22. Obiad
#Pov# Sky
Musiałam, po prostu musiałam pobyć chwilę sama. Poprosiłam Jake'a, żeby nie szedł za mną. Założyłam buty i wymaszerowałam z domu.
Wyjątkowo chłodne powietrze wiało przyjemnie między drzewami. Szłam powoli, właściwie nie widząc ścieżki, która była lekko wydeptana. Mogłam mieć tylko nadzieję, że się w pewnym momencie nie przewrócę.
Byłam tak bardzo rozdrażniona (nawet nie wiem z jakiego powodu), że w pierwszej chwili nie zauważyłam oczywistych oznak czyjejś bytności tutaj. Połamane listki, ślady ciągnięcia czegoś po ziemi, brak śpiewu ptaków, tak bardzo naturalnego na wyspie. Rozejrzałam się uważnie wokół. W tej części jeszcze nie byłam. Usłyszałam trzask gałązki i poczułam irytację.
- Mówiłam ci, żebyś za mną nie szedł! - ofuknęłam go.
W odpowiedzi nie usłyszałam kompletnie nic. Może właśnie to mnie zaniepokoiło.
Przyspieszyłam odrobinę, by jak najszybciej oddalić się od tego miejsca. Prawie biegłam, potykając się o korzenie. Z boku mignęło mi coś czerwonego i rozmazanego na trawie. Czyżby krew? Miałam nadzieję, że nie.
Jake mówił, że na wyspie oprócz niego czai się jeszcze jeden drapieżnik. Znając moje szczęście to właśnie jego kryjówka. Prawdopodobieństwo wynosi około 98%.
Znowu trzask. Tym razem po prawej i trochę z przodu. Już mnie wyprzedził?
Szczęście najwidoczniej mi nie sprzyja, bo potykam się i upadam. Kiedy podnoszę wzrok widzę przed sobą olbrzymiego dzikiego kota. Wyglądem, płynnością ruchów, a nawet wyprężoną postawą przypomina tego, którego widziałam u nas w domu. Z którym śpię w jednym łóżku. Łagodnego, aczkolwiek groźnego drapieżnika.
Ten tutaj różni się od tamtego tylko kolorem oczu. Zamiast bursztynowych, życzliwych ślepi, ma czarne, przepełnione furią oczy. W sposobie, w jaki na mnie patrzy widzę wyraźnie, że jest głodny. Bardzo głodny. Przełykam ślinę i próbuję wycofać się do najbliższego drzewa.
- Grzeczny kotek. - mówię do niego.
Chyba mu się to nie spodobało. Fuknął zły i potrząsnął łbem.
- Zapewniam cię, że nie jestem smaczna. - drążę, mając świadomość, że gadam do zwierzęcia. - Chyba, że lubisz jabłka z cynamonem, ale nie sądzę, więc może poszukaj kogoś innego do jedzenia, co?
Kończą mi się argumenty, ale jestem już prawie pod drzewem.
Wtedy drapieżnik szykuje się do skoku. Podrywam się na równe nogi i rzucam do najbliższej gałęzi. Udaje mi się na nią wspiąć, ale czuję jak ostre zęby, które ciągną mnie za nogawkę i zagłębiają się w łydkę. Wrzeszczę i padam na ziemię. Nad sobą widzę tylko rząd dużych zębów.
Czyżby to było ostatnie, co zobaczę w życiu?
Zwierz zniża się, by zacisnąć szczęki na mojej szyi.
Nagle czuję jak jakaś siła spycha go ze mnie.
Patrzę na swojego niedoszłego zabójcę.
Tarza się po ziemi z drugim czarnym jak smoła drapieżnikiem. Moje spojrzenie krzyżuje się na moment z wzrokiem tego drugiego. Wychwytuję niemy przekaz: „Uciekaj, ale to już!"
Gdyby ten drugi się wyrwał, mógłby mnie dogonić.
Wspinam się na drzewo i siadam na gałęzi na bezpiecznej wysokości.
Jeden z nich ma na barku paskudną ranę i nadszarpaną łapę, przez co gorzej mu się poruszać, drugi naderwane ucho i ranę na piersi. Nie mam pojęcia który jest który. Krążą wokół siebie oceniając nawzajem swoje szanse. Chciałabym jakoś pomóc, ale gdybym spróbowała, mogłabym jeszcze bardziej zaszkodzić. Siedzę więc tylko i obgryzam paznokcie ze zdenerwowania, co chwila piszcząc cicho, gdy widzę nowe rany i krew. W końcu jeden pada na ziemię i już się nie podnosi. Wytrzeszczam oczy, gdy drugi zaciska szczęki na jego szyi i zwraca się ku mnie.
Oddycham z ulgą, gdy widzę jasne bursztynowe oczy.
Podchodzi do mnie i zmienia się pod drzewem. Łapie mnie w talii, kiedy spuszczam się na rękach z gałęzi.
- Dlaczego zawsze muszę cię ratować? - pyta.
- Bo pakuję się w kłopoty.
Kręci głową.
- Jesteś chodzącym magnesem do przyciągania kłopotów.
- No widzisz.
- Zrób coś dla mnie, dobrze?
Odsuwa mnie na długość ramienia.
- Idź prosto do domu. - odzywa się. - W tamtą stronę. Prosto do domu, jasne?
- Ty nie idziesz?
- Dołączę do ciebie później.
- Nie możesz iść ze mną?
- Później.
- Proszę.
Odwraca wzrok.
- Pamiętasz co ci niedawno mówiłem? Wtedy, kiedy stwierdziłem, że pachniesz apetycznie?
Zajęło mi sekundę, żeby załapać.
- Och... Ty... Dobrze. Mogę poczekać.
- Sky, nie chcę, żebyś na to patrzyła.
- Nic mi nie będzie.
- Rozumiem, że nie chcesz iść sama przez las, ale już nic ci nie grozi. Nie zostaniesz tu ze mną. Nie będziesz na to patrzeć.
- Dobrze. Niech ci będzie. - poddałam się. - Ale wracaj szybko.
Ruszyłam między drzewa. Po kilkunastu metrach usłyszałam jeszcze jednak nieprzyjemny dźwięk rozrywanego mięsa.
~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~
Jake wszedł do pokoju ściągając koszulę przez głowę. Na jego piersi zobaczyłam głęboką szramę, ciągnącą się od obojczyka do biodra. Swoją nogę już opatrzyłam.
- Zostanie pamiątka. - odezwałam się.
Dopiero wtedy na mnie spojrzał.
- Miałaś szczęście, że cię nie posłuchałem, bo już byłoby po tobie. - odwrócił się z powrotem do lustra.
- Domyślałam się, że mnie nie posłuchasz.
Na jego szczęce i policzku zauważyłam ślady po krwi. Własnej czy może...?
- Jak tam uczta?
Zerknął na mnie i wyciągnął kawałek czegoś z rany. Skrzywiłam się, widząc ząb. Obejrzał go, obracając w dłoni i odezwał się jak gdyby nigdy nic:
- Naprawdę chcesz wiedzieć, czy tylko próbujesz podtrzymać rozmowę?
- Raczej to drugie. Nie jestem zbytnio ciekawa szczegółów.
- Wymyśl inny temat do rozmowy. - przeczesał ręką włosy, przez co zwróciłam na coś uwagę.
- To zostaje? Nawet po przemianie?
- Co? - usiadł na biurku i spojrzał na mnie.
Dotknęłam palcem swojego ucha. Powędrował ręką do płatka i chyba zrozumiał, o co mi chodzi.
- Rany nie leczą się z dnia na dzień. Je... Kiedy wrócimy do domu Harry może coś na to poradzi.
Uniosła lekko brwi, nie dlatego, że w to powątpiewałam, a raczej dlatego, że miał na myśli coś innego. „Jeśli". Poprawił się szybko na „Kiedy", ale i tak można było to wyczuć. Czyli nie jest do końca pewien, czy się stąd wydostaniemy.
- Okej, rozumiem. Rozumiem także, że nie muszę robić ci dzisiaj obiadu. - wyminęłam go i weszłam do łazienki.
- Raczej nie. - uśmiechnął się do mnie, gdy wróciłam z miską ciepłej wody i ręcznikiem. - Masz zamiar bawić się w pielęgniarkę?
- Mam zamiar ci pomóc, ale jeśli nie chcesz, to możesz sam to sobie zrobić.
Próbowałam wcisnąć mu wilgotny ręcznik do dłoni, ale złapał mnie za nadgarstek i przycisnął sobie moją ręką do obojczyka.
- Wolę, żebyś ty to zrobiła. - znów się uśmiechnął. Westchnęłam teatralnie i zajęłam się ścieraniem krwi z jego ciała.
Nawet nie zmrużył oczu, a poszarpana rana musiała go boleć. Patrzył tylko na mnie z zaciśniętymi szczękami. Nie mogła już wytrzymać tego jego spojrzenia.
- Przestań się na mnie gapić.
- Bo?
- Bo mnie to wkurza.
- To nie mój problem.
- Twój, bo zaraz sobie stąd pójdę.
I tak w sumie już kończyłam. Włożyłam ręcznik do wody i wycisnąwszy go, przyłożyłam chłopakowi do biodra. Usłyszałam jak z sykiem wciągnął powietrze. Coś nowego. Przetarłam ranę, a on zsunął trochę materia jeans'ów, bym mogła opatrzyć ostatni odcinek.
- Gotowe. - oznajmiłam i spojrzałam na niego.
Natychmiast odwrócił wzrok. A to co ma znaczyć?
- Coś się stało?
- Nie. Wszystko w porządku.
Zerknął tylko na mnie, ale to wystarczyło.
Gwałtownie wzięłam miskę i weszłam do łazienki wylać wodę.
Zrozumiałam, że przez poprzedni syk nie wyrażał bólu.
Akurat jego potrafił maskować jak mało kto.
Oparłam ręce o umywalkę i potrząsnęłam głową.
Próbowałam wyrzucić z myśli to, co zobaczyłam przez krótką chwilę w jego oczach.
A mianowicie czyste pożądanie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro