> XXXII <
Moje wynagrodzenie czasu, który poświęcaliście na czekanie na next'a :) poprzedni rozdział kończy się nijako, więc dodaje następny.
Read, vote, comment.
Enjoy! :*
*************************************
Jin POV
Gdy wróciłem po paru minutach z lodami w rękach czekoladowe dla Wiki, pistacjowe dla mnie, nigdzie nie było dziewczyny. Na brzegu stali chłopaki i się śmiali.
- Gdzie jest Wiki? - zapytałem gdy do nich podszedłem.
- Dobrze się bawi w wodzie. - odpowiedział Jackson i wskazał w stronę morza.
Spojrzałem w tamtym kierunku, ale nigdzie nie było Wiki. Nie widziałem nawet Kai i Ewy.
- Gdzie reszta dziewczyn?
- W sumie nie wiem. Wyszły z wody i gdzieś poszły. A my w tym czasie wrzuciliśmy Wiki do wody. - powiedział zadowolony z siebie Jackson.
- Co zrobiliście?!
Wcisnąłem zdenerwowany lody Mark'owi. Gorączkowo patrzyłem na wodę w poszukiwaniu Wiki. Ale nigdzie jej nie widziałem.
- A tobie co? - zapytał zaskoczony Mark.
- Idioci! Wiki nie umie pływać.
Rzuciłem przez zęby, wściekły na ich głupotę i niespokojny o dziewczynę. Zdjąłem buty, czapkę i okulary i ruszyłem do wody. Nie wiedziałem gdzie zacząć szukać, jak długo była w wodzie, co się z nią dzieje. Woda była na tyle głęboka, że przestałem czuć dno pod nogami. Zacząłem pływać w kółko. Zanurkowałem. Ciężko jest nurkować z otwartymi oczami. Powoli traciłem głowę. Szalałem z niepokoju o Wiki. Po kolejnym wynurzeniu, żeby wziąć oddech, byłem gotowy zawiadomić pogotowie morskie. Jednak zanurkowałem ponownie i wtedy zobaczyłem postać Wiki nie tak daleko mnie. Woda była głęboka na jakieś trzy metry. Dziewczyna dotykała dna. Podpłynąłem najszybciej jak się dało, chwyciłem ją pod pachy i zacząłem wznosić się do góry. Chłopaki także jej szukali, dlatego gdy nas zobaczyli pomogli mi wynieść Wiki na brzeg, gdzie Kaja i Ewa panikowały.
Ułożyliśmy Wiki na piasku i zaczęliśmy CPR. Zrobiłem pięć wdechów ratunkowych i rozpocząłem masaż serca. Mijały kolejne minuty, a Wiki do nasz nie wracała.
- Come on! Come on!
Byłem bliski płaczu. To nie może się tak skończyć. Powoli traciłem siły. Mark zastąpił mnie przy uciskaniu klatki, nadal jednak zrobiłem wdechy. Przybiegli do nas ratownicy. Przynieśli ze sobą cały sprzęt ratunkowy w tym koc, którym przykryli trochę Wiki i ADE. Wokół nas rosła grupka gapiów. Faceci patrzyli na wszystko z ciekawością, kobiety z przerażeniem.
- Odsunąć się. Nastąpi wyładowanie. - usłyszeliśmy komendę AED.
Przez Wiki przeszła dawka prądu. Ratownicy sprawdzili jej oznaki życiowe.
- Wróciła. - powiedzieli.
- Dzięki bogu. - usłyszałem za sobą szloch ulgi Kai.
Opadłem obok Wiki, kompletnie bez sił. Nie wiedziałem czy się śmiać, czy płakać. Prze te kilka chwil próbowałem wyobrazić sobie życie bez Wiki. To było nie możliwe. Na te kilka chwil straciłem oddech i moje serce przestało bić, jak Wiki.
Przybył ambulans. Ratownicy przełożyli Wiki na nosze i zapakowali do auta.
- Ktoś z rodziny? - zapytał jeden.
Spojrzeliśmy po sobie.
- Jedź Jin. Zaraz do ciebie dołączymy. - powiedziała Kaja.
Wsiadłem do karetki. Przez całą drogę trzymałem Wiki za rękę. Ratownicy nie rozmawiali ze mną. Może nie znają angielskiego.
Gdy dojechaliśmy do szpitala, Wiki trafiła bezpośrednio na SOR, gdzie mnie nie wpuścili. Stałem przemoczony na korytarzu. Powoli schodziła ze mnie adrenalina. Wiki oddycha i już zajęli się nią lekarze, więc będzie dobrze. Co nie zmienia faktu, że byłem przerażony na śmierć. Ciągle ktoś wchodził lub wychodził z sali, i każdy mijał mnie szerokim łukiem. Nikt nic mi nie mówił. Inni pacjenci lub ich rodziny, patrzyli na mnie dziwnie. Jakby nie widzieli nigdy mokrego człowieka. Dobra może nie tyle mokrego, co Azjaty. Nie ważne. Ich problem.
Po około 10 minutach przybiegła reszta naszej załogi. Mimo, że ich potrzebowałem w tej chwili, ogarnęła mnie złość. Na chłopaków, że zabawili się jak szczeniaki i na dziewczyny, że gdzieś się włóczyły i Wiki została sama. Na siebie samego też byłem zły. Mogliśmy przecież razem pójść po te cholerne lody. Gdy stanęli przede mną spiorunowałem ich wzrokiem. O ile dziewczyny tego nie zauważyły, chłopaki skurczyli się pod siła mojego spojrzenia. Wręcz czułem jak ciskam piorunami z oczu. Chciałem żeby te debile padli tu trupem.
- Jin, przepraszamy. - zaczął Jackson.
Zacisnąłem pięści, żeby opanować gniew. Ale przyniosło to odwrotny skutek. Chciałem tych pięści użyć. Tu i teraz zmiażdżyć im nosy.
- To było głupie. Wiemy. Ale już jest wszystko dobrze. - kontynuował mój przyjaciel.
Tylko on był na tyle odważny i głupi, żeby się do mnie w tej chwili odzywać i się tłumaczyć.
- Jin, do cholery jasnej, przecież nie wiedziałem, że ona nie umie pływać. - stracił cierpliwość nad moim milczeniem - Siedziała tam sama. Nie chciałem żeby się nudziła. I przecież mogła mi powiedzieć.
- Wszystko jest w porządku? - warknąłem i zbliżyłem się do niego o krok - Nie wiedziałeś, że nie umie pływać? - krok bliżej - Mogła powiedzieć? - jeszcze bliżej - Kiedy niby miała to zrobić? Gdy przewiesiłeś ją sobie przez ramię i wyniosłeś na środek morza? - Jackson się cofa, ja robię kolejny krok - Żeby się nie nudziła? Po cholerę się wtrącałeś. Było jej dobrze na tym ręczniku. Było się zająć swoją dziewczyną, a nie ruszać moją. - jeszcze tylko kroczek - Mogła umrzeć!!! - krzyczę i wymierzam mu cios.
Jackson zatacza się na ścianę i trzyma za czerwony policzek. Mark łapie mnie za ramię i powstrzymuje przed kolejnym uderzeniem. Cały kipię z furii. Mam wrażenie, że z mojego nosa bucha gorąca para. Jestem jak rozjuczony byk. Mam ochotę go zabić.
- Uspokój się. Nic jej już nie grozi, a Jacskon cię przeprosił.
Odwracam się do niego. Nie czuje w tym momencie do niego respektu, nie jestem onieśmielony jego osobą. Nienawidzę go tak samo. Brał udział w głupim pomyśle Jackson'a.
- Nie mnie powinien przepraszać. A ty co? - wybucham - Zawsze taki mądry i opanowany. A teraz co? Dałeś namówić się na jego szczeniacką zabawę? Nic jej nie grozi? W ogóle nie musiałaby tu być, gdyby nie wy!
Najchętniej też bym mu przyłożył, ale wyszedł lekarz i szukał kogoś z rodziny Wiki. Wyminąłem tego debila i dwie nieodpowiedzialne pseudo przyjaciółki i podszedłem do niego.
- To ja. - powiedziałem.
Lekarz się zdziwił i nawet nie starał się tego ukryć.
- Rozumiem. - zaczął, na szczęście po angielsku - Nic jej nie grozi, ale musi zostać dzisiaj na obserwacji. Ma lekki obrzęk płuc z powodu słonej wody. Podajemy jej tlen i wyrównaliśmy temperaturę ciała. Niedługo powinna się obudzić.
Poczułem ogromną ulgę.
- Mogę do niej wejść? - zapytałem.
- Kim pan dla niej jest właściwe? - nie wytrzymał, musiał zapytać.
- Jestem jej narzeczonym. Za dwa miesiące ślub. - kłamałem. Musiałem, żeby pozwolił mi do niej wejść.
- Och. Rozumiem. Tak, może pan wejść.
- Dziękuję.
Lekarz otworzył drzwi, a ja wszedłem nie zwracając uwagi na ludzi za mną.
Leżała pod niebieskim, szpitalnym przykryciem, z maską tlenową na twarzy i podpiętym, piszczącym obok kardiomonitorem. Jej włosy już przeschły lub zostały wysuszone. Została też ubrana w szpitalną piżamę. Gdybym nie był na miejscu zdarzenia, powiedziałbym że po prostu śpi. Wyglądała tak spokojnie. Wziąłem ją za rękę.
- Przepraszam. - powiedziałem, przytulając ową dłoń do swojego policzka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro