Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

20. Zaufanie

#Pov# Sky

Już na granicy szaleństwa poczułam, że ktoś obejmuje mnie jedną ręką w talii. Spojrzałam z wdzięcznością na chłopaka. Nie wiem jak, ale w następnej chwili leżałam na piasku i trzęsłam się z zimna. Jake podał mi swoją koszulę, która czekała na brzegu. Opatuliłam się nią jak kocem.

- Nigdy więcej się o nic z tobą nie zakładam. - oświadczył stanowczo.

W pasie był przewiązany grubą liną, której drugi koniec zawiązał przy najbliższym drzewie. Czyli tak musiało mu się udać wrócić tu z powrotem. Odwiązał ją teraz i rzucił na piach.

- Skąd ją masz? - spytałam.

- Jest zawsze w szafce przy drzwiach. Właśnie na takie okazje. - usiadł obok i objął mnie. Jak na zimną kąpiel był przyjemnie ciepły. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że mogłaś zginąć?

- Mogłeś mi powiedzieć.

- Mogłem, ale nie chciałem cię straszyć.

- Czym?

- Tym, że nasze położenie jest fatalne. Przekonałaś się o tym na własnej skórze. A...

- A co?

Zacisnął usta.

- Powiesz mi? - nie odpuszczałam.

Odwrócił wzrok i zapatrzył się w ocean.

- A ty umierasz. - szepnął.

Przełknęłam ślinę, by głos mi nie zadrżał.

- Nie powiedziałeś mi nic, czego bym już nie wiedziała.

- I przyjmujesz to tak... Ze spokojem?

- Z wiarą. I nadzieją. Nadzieja zawsze umiera ostatnia. Pamiętaj.

- Moja nadzieja umarła już dawno temu.

- W takim razie nie odbieraj jej mnie. Zanim umrę, chciałabym jeszcze dużo przeżyć.

Zerknął na mnie.

- Chcesz dużo przeżyć?

Pokiwałam głową.

- Ciepło ci już?

- W sumie już tak.

Wstał i podał mi rękę.

- Chodź.

Wsunęłam dłonie w rękawy i zapięłam jego koszulę.

- Gdzie idziemy?

- Zobaczysz.

~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

- Chciałaś trochę adrenaliny. - próbował mnie przekonać.

- Ale nie... Próby samobójczej!

Przed nami rozciągała się długa przepaść, w której nie widziałam dna. Przeciwległy brzeg był oddalony o dobre kilkadziesiąt metrów od nas.

- Skąd tutaj w ogóle coś takiego?

- Wyspa może i jest mała, ale ma swoje tajemnice. To coś jest zapewne jedną z nich.

- To jest nienormalne.

- Wyspę chronią potężne czary.

- To nie tłumaczy nienormalności.

- Może tak, może nie. To jak?

- Zabijemy się!

- Daj spokój. Kilka razy udało mi się to przeskoczyć.

Spojrzałam na niego sceptycznie.

- A ile razy próbowałeś?

Podrapał się po głowie.

- Kilkadziesiąt...

- Właśnie, herosie. - dźgnęłam go palcem w pierś. - To, że ty masz kości z żelaza, nie znaczy, że ja również. Nie mam zamiaru stracić możliwości chodzenia w wieku szesnastu lat.

- Uspokój się. Nic ci się nie stanie.

- Nie byłabym tego taka pewna.

- Zadam ci jedno pytanie, dobrze? A później dam ci spokój.

Przewróciłam oczami.

- Mów.

- Ufasz mi?

Na chwilę zbił mnie z tropu.

- Czy ci ufam?

- Tak.

- Wyskoczyłam z tobą z samolotu bez spadochronu, a ty pytasz czy ci ufam?

- Tak czy nie?

- Tak.

- Więc czego się boisz? - wyciągnął do mnie rękę. - Zaufaj mi.

- Martwię się o twoje zdrowie psychiczne.

Uniósł brwi.

- Dobra. - poddałam się, podnosząc ręce. - Co mam zrobić?

- Na początek wskocz mi na plecy.

Gdy już spełniłam polecenie, poinstruował mnie:

- Obejmij mnie mocno nogami a pasie i rękami za szyję...

- No coś ty, może odwrotnie? - przerwałam mu.

- Jak już tam sobie chcesz.

Prychnęłam pod nosem.

- Chodzi mi o to, żebyś mnie pod żadnym pozorem nie puszczała.

- Dobrze.

Cofnął się kilkanaście kroków od przepaści.

- Gotowa?

- Nie.

- No to jedziemy.

Rozpędził się, a na skraju urwiska odbił od trawy i wystrzelił w górę. W tym samym momencie wydarzyło się kilka rzeczy. Po pierwsze uświadomiłam sobie przerażona, że żaden człowiek nie przeskoczy takiego wąwozu. Po drugie coś błysnęło w dole, jakby szkło odbijające promienie słoneczne. Po trzecie pod palcami zamiast skóry poczułam miękkie futro. Jake zmienił się w locie.

Sam lot był wspaniały. Nie da się tego opisać, trzeba takie coś przeżyć.

Chłopak wylądował miękko na łapach i przebiegł parę metrów dla złapanie równowagi, po czym zastygł w bezruchu. Przylegałam płasko do jego pleców.

Przez chwilę łapałam oddech.

Zsunęłam się z niego na ziemię i padłam na trawę. Serce jeszcze biło mi szybciej od chwilowej adrenaliny.

Gepard położył się obok mnie z głową na moim brzuchu. Zaśmiałam się, na co spojrzał na mnie niezadowolony.

- Ciężki jesteś. - powiedziałam.

W jednej chwili zmienił się ze zwierzęcia w człowieka i znów położył. Tym razem poczułam się trochę nieswojo, ale jednak przyjemnie. Włożyłam sobie ręce pod głowę i położyłam z powrotem.

- Jesteś zdrowo... - zaczęłam i przerwałam.

- No, jaki? - spojrzał na mnie.

- Zostałam za dobrze wychowana, by używać takich wyrażeń. - posłałam mu uroczy uśmiech.

- Nikt cię tutaj nie usłyszy.

- Tylko ty.

- Ja się nie liczę.

- A więc ty nie jesteś kimś, tak?

- Powiedzmy.

- To bardzo logiczne.

- No, nie daj się prosić. - zrobił maślane oczka.

- Nie.

- Proszę.

- Nie.

Zmienił pozycję, tak, że leżał tuż przy mnie. Odwróciłam głowę w jego stronę.

- Proszę. - owiał mnie jego oddech. Zbliżył się jeszcze trochę.

- Nie.

- Proszę. - nasze usta dzieliły milimetry.

Kiedy się odezwałam, moje wargi otarły się o jego.

- Nie.

- Proszę.

- Nie.

- Jakaś ty grzeczna.

- Odpuściłeś?

- Nie, kiedyś to z ciebie wydobędę, zobaczysz.

- Pomarzyć zawsze możesz.

Przechylił lekko głowę, by móc mnie pocałować, a wtedy... Wtedy poczułam coś wilgotnego na głowie. Poderwałam się, ściągając z głowy trawę.

- Co do kur... - umilkłam raptownie, słysząc jego głośny śmiech.

- A nie mówiłem? - był z siebie zdecydowanie zbyt dumny.

- Ty świnio! - rzuciłam się na niego.

Złapał mnie i unieruchomił ręce.

- No i co teraz? - uśmiechnął się głupio.

Nachyliłam się i pocałowałam go lekko, a kiedy puścił moją jedną dłoń, wzięłam garść piachu i wsypałam mu we włosy, śmiejąc się z jego miny i podrywając na równe nogi. W tym samym momencie poczułam, że znów tracę równowagę, przez to, że mnie pociągnął. Upadłam.

Usiadł na mnie.

- Osz ty mała... Teraz się doigrałaś. Poczekaj aż pójdziemy do domu.

- Najpierw musisz mnie tam zaciągnąć.

- Da się zrobić.

Wstał i przerzucił mnie sobie przez ramię.

- Jake! Jake, do cholery, uspokój się!

- No ładnie, ładnie, stosujesz coraz to nowe wyrażenia. Chętnie posłucham.

Zacisnęłam zęby ze złości i walnęłam go w plecy.

- Puść mnie!

- Ani mi się śni.

- Lojalnie ostrzegam. Nie chcesz mieć ze mną do czynienia, kiedy będę wściekła.

- A może chcę? Skąd wiesz?

- Puść mnie!

- Widzę, że skończyły mi się argumenty.

Zamilkłam gniewnie.

- A w ogóle to jak było? I nie próbuj kłamać, widziałem, że ci się podobało.

- Ale co?

- Lot.

- Jeśli mam nie kłamać...

- Tak?

- To podtrzymuję pierwszą wersję. Jesteś zdrowo ekhem i ekhem, i nienormalny. Ale...

- Ale? - zobaczył, że wyszczerzyłam do niego zęby w uśmiechu i uniósł brwi.

- Ale chcę jeszcze raz.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro