Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~ 30 ~

~ Mistrzostwa Świata w Quidditchu ~

Podczas tamtych wakacji zmarła Pani Crouch. Pogrzeb był wyjątkowo kameralny i tylko dla najbliższej rodziny.

Pan Crouch wyjawił mi, że jej nagłe odejście, spowodowała wieść o śmierci Barty'ego w Azkabanie.

Informację o śmierci męża przyjęłam bez zbędnych smutków i łez.

Przykro było świętować w obliczu tak przykrych wydarzeń, jednakże tamtego roku miały odbyć się Mistrzostwa Świata w Quidditchu.

Całe Ministerstwo było zaangażowane w owe wydarzenie! Na każdym kroku szeptano o finałowych drużynach, robiono zakłady, a w Proroku Codziennym pisano jedynie o tym.

Na trzynaste urodziny Johna, Pan Crouch załatwił mu dwa najlepsze bilety na mistrzostwa. Syn szalał z radości! Od tygodni rozmawiał tylko o tym wydarzeniu.

Poinformował o tym nawet Remusa w jednym z listów. Jego entuzjazm powoli zaczynał się udzielać również mi.

Więc kiedy nadszedł owy dzień, John wstał o szóstej rano, nie mogąc pozbierać się z ekscytacji.

— Brawo! Brawo! — krzyczał rozentuzjazmowany John, machając Irlandzką flagą.

Irlandia wygrała Mistrzostwa i teraz cały stadion wybuchnął głośnymi krzykami i oklaskami.

Zerknęłam za plecy i zauważyłam, że Pan Crouch wciąż nie pojawił się na trybunach.

Pewnie miał ważniejsze sprawy na głowie...

— Mrużko — zwróciłam się do Skrzatki Domowej Pana Croucha — Pomóc Ci zejść? Wiem, że masz lęk wysokości.

— Dz-dziękuję, Pani bardzo. Dam sobie radę — odparła roztrzęsiona Skrzatka.

Odwróciłam się ponownie do Johna i poprawiając mu na głowie czapkę, oznajmiłam:

— Czas wracać, kochanie.

Idąc w kierunku schodów poczułam muśnięcie cudzej ręki, jednakże kiedy spojrzałam za siebie nikogo nie dostrzegłam.

Zmarszczyłam delikatnie brwi po czym wraz z Johnem zaczęliśmy schodzić po długich, stromych schodach.

— Dziękujemy za herbatę  — rzekłam do Margaret Spinnley, mojej koleżanki z Ministerstwa, która po finale zaprosiła mnie i Johna do swojego namiotu na herbatę — Niestety już późno, John pewnie jest zmęczony.

Zerknęłam na syna, który wcale na zmęczonego nie wyglądał. Tryskał energią rozmawiając z mężem Margaret o Quidditchu.

Odchrząknęłam delikatnie posyłając Johnowi porozumiewawcze spojrzenie, na co syn ziewnął ostentacyjnie i oznajmił:

— Jestem trochę zmęczony, mamo. Chyba czas już...

Nie było dane mu dokończyć.

Na zewnątrz wybuchło wielkie zamieszanie.

— Co się stało? — zapytała zaniepokojona Margaret.

Wyciągnęłam rękę ku Johnowi, dając mu znak by do mnie podszedł.

Wyjrzałam na zewnątrz, a widok jaki zobaczyłam zmroził mi krew w żyłach.

Śmierciożercy...

— Idziemy, John. Musimy szybko znaleźć dziadka — rzekłam stanowczo po czym skierowałam się ku Margaret — Bierz najpotrzebniejsze rzeczy i uciekajcie szybko.

Nie dałam koleżance szansy na odpowiedź, ponieważ chwyciłam rękę Johna i wybiegliśmy z namiotu.

Wszędzie dookoła widziałam przerażonych czarodziejów uciekających w pośpiechu.

Bez zastanowienia ruszyłam za tłumem, chcąc oddalić się od zmierzających ku nam Śmierciożerców.

Brnęłam przed siebie, kurczowo ściskając dłoń Johna, kiedy ktoś chwycił mnie za ramię.

— Lysandro! — Był to Pan Crouch. Posłał nam zatroskane spojrzenie i rzekł szybko — Dobrze, że nic wam nie jest. Udajcie się z Johnem do lasu. Niedługo po was przybędę.

Kiwnęłam jedyne głową i ruszyłam we wskazane przez niego miejsce.

— Czy jesteśmy bezpieczni? — zapytał John, kiedy znaleźliśmy się na małej polanie w lesie.

— Tak, niebawem zjawi się dziadek i wspólnie udamy się do domu — odparłam rozglądając się dookoła.

Nagle mój wzrok wychwycił ciemną postać idącą w naszym kierunku. Wyjęłam swoją różdżkę po czym oznajmiłam groźnie:

— Ani kroku dalej! Jestem pracownikiem Ministerswa...

— Spokojnie, ciociu. To ja — Był to znajomy głos.

— Draco? — zapytałam — Oh, Draco!

Chwyciłam siostrzeńca w uścisk, czując ulgę na sercu.

— Gdzie Twój tata? — zapytałam.

Draco uśmiechnął się łobuzersko i odparł:

— Niedługo się po mnie zjawi. Spokojnie, nic nam nie grozi.

Już miałam zapytać co to ma znaczyć, gdy nagle ciszę przerwał donośny głos:

Morsmordre!

Sparaliżowało mnie.

Kiedy wszyscy patrzyli z przerażeniem na niebo, na którym widniał Mroczny Znak, ja wpatrywałam się w ciemny las.

Ten głos...

— To niemożliwe... — szepnęłam pod nosem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro