Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 38

- A ty co znów taki naburmuszony? - zapytał Louis, dość pretensjonalnie, gdy tuż po moim powrocie ze szpitala usiadłem na fotelu w salonie, gdzie oglądał jakiś film. - Słyszałem, że w pracy bawiłeś się dobrze - rzucił mi spojrzenie. - Coś się stało?

- Nie, nic - wymamrotałem pod nosem. - A ci co jest, hę?

- Jesteś pewny? - zignorował moje pytanie.

- Tak, do cholery - wkurzyłem się. - Daj mi spokój.

- Mając na myśli nic, mówisz o tym, że ledwo co potrafisz zająć się psem, a ty sobie dziecko zrobiłeś?

Powoli przeniosłem wzrok na Louisa, z sekundy na sekundę stając się coraz bardziej zdenerwowany.

- Słucham? - zamrugałem, zaciskając szczękę.

- Jesteś kurwą bez serca - dopowiedział.

- Zamknij się, Tomlinson. Nie masz się kontaktować z Richardson, to nie jest twoja pierdolona sprawa!

- Chuj z ciebie, nie chłopak.

Wybuchłem i naprawdę musiałem się postarać, żeby nie wstać, aby wyjść z salonu.

- A ty co tak się tym przejmujesz? Może to twoje dziecko, co, Tomlinson? - prychnąłem.

- Teraz to pojechałeś po bandzie.

- Jeszcze słowo, a zaraz wrócisz do swoich rodziców, Louis. Nie mam zamiaru wysłuchiwać ciebie ani chwili dłużej. Dosyć się z tobą naużerałem - skończyłem i od razu się podniosłem, by pójść do swojego pokoju, a dokładniej na balkon, żeby zapalić tam papierosa. A gdy jego resztka pozostała w mojej dłoni, zdusiłem ją w popielniczce leżącej na parapecie i wróciłem się, by zająć się czymkolwiek. Po przekroczeniu progu mój wzrok padł na półkę z książkami, z którymi kiedyś byłem naprawdę blisko, ale stwierdziłem, że nawet to nie pomoże mi w ukojeniu nerwów. Nawet nie potrafiłbym skupić się na czytaniu. Nie po tej sytuacji ze szpitalem.

- Niall? - Usłyszałem po jakiejś godzinie, którą spędziłem na leżeniu i patrzeniu się w sufit.

- Czego chcesz? - odkrzyknąłem do Louisa.

- Chcę z tobą porozmawiać.

- Nie wyraziłem się dziś jasno?

- Wysłuchaj mnie chociaż, do cholery.

Wydałem z siebie dźwięk rozdrażnienia, ale wstałem i powolnym krokiem zszedłem na parter, gdzie Louis jak zawsze okupował kanapę.

- Będziesz prawił mi morały? - uniosłem brew i nie chcąc już na niego patrzeć, podszedłem do barku, by przy okazji zobaczyć co w nim jeszcze zostało.

- Usiądź, to się dowiesz.

Wybrałem butelkę wódki wraz z kieliszkiem i razem z tym asortymentem usiadłem na fotelu, którego zajmowałem jakiś czas temu.

- Okej, zignoruję fakt, że będziesz upijał się na moich oczach - wymamrotał, ale nie zwróciłem na to większej uwagi i pozbyłem się nakrętki z banderolą. - Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

- Ta, gadaj zanim się rozmyślę i stąd pójdę.

- Siedziałem sobie tutaj i coś sobie przypomniałem - zaczął i w tym momencie opróżniłem kieliszek pełen alkoholu.

- No i co? - Odkaszlnąłem, a ten w odpowiedzi westchnął.

- Nie mogę się skupić, weź to odłóż.

- A może się poczęstujesz? - mrugnąłem i wtedy się zdenerwował.

- Czy ty to robisz kurwa specjalnie?

Parsknąłem śmiechem, bo wyprowadzenie Louisa z równowagi wydawało się być łatwiejsze niż kiedykolwiek wcześniej.

- Słuchaj teraz uważnie, Horan, bo powtarzać się nie będę.

Przemilczałem to i miałem nadzieję, że po wypiciu jeszcze kilku kieliszków ani trochę nie będzie mnie obchodziło co Louis do mnie mówi.

- Gdzie się podział ten gentleman szanujący kobiety, którym zawsze byłeś? - przeszedł w końcu do konkretów, ale nie sądziłem, że będą aż tak idiotyczne.

- O co ci chodzi? - Zmarszczyłem czoło i dolałem trunku do kieliszka. A widząc jak go przelałem, przeklnąłem pod nosem.

- Wydaje mi się, że zapomniałeś kim tak naprawdę jesteś.

- Twoje morały zaczynają brzmieć jak te z kreskówek. Daruj sobie.

- Możesz być chociaż przez chwilę poważny?!

- Tak naprawdę mam w dupie to co do mnie teraz mówisz, więc nie wiem po co się produkujesz. Nie mam ochoty słuchać twoich bezsensownych wywodów, które i tak nic kurwa nie zmienią.

- Powiesz mi dlaczego jesteś dziś taki wściekły? - zapytał ignorując to co powiedziałem i wtedy podniosłem na niego wzrok. - Więc? - dopytywał, a gdy dalej nie udzieliłem odpowiedzi, zdałem sobie sprawę, że takowej nie miałem.

- Nie wiem - wymamrotałem w końcu.

- Jesteś zły na Alissę, bo?...

Zmarszczyłem czoło i opadłem na oparcie mebla. Ja naprawdę nie wiedziałem jak skomentować te pytania.

- Wkurwiłem się, bo ledwo co zrezygnowałem z wyścigów, na których przecież zarabiałem, a ona nagle wyskoczyła mi z czymś takim. Chciałem normalnego życia, ale to nie miało oznaczać, że z dnia na dzień mam latać za dzieciakiem!

- Z dnia na dzień? To nie tak, że będziesz ojcem za tydzień lub dwa. Masz na te twoje "normalne" życie prawie rok. To dużo czasu na to, by wszystko przemyśleć i do wszystkiego się przygotować.

- Ale ja nie chcę, nie rozumiesz?

- Ponieważ?

Westchnąłem, po czym odparłem cicho:

- Boję się, że zranię Lissę i jej dziecko, bo nie będę miał do tego wszystkiego dobrego podejścia.

- Wasze dziecko - poprawił mnie i wtedy poczułem się co najmniej głupio. - I cóż, jedno z nich już zraniłeś.

Uniosłem wzrok na Louisa, który był wpatrzony we mnie. I wtedy zrozumiałem co tak naprawdę dziś zrobiłem.

- Jestem takim kretynem - powiedziałem do siebie zdenerwowany i załamany jednocześnie, opierając łokcie o kolana, by pociągnąć za swoje włosy. - Co ja do cholery zrobiłem?

- Zostawiłeś swoją dziewczynę samą na pastwę losu w tak ważnym i stresującym momencie.

- Muszę do niej pojechać - powiedziałem wstając, ale Louis mi na to nie pozwolił, chwytając mnie za rękę, żeby pociągnąć mnie w dół.

- Oj nie, kolego. Wypiłeś dla popisu kilka kieliszków, to teraz cierp. Pojechanie do niej w tym momencie i to po godzinach wizyt jest najgorszym co mógłbyś teraz zrobić.

- To co ja mam teraz...

- Pojedziesz do niej jutro i ją przeprosisz. Bo jak nie, to nie ręczę za siebie.

Ponownie poprawnie usiadłem, choć miałem ochotę stąd się ruszyć i pójść gdziekolwiek. A im dłużej Louis uświadamiał mnie o moich błędach, coraz bardziej nie mogłem ze sobą wytrzymać.

~

Po prawie nieprzespanej nocy postanowiłem pojechać do Alissy. Bałem się, że mnie nie przyjmie, a nawet jeśli, to że nie będzie chciała mnie słuchać. Choć sobie na to w pełni zasłużyłem.

Wsiadłem w Maserati i wyjechałem na miasto. Nawet z ogarniających mnie nerwów na początku nie zauważyłem, że prowadząc obgryzałem paznokcie u jednej z dłoni. Do tego nie przypominam sobie momentu, żebym czuł się tak winny jak teraz.

Rozglądając się niespokojnie po mijanych przeze mnie ulicach, w pewnym momencie zauważyłem kwiaciarnię. Wtedy przypomniał mi się wieczór, gdy tymże samochodem zabrałem Alissę na kolację do restauracji, uprzednio wręczając jej kwiaty. Wyglądała wtedy przepięknie, a ten dzień wydawał się być jeszcze lepszy.

A co jeśli to już nie wróci?

Zdecydowałem się na skręcenie w ulicę, gdzie mógłbym się zatrzymać, aby zakupić bukiet. Na samym wejściu do kwiaciarni przywitała mnie starsza kobieta, która wyglądała na szczęśliwą na sam mój widok, czego do końca nie rozumiałem, ale nie chciałem o tym dłużej rozmyślać.

- Dzień dobry! W czym mogę służyć? Mieliśmy dziś dostawę pięknych róż oraz...

- Tak, właśnie chciałbym o nie prosić - przerwałem z nieco wymuszonym uśmiechem, po czym wskazałem na interesujące mnie kwiaty, a kobieta od razu przystąpiła do ich szykowania.

- Są dla twojej mamy? A może dla narzeczonej? Och, wybacz moje podekscytowanie, ale dowiedziałam się o zaręczynach mojej jedynej wnuczki i jestem tak szczęśliwa - opowiadała jak wniebowzięta i to o takich sprawach, które ani trochę mnie nie pocieszały. Ale musiałem to przeżyć, a nie raz spotkałem się z tym, że ktoś w tym wieku jest tak otwarty na innych. - Są cudowną parą. Nigdy się nie kłócą i bardzo się wspierają.

Najpierw Louis, a teraz ta babcia. Po prostu cudownie...

Na szczęście owa pani nie wymagała ode mnie żadnej odpowiedzi, więc gdy tylko dostałem pożądany bukiet i za niego zapłaciłem, życzyłem jej miłego dnia i opuściłem budynek. Nie wiem jak długo zniósłbym taką ekscytację związkiem, tym bardziej, że sam w swoim przeżywam pewien kryzys.

Po około kwadransie dotarłem pod odpowiednią salę szpitalną. Odetchnąłem głęboko zanim zapukałem i do niej wszedłem, co wydawało mi się być trochę przerażające.

- Nie wiem, zastanowię się. A teraz muszę kończyć, pa. Zadzwonię później. - Usłyszałem Alissę rozmawiającą przez telefon, która swoją drogą była odwrócona do mnie plecami.

- Uhm, cześć - odezwałem się w końcu, nie wiedząc jak inaczej mógłbym zwrócić na siebie uwagę. A wtedy Alissa prychnęła.

- Czy to ty, Niall?

- Tak jak słychać - zaśmiałem się nerwowo.

- Świetnie. To teraz spierdalaj.

Odetchnąłem głęboko i podszedłem do dziewczyny, by odłożyć bukiet na szafkę stojącą obok jej łóżka.

- Naprawdę cię przepraszam. Poniosło mnie - zacząłem, siadając na moim stałym miejscu.

- Na tyle, że musiałeś mnie doprowadzić do płaczu zanim ostatnio stąd wyszedłeś? Och, nie ma sprawy - powiedziała twardo i z ironią. - Jaki z ciebie kochający i wspierający chłopak.

- Lissa, słuchaj, ja...

- Wyjdź stąd zanim kogoś zawołam, Horan. Nie życzę sobie tego, żebyś tu był, a co dopiero ze mną rozmawiał.

- Kochanie...

- Kochanie? - zaśmiała się, po czym odwróciła się twarzą do mnie. - Myślałam, że powiesz tak do mnie dopiero wtedy, gdy powiem ci, że jednak będziemy mieli dziecka. Och, wiedz, że już bym z tobą ani razu więcej nie rozmawiała.

- Czekaj, co? O czym ty...

- Nie dam sobie rady sama. A nikt mnie nie wyręczy.

- Alissa, co ty wygadujesz?

- Rozmawiałam teraz z Jane. I razem się zastanawiałyśmy jak sobie z tym poradzić.

- Słyszałem, że mówiłaś, że nad czymś się zastanowisz. Ale... nad czym? - spytałem nieco przestraszony, bo miałem wrażenie, że Alissa wpadła na zły pomysł dotyczący dziecka.

- A jak myślisz?

- Nie, Alissa, dosyć tego - powiedziałem szybko, zanim by kontynuowała. - Przepraszam cię za to co wczoraj powiedziałem. Byłem wściekły, bo się przestraszyłem. Nadal się boję... Ktoś mi coś uświadomił i zdałem sobie sprawę, że nie mogłem powiedzieć głupszej rzeczy, której teraz swoją drogą okropnie żałuję. Nie pomyślałem jak ty mogłaś się wtedy poczuć, a to właśnie to powinno być na pierwszym miejscu. Nie zapanowałem nad emocjami i wyszło to co wyszło... Niestety. Wybacz mi, proszę.

- Z jakiej racji, skoro i tak nie chcesz tego dziecka?

Odetchnąłem przygnębiony, mając wrażenie, że niczego już nie naprawię.

- Zrobię wszystko, żeby być dobrym ojcem. Nie mam zielonego pojęcia o tych sprawach i zapewne zrobię coś źle nie raz, ale będę się starać. Nie chcę tracić ciebie i... dziecka przez to co powiedziałem pod wpływem chwili - powiedziałem, a gdy mój wzrok padł na miejsce, gdzie pod białą kołdrą musiał znajdować się brzuch dziewczyny, coś we mnie uderzyło i z moich oczu zaczęły lecieć łzy.

- Już dobrze, Niall - odezwała się po chwili ciszy i wtedy spojrzałem na nią z nadzieją w oczach.

- C-co?

- Poniekąd właśnie to chciałam od ciebie usłyszeć. Od kiedy tylko stąd ostatnio wyszedłeś i wydawało się, że nie zmienisz swojego zdania. Zraniłeś mnie tym okropnie, płakałam przez to cały czas. Myślałam, że nikt ci nie przemówi i będziesz tylko czekał, aż wspomnę o przerwaniu ciąży, czy cokolwiek.

- Czy właśnie o tym rozmawiałaś z Jane?

- Rozmawiałam z nią o tym, jak do ciebie dotrzeć i cię przestraszyć. Przyznaję.

- Przestraszyłem się wystarczająco, gdy Louis zmusił mnie do rozmowy o tym wszystkim.

- Wiem. Wszystko wiem i jedyne co powiem, to to, że jest dobrym przyjacielem. Prawdopodobnie gdyby nie on, to nie byłoby tu ciebie dzisiaj.

- Możliwe - skomentowałem cicho. - Przepraszam jeszcze raz.

- Przeproś jeszcze i Louisa, bo natracił nerwów prawie tyle samo co ja. Naprawdę wyrzuciłbyś go z domu?

Odetchnąłem i otarłem łzy z twarzy.

- Gdybym nie ochłonął, to prawdopodobnie tak. Ale szybko sprowadził mnie na ziemię.

- Masz szczęście, że masz takich przyjaciół.

- Prawda - potwierdziłem, choć z bólem, bo każde uświadamianie mnie o błędach było dla mnie potężnym ciosem. - Tak więc... wybaczasz mi? - przypomniałem.

- Tak - uśmiechnęła się szczerze i to w zupełności mi wystarczyło.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro