Tak, dobrze kojarzysz...
Rozmawiali tak jeszcze długo. Sasza chciał mieć Iwana jak najbliżej, a konwersacja o gwiazdach pozwalała im na podzielenie się wspólną wiedzą. Sasza kochał tę iskrę ciekawości w jego oku, kochał jego intelekt i kochał jego delikatność mimo pozorów. Był to jego Iwan, i tylko jego. Kiedy w końcu znów zamilkli, poczuł powinność, by opowiedzieć mu też o ostatnich wydarzeniach, co też uczynił.
Wziął wdech.
– Gdy szukaliśmy leku dla ciebie, spotkałem przyjaciela mojego ojca. On mnie szuka – powiedział cicho, a oczy Iwana nieco się rozszerzyły.
– Och – odparł. – Chcesz... wracać? Do domu?
– Nie – zaprzeczył prędko Sasza. – Nigdy. Iwan, nawet jakbyś był na drugim końcu świata, to właśnie bym za tobą popłynął. Ty jesteś moim domem.
Przez chwilę tamten nic nie powiedział, ale w świetle księżyca Sasza dostrzegł łzy w jego oczach. Oparł swoje ręce na jego twarzy i jeszcze raz go pocałował, jakby tym samym go zapewniał, że, w istocie, był jego domem, ale tak mógł też nazwać Saszę. Obaj przebyli długą drogę, lecz ich zagubione dusze odnalazły się – i miały się odnaleźć w każdym następnym świecie oraz życiu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro