20. Zaufanie
#Pov# Sky
Już na granicy szaleństwa poczułam, że ktoś obejmuje mnie jedną ręką w talii. Spojrzałam z wdzięcznością na chłopaka. Nie wiem jak, ale w następnej chwili leżałam na piasku i trzęsłam się z zimna. Jake podał mi swoją koszulę, która czekała na brzegu. Opatuliłam się nią jak kocem.
- Nigdy więcej się o nic z tobą nie zakładam. - oświadczył stanowczo.
W pasie był przewiązany grubą liną, której drugi koniec zawiązał przy najbliższym drzewie. Czyli tak musiało mu się udać wrócić tu z powrotem. Odwiązał ją teraz i rzucił na piach.
- Skąd ją masz? - spytałam.
- Jest zawsze w szafce przy drzwiach. Właśnie na takie okazje. - usiadł obok i objął mnie. Jak na zimną kąpiel był przyjemnie ciepły. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że mogłaś zginąć?
- Mogłeś mi powiedzieć.
- Mogłem, ale nie chciałem cię straszyć.
- Czym?
- Tym, że nasze położenie jest fatalne. Przekonałaś się o tym na własnej skórze. A...
- A co?
Zacisnął usta.
- Powiesz mi? - nie odpuszczałam.
Odwrócił wzrok i zapatrzył się w ocean.
- A ty umierasz. - szepnął.
Przełknęłam ślinę, by głos mi nie zadrżał.
- Nie powiedziałeś mi nic, czego bym już nie wiedziała.
- I przyjmujesz to tak... Ze spokojem?
- Z wiarą. I nadzieją. Nadzieja zawsze umiera ostatnia. Pamiętaj.
- Moja nadzieja umarła już dawno temu.
- W takim razie nie odbieraj jej mnie. Zanim umrę, chciałabym jeszcze dużo przeżyć.
Zerknął na mnie.
- Chcesz dużo przeżyć?
Pokiwałam głową.
- Ciepło ci już?
- W sumie już tak.
Wstał i podał mi rękę.
- Chodź.
Wsunęłam dłonie w rękawy i zapięłam jego koszulę.
- Gdzie idziemy?
- Zobaczysz.
~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~
- Chciałaś trochę adrenaliny. - próbował mnie przekonać.
- Ale nie... Próby samobójczej!
Przed nami rozciągała się długa przepaść, w której nie widziałam dna. Przeciwległy brzeg był oddalony o dobre kilkadziesiąt metrów od nas.
- Skąd tutaj w ogóle coś takiego?
- Wyspa może i jest mała, ale ma swoje tajemnice. To coś jest zapewne jedną z nich.
- To jest nienormalne.
- Wyspę chronią potężne czary.
- To nie tłumaczy nienormalności.
- Może tak, może nie. To jak?
- Zabijemy się!
- Daj spokój. Kilka razy udało mi się to przeskoczyć.
Spojrzałam na niego sceptycznie.
- A ile razy próbowałeś?
Podrapał się po głowie.
- Kilkadziesiąt...
- Właśnie, herosie. - dźgnęłam go palcem w pierś. - To, że ty masz kości z żelaza, nie znaczy, że ja również. Nie mam zamiaru stracić możliwości chodzenia w wieku szesnastu lat.
- Uspokój się. Nic ci się nie stanie.
- Nie byłabym tego taka pewna.
- Zadam ci jedno pytanie, dobrze? A później dam ci spokój.
Przewróciłam oczami.
- Mów.
- Ufasz mi?
Na chwilę zbił mnie z tropu.
- Czy ci ufam?
- Tak.
- Wyskoczyłam z tobą z samolotu bez spadochronu, a ty pytasz czy ci ufam?
- Tak czy nie?
- Tak.
- Więc czego się boisz? - wyciągnął do mnie rękę. - Zaufaj mi.
- Martwię się o twoje zdrowie psychiczne.
Uniósł brwi.
- Dobra. - poddałam się, podnosząc ręce. - Co mam zrobić?
- Na początek wskocz mi na plecy.
Gdy już spełniłam polecenie, poinstruował mnie:
- Obejmij mnie mocno nogami a pasie i rękami za szyję...
- No coś ty, może odwrotnie? - przerwałam mu.
- Jak już tam sobie chcesz.
Prychnęłam pod nosem.
- Chodzi mi o to, żebyś mnie pod żadnym pozorem nie puszczała.
- Dobrze.
Cofnął się kilkanaście kroków od przepaści.
- Gotowa?
- Nie.
- No to jedziemy.
Rozpędził się, a na skraju urwiska odbił od trawy i wystrzelił w górę. W tym samym momencie wydarzyło się kilka rzeczy. Po pierwsze uświadomiłam sobie przerażona, że żaden człowiek nie przeskoczy takiego wąwozu. Po drugie coś błysnęło w dole, jakby szkło odbijające promienie słoneczne. Po trzecie pod palcami zamiast skóry poczułam miękkie futro. Jake zmienił się w locie.
Sam lot był wspaniały. Nie da się tego opisać, trzeba takie coś przeżyć.
Chłopak wylądował miękko na łapach i przebiegł parę metrów dla złapanie równowagi, po czym zastygł w bezruchu. Przylegałam płasko do jego pleców.
Przez chwilę łapałam oddech.
Zsunęłam się z niego na ziemię i padłam na trawę. Serce jeszcze biło mi szybciej od chwilowej adrenaliny.
Gepard położył się obok mnie z głową na moim brzuchu. Zaśmiałam się, na co spojrzał na mnie niezadowolony.
- Ciężki jesteś. - powiedziałam.
W jednej chwili zmienił się ze zwierzęcia w człowieka i znów położył. Tym razem poczułam się trochę nieswojo, ale jednak przyjemnie. Włożyłam sobie ręce pod głowę i położyłam z powrotem.
- Jesteś zdrowo... - zaczęłam i przerwałam.
- No, jaki? - spojrzał na mnie.
- Zostałam za dobrze wychowana, by używać takich wyrażeń. - posłałam mu uroczy uśmiech.
- Nikt cię tutaj nie usłyszy.
- Tylko ty.
- Ja się nie liczę.
- A więc ty nie jesteś kimś, tak?
- Powiedzmy.
- To bardzo logiczne.
- No, nie daj się prosić. - zrobił maślane oczka.
- Nie.
- Proszę.
- Nie.
Zmienił pozycję, tak, że leżał tuż przy mnie. Odwróciłam głowę w jego stronę.
- Proszę. - owiał mnie jego oddech. Zbliżył się jeszcze trochę.
- Nie.
- Proszę. - nasze usta dzieliły milimetry.
Kiedy się odezwałam, moje wargi otarły się o jego.
- Nie.
- Proszę.
- Nie.
- Jakaś ty grzeczna.
- Odpuściłeś?
- Nie, kiedyś to z ciebie wydobędę, zobaczysz.
- Pomarzyć zawsze możesz.
Przechylił lekko głowę, by móc mnie pocałować, a wtedy... Wtedy poczułam coś wilgotnego na głowie. Poderwałam się, ściągając z głowy trawę.
- Co do kur... - umilkłam raptownie, słysząc jego głośny śmiech.
- A nie mówiłem? - był z siebie zdecydowanie zbyt dumny.
- Ty świnio! - rzuciłam się na niego.
Złapał mnie i unieruchomił ręce.
- No i co teraz? - uśmiechnął się głupio.
Nachyliłam się i pocałowałam go lekko, a kiedy puścił moją jedną dłoń, wzięłam garść piachu i wsypałam mu we włosy, śmiejąc się z jego miny i podrywając na równe nogi. W tym samym momencie poczułam, że znów tracę równowagę, przez to, że mnie pociągnął. Upadłam.
Usiadł na mnie.
- Osz ty mała... Teraz się doigrałaś. Poczekaj aż pójdziemy do domu.
- Najpierw musisz mnie tam zaciągnąć.
- Da się zrobić.
Wstał i przerzucił mnie sobie przez ramię.
- Jake! Jake, do cholery, uspokój się!
- No ładnie, ładnie, stosujesz coraz to nowe wyrażenia. Chętnie posłucham.
Zacisnęłam zęby ze złości i walnęłam go w plecy.
- Puść mnie!
- Ani mi się śni.
- Lojalnie ostrzegam. Nie chcesz mieć ze mną do czynienia, kiedy będę wściekła.
- A może chcę? Skąd wiesz?
- Puść mnie!
- Widzę, że skończyły mi się argumenty.
Zamilkłam gniewnie.
- A w ogóle to jak było? I nie próbuj kłamać, widziałem, że ci się podobało.
- Ale co?
- Lot.
- Jeśli mam nie kłamać...
- Tak?
- To podtrzymuję pierwszą wersję. Jesteś zdrowo ekhem i ekhem, i nienormalny. Ale...
- Ale? - zobaczył, że wyszczerzyłam do niego zęby w uśmiechu i uniósł brwi.
- Ale chcę jeszcze raz.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro