5. Pościg
#Pov# Sky
- Raczej nie mogę usiąść z przodu? - spytałam go, kiedy mieliśmy wyruszyć w dalszą drogę.
- Raczej nie. - posłał w moją stronę spojrzenie, wkładając do bagażnika swoją torbę, teraz również wypełnioną moimi ubraniami. Ledwo ją zamknęliśmy. Nie dam głowy, że w czasie jazdy nagle się nie otworzy.
Westchnęłam teatralnie i usadowiłam się na tylnym siedzeniu z najnowszą książką. Zapięłam pasy i zagłębiłam się w lekturze. Jake ruszył z parkingu. Przez kilka godzin jazdy po autostradzie nic się nie działo. Kiedy dotarłam do połowy, odłożyłam nabytek i oparłam się z zamkniętymi oczami o zagłówek.
- Już myślałem, że ta powieść wciągnęła cię do środka. - powiedział do mnie, zmieniając bieg.
- Ha, ha, ha. Bardzo śmieszne.
Uchyliłam powieki.
- Jake?
- Hm?
- Masz zamiar mnie wywieźć z kraju?
Posłał mi spojrzenie w lusterku.
- A po co ci to wiedzieć?
Wzruszyłam ramionami.
- Jeśli mnie szukają, to pewnie na granicy będą sprawdzać każdy samochód. Chciałam się dowiedzieć, jak masz zamiar tego dokonać.
Przyspieszył trochę.
- Zatrzymamy się tuż przy granicy, ale jej nie przekroczymy. Potrzebujemy lotniska.
Wychyliłam się pomiędzy przednimi siedzeniami. Zerknął na mnie.
- Nie chcę nic mówić. - odezwałam się. - Ale w Nowym Jorku też było lotnisko. I w kilku miejscowościach obok również.
Zaśmiał się.
- Naprawdę sądzisz, że wsadzę cię do samolotu pełnego ludzi? - głupi uśmieszek nie schodził mu z twarzy. - Wynająłem samolot. Mamy ich kilka na zbyciu. I dodatkowo myślę, że twoje dokumenty również powinny w tej chwili się robić.
- Jak to „mamy"?
- Nasza... organizacja.
- Aha.
Skręciliśmy w drogę miasta. Powoli zaczęło robić się ciemno. Chłopak zerknął w lusterko.
Jego usta opuściła wiązanka przekleństw. Natychmiast się odwróciłam. Ktoś za nami jechał.
- Co się stało?
- Głowa w dół. - warknął wyciągając pistolet i dodając gazu. Mknęliśmy przez ciemne ulice. Skuliłam się na siedzeniu, nie mając śmiałości odetchnąć głębiej. Coś przebiło tylną szybę, na co pisnęłam przerażona.
- Cicho! - skarcił mnie. - Nic nam nie będzie.
Dygotałam ledwo zauważalnie. Chłopak odwrócił się, i posłał do tyłu kilka kul. Na wszystkie strony poleciało szkło. Tamci od razu odpowiedzieli ogniem. W powietrzu nad moją głową co chwila przemykały naboje.
- Pewnie nie posuniesz się do zabójstwa? - spytał nagle.
- C... co? - wyjąkałam.
- Tak myślałem. Dobra, jakoś sobie poradzę.
Właśnie wyjechaliśmy z miasta. I wtedy coś uderzyło w prawe koło. Rozpędzony samochód gwałtownie skręcił, wpadając w pole - dobrze, że nie byliśmy w lesie, bo już byłoby po nas.
- Choćby nie wiem co się działo, nie wysiadaj. - powiedział, po czym otworzył drzwi.
Patrzyłam za nim coraz bardziej przerażona. Przełknęłam ślinę. „Pewnie nie posuniesz się do zabójstwa?"
Jeśli chciał mi dać broń, to musiało być źle. Rozejrzałam się po samochodzie. W tym momencie szybę z boku przebiła kula. Syknęłam, kiedy jeden odłamek przebił mi skórę na przedramieniu. W otwartym schowku z przodu zauważyłam pistolet. Zagryzłam lekko wargę, ale sięgnęłam po niego i otworzyłam drzwi.
Z dwóch czarnych, drogich samochodów wysiadło dziewięciu mężczyzn. Kilku już leżało na ziemi postrzelonych lub martwych. Przełknęłam ślinę, ale widząc, że jeden ranny kieruje się już do samochodu, napięłam mięśnie... Po czym zmieniłam zamiary. Zamiast w niego, wycelowałam w koło. Wystrzeliłam. Usłyszałam huk, a mnie odrzuciło trochę do tyłu. Ale zaraz się otrząsnęłam i spojrzałam na swoje dzieło. Opona przebita. Facet spojrzał na mnie wściekły, i również podniósł broń. Tym razem zadziałał instynkt samoobrony. Strzeliłam pierwsza. Celowałam w brzuch, ale nie trafiłam. Na jego piersi wykwitła szkarłatna plama. Wciągnęłam ze świstem powietrze. W tym momencie ktoś mnie popchnął. Usłyszałam kolejny huk i poczułam uderzenie. Zerknęłam w tamtą stronę, ale mężczyzna, który wystrzelił już leżał na ziemi. Gdyby ten ktoś mnie nie zasłonił... Wąchałabym kwiatki od dołu.
W tym momencie Jake, który przyjął na siebie uderzenie, upadł na kolana.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro