Rozdział XI.
To wszystko pchnęło go do podjęcia decyzji, która miała zmienić życie ich obu. Decyzji o tym, by pojechać pod dom mordercy z dwójką ochroniarzy i złożyć mu propozycję, której ten nie mógł odrzucić...
Nie było tak jednak dlatego, że to, co mu zaoferowano, gwarantowało Junowi jakieś szczególne zyski. Zgodził się z nieco innych powodów. W końcu propozycją, którą mu złożono, było dołączenie do jakiejś sekty.
Ugrupowanie, o którym opowiadał Daiz - bo tak na imię miał obdarzony mężczyzna - prowadzone było przez jego ojca, a założone przez pradziadka. Sprawiało to, że fakt, iż do tej pory nie było o nim głośno zdawał się być wręcz szokujący. Chociaż możliwe, że to Jun o nim nigdy nie słyszał.
Cały system wierzeń opracowany przez wyznawców obracał się dookoła darów. Czcili bóstwo, które według nich obdarowywało niezwykłymi zdolnościami wybitne jednostki, którym przeznaczone były niesamowite osiągnięcia. W dodatku skoro dary od ich boga wykraczały poza ludzkie możliwości, uznawali, że jedynie najwyższe ofiary były godne. Właśnie to jakiego rodzaju ofiary zwykli składać wyznawcy sprawiło, że Jun wydał się im interesujący.
Jedynymi godnymi ofiarami były te z ludzi. A skoro członkowie sekty gardzili nieobdarzonymi, do tego stopnia, by uważać ich za niewartych istnienia, to właśnie oni byli zabijani ku uciesze bóstwu. Jednak same życia nie wystarczały... do tego musiały zostać odebrane w możliwie najbardziej brutalny i nieludzki sposób. Obrządki, które powstawały przy okazji torturowania, a później również zabijania ofiar były na tyle finezyjne, by przypominać jakiś chory rodzaj sztuki.
Wychowanie w takim otoczeniu sprawiło, że Daiz niemal zakochał się w zbrodniach Juna. Właśnie jego fascynacja pchnęła go do przekonania ojca, aby przyjął młodego mężczyznę. W zwyczajnych okolicznościach ludzie bez daru mogli stać się częścią zakonu, jedynie jeżeli należeli do niego ich rodzice, a oni sami dorastali wychowywani w jego zasadach. Jednak nawet wtedy musieli zmagać się z niesamowitą wręcz pogardą ze strony innych członków.
Jun więc byłby wyjątkiem, który czułby nawet nie tyle, co nienawidzony, a wręcz zagrożony przez członków zakonu. Jednak pomimo takiej świadomości mężczyzna zgodził się dołączyć. W końcu obawiał się trochę, że nie miał innego wyjścia.
Daiz wiedział o nim zdecydowanie zbyt dużo... zbyt łatwo mógłby mu zaszkodzić. Odmówienie, przynajmniej przed przygotowaniem się na ewentualną zemstą było ryzykiem, którego nie był się w stanie podjąć. Poza tym przyjęcie propozycji nowo poznanego miałoby pewne zalety... niestety głównie nieznaczące...
Zarówno możliwość pracy z obdarzonymi, jak i podziwiania tak widowiskowych morderstw było kuszące. W dodatku współpraca z osobami, których nie dałoby się z nim połączyć, mogło w naprawdę przyjemnym stopniu ułatwić kontynuowanie jego "małego hobby". Jednak ta świadomość pozwalała mu co najwyżej poprawić sobie humor kiedy niechętnie przyjął propozycję Daiza.
. . .
Jego początkowe przewidywania naprawdę szybko okazały się być słuszne.
Młody mężczyzna był nawet bardziej niż nienawidzony. Wielu członków traktowało go wręcz jak trędowatego. Oczywiście niechęć innych nie była w stanie mu jakoś szczególnie przeszkadzać. Sam męczył się przy niemal każdym spotkaniu z innymi członkami organizacji. A biorąc pod uwagę to, że dał się wciągnąć do sekty, te nie były wcale rzadkie.
Udawanie wiary i niesamowitej wręcz wdzięczności, tym którzy "otworzyli mu oczy" nie przychodziło wcale łatwo. Niemal każde wymuszone uczestnictwo w obrzędach wyznawców było dla niego niesamowitą wręcz męką. Nawet pomimo jego zdolności aktorskich czasem aż dziwiło go to, że był w stanie jakoś ukrywać swoje prawdziwe odczucia.
Jedyne pocieszenie znajdował w kilku zaletach tego układu.
Pierwszą były oczywiście ofiary. Co prawda nie wierzył nawet w bożka, któremu były one składane. Wszystkie "sakralne" elementy morderstw niemal go obrzydzały. Jednak to jak brutalne i nieludzkie były niemal mu to wszystko wynagradzało. Takie źródło inspiracji i pole do popisu po prostu nie mogły go nie cieszyć. Zdarzało mu się obserwować tortury tak wymyślne, że bez dołączenia do sekty prawdopodobnie nie miałby szans ani wpaść na nie samodzielnie, ani dowiedzieć się o nich z innych źródeł.
Po drugie wykonywanie jego hobby stało się o niebo wręcz prostsze. W końcu od dołączenia nie wszystkie ofiary musiał znajdować sam. Pozbywanie się zwłok i maskowanie wszystkich śladów też nie zawsze spadało na niego. Więc w wielu przypadkach zostawało mu jedynie to, co najprzyjemniejsze. Nie musiał się nawet obawiać o to, że pozostali mogliby popełnić jakieś błędy, które by do nich doprowadziły. W końcu oficjalnie nie miał żadnych powiązań z tymi ludźmi. Gdyby nie zakon prawdopodobnie nawet nie mieliby się jak poznać. A najwyżej postawione w sekcie osoby bardzo dbały o to, by mózgi członków były na tyle przeprane, aby w wypadku schwytania brali wszystko na siebie.
Jakby tego było mało cały ten śmieszny układ dawał mu jeszcze jedną rzecz - bliski dostęp do obdarzonych, którzy go w końcu od dawna fascynowali. Do czasu spotkania z Daizem mógł jedynie coś niecoś czytać o tych należących do Zbrojnej Agencji Detektywistycznej. Z wiadomych jednak przyczyn starał się unikać ich aż do tego stopnia, że nie pozwalał sobie na wybieranie ofiar z okolic Yokohamy albo z pochodzącymi z niej bliskimi.
Natomiast w sekcie mógł zarówno poznawać szczegóły na temat działania konkretnych darów, jak i w pełnym sensie je wykorzystać... albo przynajmniej patrzeć jak ktoś inny to robi. Najczęściej mógł się "bawić" darem Daiza. W końcu młody mężczyzna z jakiegoś powodu zdawał się mieć jakąś dziwną słabość do Juna... słabość, której aż ciężko było nie wykorzystywać.
Było tylko kilka rzeczy, które zapewniały Junowi, choć znikomy szacunek ze strony innych członków sekty. Bliska relacja z synem głowy organizacji i ewentualnego następcy była jedną z nich. Tą najskuteczniejszą... a przynajmniej pozornie.
W końcu otwarte okazywanie mu niechęci niosłoby ze sobą ryzyko ściągnięcia na siebie gniewu najwyższych kapłanów.
Ale ta niechęć istniała... a w zasadzie to była wręcz nienawiścią... wręcz obrzydzeniem...
Jun był świadomy tych dwóch rzeczy na każdym kroku. Nawet nie rozumiejąc emocji innych, był w stanie dostrzegać tę przytłaczającą aurę. Czasami nawet wydawało mu się, że czuł na sobie spojrzenia innych niczym miażdżący wręcz ciężar na barkach.
Nienawiść jednak nie była spowodowana jedynie jego odmiennością i zdaniem pozostałych członków niegodnych pochodzeniem. Wbrew temu co sądził Jun jego zdolności aktorskie nie okazały się być wystarczająco dobre, akurat w jednym z momentów kiedy zależało od nich jego życie.
Praktycznie nikt nie wierzył w jego cudowne nawrócenie. Młody mężczyzna nie był traktowany wyłącznie jako "nieczysty". Inni widzieli w nim również bluźniercę. A to wywoływało dużo większą wściekłość niż sam fakt nieposiadania daru i niewywodzenia się z zakonu.
W końcu bluźniąc, obrażał ich boga, hańbił wszystko, co uważali za święte. Tego natomiast nie dało się wybaczyć, nieważne od okoliczności.
Odpowiednio ukierunkowana nienawiść potrafi łączyć ludzi dużo lepiej niż jakiekolwiek pozytywne emocje...
Najpierw były tylko plotki i wyklinanie... później wspólne życzenia... a właśnie życzenia stały się w końcu planem.
. . .
- Rodzice mieli racje, to nie było samobójstwo - to były pierwsze słowa, które padły z ust Ranpo.
Słysząc to, wszyscy wbili w niego wzrok, jakby zdążyli już zapomnieć o tym czego tak naprawdę miała dotyczyć rozpoczęte śledztwo.
- Doszło tu do morderstwa... powiesili go wspólnicy...
. . .
Od samego początku jasne było, że agencja nie mogła nie przystąpić do śledztwa w sprawie nowoodkrytej sekty.
Organizacja musiała istnieć w cieniu przez pokolenia. Sam fakt, że przez tak długi czas pozostawała nieodkryta, wywoływał u każdego, kto się o niej dowiedział palące poczucie niesprawiedliwości, które zdawało się sprawiać wręcz fizyczny dyskomfort.
Przecież członkowie agencji słysząc o tym wszystkim i mając możliwości, by choć spróbować ukrócić ten chory proceder nie mogli pozwolić na odsunięcie ich od sprawy. Nawet jeśli wykraczała na poza granice Yokohamy.
Jednak nawet pomimo zdobycia stosunkowo wielu informacji już na samym starcie podjęcie dochodzenia nie było tak łatwe. Zarówno ich uprawnienia jak i wytrzymałość zarówno organizmu jak i psychiki członków.
Nie zmieniło to jednak faktu, że Ranpo wracał z pracy dopiero późnym wieczorem.
- Sporo rzeczy mi się strasznie nie łączy w tej sprawie... nie wiem, czy po prostu nie mam jakichś ważnych danych, czy jakieś z tych, które zdobyliśmy, są przekłamane... - niemal jęknął, przeciągając się w fotelu samochodu.
Do mieszkania odwoziła go Yosano. Początkowy plan był inny, ale po tym wszystkim, co ich tego dnia spotkało, ona chciała odpocząć, upijając się z przyjacielem, a on w towarzystwie przyjaciółki i ukochanego.
- Ranpo, milcz... - westchnęła. - Nie chcę myśleć o tym czymś po pracy... a przynajmniej wolałabym spróbować tego nie robić...
Na zakręcie wiezione z tyłu butelki stuknęły o siebie cicho. Ten odgłos z jakiegoś dziwnego powodu zdawały się brzmieć wręcz złowrogo. Zdecydowanie wydarzenia z tamtego dnia dawały im się we znaki.
- Jeszcze to wszystko przegadam z Allem...
- Jak tylko spróbujesz przy mnie, to ci go tak upiję, że przez dwa dni się nie będzie do niczego nadawać - brzmiało to bardziej jak ostrzeżenie niż żart, ale Ranpo i tak się uśmiechnął. Jednak do śmiechu mu jeszcze dalej trochę brakowało.
Rozsiadł się nieco wygodniej i wyciągnął prywatny telefon. Dopiero wtedy do niego dotarło, że właśnie włączał go po raz pierwszy od kiedy wyszedł do pracy. Był na tyle zmęczony zarówno psychicznie jak i fizycznie, że prawdopodobnie dalej by tego nie zrobił. Jednak wypadało, aby poinformował partnera, o tym, że będą mieć gościa. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż ich początkowo były "nieco" inne.
Ilość powiadomień po tym jak włączył, telefon sprawiła, że ten się na chwilę lekko zawiesił. Wtedy właśnie okazało się, że przez jakiś czas Poe naprawdę usilnie się do niego dobijał. Widząc to, zaklął, przez co Yosano aż zerknęła na niego zaskoczona. Jednak nie odezwała się, widząc, że mężczyzna gdzieś dzwoni.
Dzwonił kilka razy, jednak za żadnym z nich nie doczekał się odpowiedzi.
- Co się stało? - odezwała się dopiero kiedy trzymając telefon w drżących dłoniach, otworzył wiadomości i zaczął je czytać.
- Poe dzwonił prawie czterdzieści razy, cały dzień miałem wyłączony telefon - słysząc to ponownie przeniosła wzrok na drogę.
- To na pewno nic poważnego, bardziej powinieneś się martwić tym jaki wpierdol dostaniesz za nieodbieranie telefonu - starała się żartować, nawet jakoś wymusiła cichy śmiech. Jednak nie dało się nie usłyszeć, że brzmiała dość mocno nerwowo.
Ranpo już nawet nie zwracał na to uwagi. Był w pełni skupiony na czytaniu wiadomości, ze których zrozumieniem miał jednak wtedy pewien problem.
Były krótkie, chaotyczne, często przepełnione błędami i do tego w takiej ilości, że już samo skrolowanie zajmowało, zdecydowanie więcej niż by chciał.
"Będę potrzebował Twojej pomocy"
"Możesz wyjść wcześniej?"
"Nie wracaj do mieszkania"
"Błagam oddzwoń"
"Jeżeli zdążę przywiozę ci do pracy coś ważnego"
"Bardzo ważnego"
To były tylko jedne z wielu wiadomości... i ostatnie napisane względnie poprawnie. Niektórych, dalszych Ranpo nawet nie był w stanie zrozumieć. W tamtej chwili serce tłukło mu się już z taką siłą, jakby miało złamać żebra i dosłownie wyrwać się z klatki piersiowej mężczyzny.
Nawet nie wiedział kiedy zaczął niemal krzyczeć na Yosano, aby jechała szybciej. Kobieta nie mogła wyciągnąć z niego żadnych informacji na temat tego co się działo, ale stres, czy raczej przerażenie przyjaciela udzieliły się jej na tyle, że nie była w stanie go nie posłuchać.
Znaleźli się pod odpowiednim adresem dużo szybciej, niż byłoby to bezpieczne. Świadczył o tym nawet fakt, że w trakcie drogi dwa razy prawie doszło do zderzenia z innym samochodem. Edogawa wyskoczył z jadącego jeszcze auta, kiedy tylko Yosano zwolniła nieco, aby gdzieś zaparkować. Był niemal pewien, że kobieta wtedy coś za nim krzyknęła, ale już nawet jej nie słyszał.
Cała jego świadomość skupiała się na pchaniu go do mieszkania. W głowie miał pustkę, nawet nie spodziewał się, co mógł zastać na miejscu, ale i tak łzy napływające mu do oczu niemal go oślepiały. Biegł więc, ledwo cokolwiek widząc i chyba tylko cudem łapiąc oddech. Kiedy dopadł do drzwi wejściowych, te były zamknięte. Ten fakt nieco go pocieszył na jakiś ułamek sekundy, ale nie wiedział jeszcze nawet czy słusznie. W końcu za nimi mogło znajdować się niemal wszystko. Jednak naprawdę chciał wierzyć, że kiedy je otworzy, okaże się, że sytuacja nie będzie wcale aż tak poważna jak mogłyby wskazywać na to wiadomości, które dostał.
Początkowo uderzył w drzwi otwartą dłonią, a później zaczął szukać kluczy. Chciał zawołać ukochanego, ale z gardła był w stanie wydobywać mu się jedynie szloch. Dłonie mężczyzny drżały tak bardzo, że nawet kiedy wydobył z kieszeni klucz, przez jakiś czas nie był w stanie trafić nim do zamka. Kilka razy niemal go upuścił.
Kiedy w końcu drzwi stanęły przed nim otworem, ruszył biegiem do środka. Nie zdjął butów i niemal przewrócił się o ten przeklęty wysoki próg, na który Edgar zawsze narzekał.
- Poe?! Poe! - krzyczał rozpaczliwe, biegnąc przez mieszkanie.
Początkowo wszystko, co mijał, było w nienaruszonym porządku. Zupełnie jakby w mieszkaniu nie mogło zajść nic złego. W końcu wszystko było tak jak było za każdym razem kiedy tam przychodził. Tylko wtedy co miałyby oznaczać te wszystkie wiadomości i nieodebrane połączenia?
Tak myślał, aż wbiegł do gabinetu ukochanego...
To, co tam zobaczył, pchnęło go na kolana i wyrwało mu z ust przerażający, nieludzki wręcz krzyk. Właśnie wtedy serce mężczyzny pękło, a świadomość utonęła w rozpaczy będącej wręcz w stanie doprowadzić do obłędu.
Na podłodze leżał Poe, w dość sporej już kałuży krwi. Niemal cały jego tors był... był...
Niegdyś biała koszula stała się czerwona, cięcia były tak gęste, że na pierwszy rzut oka ciężko było odróżniać przesiąknięte krwią strzępki materiału od porozcinanego mięsa. Wokół leżącego na podłodze ciała nie przestawał kręcić się Karl. Zrozpaczone zwierzątko wręcz skomlało i trącało pyszczkiem nieruchomą dłoń mężczyzny na zmianę z bieganiem wokół niego. Musiał to robić już dość długo, bo futerko było widocznie posklejane zaschniętą już krwią.
W każdym odgłosie i ruchu Karla były ludzkie wręcz rozpacz i przerażenie. Jakby zwierzątko nie chciało dopuścić do siebie tego czego właśnie doświadczał. Jakby sądziło, że trącana przez niego dłoń za chwilę ponownie się podniesie i zacznie go głaskać z typową dla Poe czułością.
Kiedy do Ranpo dotarło, na co właśnie patrzył, z jego gardła wyrwał się kolejny krzyk. Możliwe, że tym razem było to imię ukochanego, ale wtedy już nad sobą nie panował. Poderwał się i niemal rzucił w stronę Edgara.
Nawet nie wiedział kiedy złapał go w ramiona i odgarnął mu drżącą dłonią włosy z twarzy. Wtedy zobaczył szarawe oczy, puste i szeroko otwarte. Na nieruchomej twarzy pozostał wyraz zdradzający... szok? Przerażenie? Agonię? W tamtej chwili nie był w stanie tego stwierdzić.
- Yosano! Yosano! - wołał, dopóki nie usłyszał odgłosu obcasów tuż za swoimi plecami.
Powtarzał w sobie w myślach, że kobieta zaraz użyje swojego daru i wszystko wróci do normy. Jego ukochany znowu będzie cały i zdrowy, a on dowie się, kto śmiał mu to zrobić.
Wtedy jeszcze nawet nie docierało do niego, że ciało, które ściskał i kołysał w ramionach, było już zimne...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro