~ 30 ~
~ Mistrzostwa Świata w Quidditchu ~
Podczas tamtych wakacji zmarła Pani Crouch. Pogrzeb był wyjątkowo kameralny i tylko dla najbliższej rodziny.
Pan Crouch wyjawił mi, że jej nagłe odejście, spowodowała wieść o śmierci Barty'ego w Azkabanie.
Informację o śmierci męża przyjęłam bez zbędnych smutków i łez.
Przykro było świętować w obliczu tak przykrych wydarzeń, jednakże tamtego roku miały odbyć się Mistrzostwa Świata w Quidditchu.
Całe Ministerstwo było zaangażowane w owe wydarzenie! Na każdym kroku szeptano o finałowych drużynach, robiono zakłady, a w Proroku Codziennym pisano jedynie o tym.
Na trzynaste urodziny Johna, Pan Crouch załatwił mu dwa najlepsze bilety na mistrzostwa. Syn szalał z radości! Od tygodni rozmawiał tylko o tym wydarzeniu.
Poinformował o tym nawet Remusa w jednym z listów. Jego entuzjazm powoli zaczynał się udzielać również mi.
Więc kiedy nadszedł owy dzień, John wstał o szóstej rano, nie mogąc pozbierać się z ekscytacji.
— Brawo! Brawo! — krzyczał rozentuzjazmowany John, machając Irlandzką flagą.
Irlandia wygrała Mistrzostwa i teraz cały stadion wybuchnął głośnymi krzykami i oklaskami.
Zerknęłam za plecy i zauważyłam, że Pan Crouch wciąż nie pojawił się na trybunach.
Pewnie miał ważniejsze sprawy na głowie...
— Mrużko — zwróciłam się do Skrzatki Domowej Pana Croucha — Pomóc Ci zejść? Wiem, że masz lęk wysokości.
— Dz-dziękuję, Pani bardzo. Dam sobie radę — odparła roztrzęsiona Skrzatka.
Odwróciłam się ponownie do Johna i poprawiając mu na głowie czapkę, oznajmiłam:
— Czas wracać, kochanie.
Idąc w kierunku schodów poczułam muśnięcie cudzej ręki, jednakże kiedy spojrzałam za siebie nikogo nie dostrzegłam.
Zmarszczyłam delikatnie brwi po czym wraz z Johnem zaczęliśmy schodzić po długich, stromych schodach.
— Dziękujemy za herbatę — rzekłam do Margaret Spinnley, mojej koleżanki z Ministerstwa, która po finale zaprosiła mnie i Johna do swojego namiotu na herbatę — Niestety już późno, John pewnie jest zmęczony.
Zerknęłam na syna, który wcale na zmęczonego nie wyglądał. Tryskał energią rozmawiając z mężem Margaret o Quidditchu.
Odchrząknęłam delikatnie posyłając Johnowi porozumiewawcze spojrzenie, na co syn ziewnął ostentacyjnie i oznajmił:
— Jestem trochę zmęczony, mamo. Chyba czas już...
Nie było dane mu dokończyć.
Na zewnątrz wybuchło wielkie zamieszanie.
— Co się stało? — zapytała zaniepokojona Margaret.
Wyciągnęłam rękę ku Johnowi, dając mu znak by do mnie podszedł.
Wyjrzałam na zewnątrz, a widok jaki zobaczyłam zmroził mi krew w żyłach.
Śmierciożercy...
— Idziemy, John. Musimy szybko znaleźć dziadka — rzekłam stanowczo po czym skierowałam się ku Margaret — Bierz najpotrzebniejsze rzeczy i uciekajcie szybko.
Nie dałam koleżance szansy na odpowiedź, ponieważ chwyciłam rękę Johna i wybiegliśmy z namiotu.
Wszędzie dookoła widziałam przerażonych czarodziejów uciekających w pośpiechu.
Bez zastanowienia ruszyłam za tłumem, chcąc oddalić się od zmierzających ku nam Śmierciożerców.
Brnęłam przed siebie, kurczowo ściskając dłoń Johna, kiedy ktoś chwycił mnie za ramię.
— Lysandro! — Był to Pan Crouch. Posłał nam zatroskane spojrzenie i rzekł szybko — Dobrze, że nic wam nie jest. Udajcie się z Johnem do lasu. Niedługo po was przybędę.
Kiwnęłam jedyne głową i ruszyłam we wskazane przez niego miejsce.
— Czy jesteśmy bezpieczni? — zapytał John, kiedy znaleźliśmy się na małej polanie w lesie.
— Tak, niebawem zjawi się dziadek i wspólnie udamy się do domu — odparłam rozglądając się dookoła.
Nagle mój wzrok wychwycił ciemną postać idącą w naszym kierunku. Wyjęłam swoją różdżkę po czym oznajmiłam groźnie:
— Ani kroku dalej! Jestem pracownikiem Ministerswa...
— Spokojnie, ciociu. To ja — Był to znajomy głos.
— Draco? — zapytałam — Oh, Draco!
Chwyciłam siostrzeńca w uścisk, czując ulgę na sercu.
— Gdzie Twój tata? — zapytałam.
Draco uśmiechnął się łobuzersko i odparł:
— Niedługo się po mnie zjawi. Spokojnie, nic nam nie grozi.
Już miałam zapytać co to ma znaczyć, gdy nagle ciszę przerwał donośny głos:
— Morsmordre!
Sparaliżowało mnie.
Kiedy wszyscy patrzyli z przerażeniem na niebo, na którym widniał Mroczny Znak, ja wpatrywałam się w ciemny las.
Ten głos...
— To niemożliwe... — szepnęłam pod nosem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro