25. Niepotrzebny
#Pov# Jake
Nawet nie wiecie, jakie to frustrujące być niepotrzebnym. Chcesz coś zrobić, ale nie możesz. Chcesz zapobiec nieszczęściu, ale nie możesz. Chcesz pomóc, ale NIE MOŻESZ, do cholery!
Bo masz związane ręce. Bo nic się nie da zrobić. Bo... Bo...
Bo możesz tylko czekać.
Czekać i myśleć o najgorszym.
Kiedy zasnęła, założyłem buty i wyszedłem na dwór. Jeśli ktoś dostał się na wyspę, chciałem się o tym przekonać na własne oczy, a jeśli nie... Jeśli nie, to chciałem mieć nadzieję do samego końca, że jednak mu się udało. A dopiero później przekonać się na monitorach, że jednak tak nie jest.
Wyszedłem na plażę i ruszyłem wzdłuż brzegu. Na horyzoncie dostrzegałem już szczątki statku. Gdy podszedłem bliżej zobaczyłem ogrom katastrofy - deski kadłuba roztrzaskane niekiedy w drobny mak, ostre odłamki masztu, rufy, steru.
I ciała.
Przebite deskami, metalem, utopione, nie całkiem kompletne. Mnóstwo ciał. Drugie tyle unosiło się na wodzie. Wdrapałem się na pokład, który niebezpiecznie zatrzeszczał pod moimi stopami. Sprawdziłem cały statek, ale tutaj również nie było żywej duszy.
Powoli zaczynała do mnie docierać ponura prawda.
Nikt nie przeżył.
Cały personel - kapitan, marynarze, może nawet wojskowi. Nikt.
Ogarnęło mnie poczucie beznadziei. Miałem szczerą ochotę czymś rzucić albo coś rozbić, albo coś kopnąć, albo zrobić coś jeszcze innego. Najlepiej tak, żeby ból przyćmił wszystko inne.
Powlokłem się plażą z powrotem do domku, wsłuchując się w jednostajny szum morza, szelest liści i traw, chrzęst piasku pod stopami, fal rozbijających się o brzeg, cichy jęk...
Stanąłem i wyprostowałem się jak struna. Wytężyłem słuch. Czyżby...? A jeśli się przesłyszałem?
Jęk się powtórzył. Jeśli to halucynacje to wyjątkowo prawdziwe. Odwróciłem się na pięcie, przeczesując wzrokiem ciała. Jakiś człowiek podniósł się na łokciu, oddychając ciężko i krztusząc się przy próbie zaczerpnięcia powietrza. Pognałem do niego i pomogłem podnieść się na kolana.
Oddychał ciężko, ale żył. Żył! I może nam pomóc. Tyle, że najpierw sam potrzebował pomocy.
Chłopak podniósł głowę i spojrzała mnie.
- Harry! - wydusiłem z siebie.
Uśmiechnął się do mnie słabo.
-Hej, stary.
- Co ty tu robisz?
- Mam nadzieję pomóc.
Postawiłem go na nogi.
- Naprawdę? Pomożesz jej?
- A ty pomocy nie chcesz? - spojrzał na mnie podejrzliwie.
- Teraz ona jest ważniejsza.
Musiał coś zobaczyć albo w mojej twarzy, albo w oczach, bo uniósł wysoko brwi.
- Nie mów mi, że...
- Co? - spytałem sfrustrowany.
Milczał.
Sapnąłem zniecierpliwiony i pociągnąłem go, wlekąc za sobą.
- Możemy już iść? Nie ma czasu do stracenia.
- A jednak!
- Co jednak?
- Miałem rację!
- Co?
- Zakochałeś się w niej!
Stanąłem jak wryty, tak, że przyjaciel wpadł na mnie.
- CO?
- Przecież to widać jak na dłoni, Jacobie Cheeta! Zakochałeś się w tej dziewczynie.
- Nie!
- Tak! I nie próbuj zaprzeczać! Martwisz się o nią!
- Martwię się o to, żebyśmy nie wylecieli w powietrze. - warknąłem.
- Nieprawda. A twoja złość jest na to najlepszym dowodem. Za długo cię znam.
Gotowałem się z wściekłości. Po części z powodu jego słów, ale po części dla tego, że... miał rację. Nie chciałem, by coś jej się stało.
Ale czy to miłość?
-... prawda?
- Co prawda? - spojrzałem na niego zdziwiony.
- Mam rację?
- Nie wiem.
- Jak to nie wiesz? Nie wiesz, czy się zakochałeś?
- Nie! Nie wiem, okej. Możemy iść?
- Potrzebuję sprzęt. Na statku. Jest tam moja torba. Idź, a ja odpocznę.
Wróciłem na statek w ekspresowym tempie i zabrałem wszystko, co potrzebne. Jakimś tajemniczym sposobem jego torba nie była mokra.
- Idziemy! - rzuciłem do niego, podnosząc z ziemi i ciągnąc za ramię.
Wprowadziłem go do domu. Zobaczywszy, że dziewczyna leży u mnie w pokoju uniósł brwi, ale nic nie powiedział.
Sprawdził jej puls i oddech. Z korytarza dochodziło równomierne tykanie zegara ściennego.
- Mógłbyś wyjść? Lekarz potrzebuje spokoju. Będziesz mnie rozpraszał.
Posłałem mu mordercze spojrzenie, ale spełniłem prośbę.
Przyniosłem sobie krzesło i usiadłem pod drzwiami. I znowu czułem się niepotrzebny. Znowu nic więcej nie mogłem zrobić. A zegar miał rację. Czas leciał nieubłaganie.
Tik-tak, tik-tak, tik-tak...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro