Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 19

- CO TY ROBISZ, DURNA BABO! WRACAJ TU NATYCHMIAST, TY WYSUSZONA STARUCHO Z RODZYNKIEM ZAMIAST MÓZGU!

- Przestań się drzeć Snape, wyjesz jak wilkołak do księżyca. - powiedział Smith, nalewając sobie sporą dawkę tequili do szklanki. Jak on mógł w takim momencie chlać?! Zaraz wyskoczę ze skóry i stanę obok!
Skoro ta stara baba nie chciała mi powiedzieć kto był wesołym posiadaczem mocy premium, które zapewne były takie same jak moje, to oznacza, że zdecydowanie miało to ze mną wiele wspólnego.

- Wiedziałeś o Fiodorze?

- Tym chłopaku?

- Tak.

- Nie wiedziałem. I nie wspomniaj o nim więcej. Jestem świadom tego, że mój ojciec lata za panienkami jakby miał siedemnaście lat. Myślę, że mam rodzeństwo na każdym kontynencie. - odparł blondyn, wpatrując się ze złością w szklankę, jakby biedna była temu wszystkiemu winna. Przez chwilę słuchałem głośnego oddechu chłopaka, ciesząc się, że nie jestem na jego miejscu. Kto by pomyślał, że w tej Świetlistej rodzinie jest taki gagatek?

- Co zamierzasz? - zapytał w końcu Zachariasz, wyglądając już bardzo spokojnie.

- Idę do tych przeklętych ruin. To mój jedyny trop. - powiedziałem, wiedząc, że czas przelatywał mi przez palce. Miałem tylko dwa tygodnie na to żeby dowiedzieć się jak najwięcej o mojej mocy, a dzisiaj mijał już trzeci dzień. W takim tempie nic nie zrobię!

- W porządku. Jak znajdziesz coś ciekawego, to daj znać. Wystarczy zadzwonić do furtki, Snape. No chyba, że lubisz szachy. - powiedział Smith, rozwalając się w fotelu. Pstryknął palcami i już po chwili stałem przed jego ogrodzeniem, nie wiedząc jak właściwie nazywa się firma ochroniarska z której korzysta. Wzruszyłem ramionami, odwracając się w stronę lasu. Zapadał zmrok, ale podejrzane ruiny były i tak po drodze do mojego domu. Chciałem się tam tylko rozejrzeć.

Las był dość niepokojącym miejscem, czułem bijącą z niego ciemną magię, nie czarną, ale wciąż niemoralną. Starałem się trzymać w miejscach gdzie drzewa rosły dość rzadko, tak żeby nic mnie nie zaskoczyło. Kiedy szedłem tędy rano, zagęszczenie tego dziwnego rodzaju magii było zdecydowanie mniejsze. Słyszałem o miejscach gdzie czarna magia samoistnie się rozwijała, pod osłoną nocy. W tym czasie trujące kwiaty otwierały swoje kielichy emitując usypiającą woń, a leśne pnącza atakowały wszystko co im się napatoczyło. Poza tym, niepokojące było to, że cały czas czułem się obserwowany. Nie chciałem się rozglądać żeby nie dać do zrozumienia potencjalnemu obserwatorowi o tym, że wiem o jego obecności.

Na szczęście nie spotkałem po drodze żadnej niemiłej niespodzianki i bezpiecznie dotarłem do ruin spalonego domu. Księżyc powoli wschodził, ale wciąż było na tyle jasno, żebym wszystko wyraźnie widział.

Jedyne co zostało z budynku, to trzy podstawy ścian po wschodniej stronie, jedna prawie cała na północ i komin. Oprócz tego wśród trawy leżały częściowo spalone belki. Usiadłem na jednej, będąc pewien, że przekonanie tego miejsca na udostępnienie mi swojego prawdziwego wizerunku zajmie mi wieki. Zamknąłem oczy, próbując wymyśleć jakiś przekonujący argument, ale nagle poczułem pod palcami, że drewno jest zbyt ciepłe. Zdziwiło mnie to, bo wiał chłodny wiatr, a z za chmur wypływały ostatnie promienie słońca. Otworzyłem oczy, marszcząc brwi i wtedy to poczułem.

Zapach spalenizny.

Czułem zapach palonego drewna, mimo że ogień pochłonął to miejsce jakieś czterysta lat temu. Wytrzeszczyłem oczy, widząc jak zwęglona belka obok mojej nogi nagle rozbłysnęła czerwonym żarem. Gwałtownie wstałem, widząc iskry. Rozejrzałem się, chcąc się przekonać czy zaraz zginę, czy może od tego momentu dzieliło mnie z pięć minut. W kilku miejscach zauważyłem leniwie unoszący się dym, chociaż jego zapach był tak intensywny, że prawie nie mogłem oddychać. Zasłoniłem usta i nos rękawem, krztusząc się. Nagle poczułem za plecami podmuch gorącego powietrza, więc szybko się odwróciłem, nie wierząc własnym oczom.

Zobaczyłem ogień, który trawił właśnie ścianę. Jednak wyżej wymieniona część budynku nie była zniszczona. Na obszarze nie zasłoniętym przez płomienie, widziałem zieloną farbę, a nawet przylegającą do niego komodę i okno. Całe. Z szybą. I firankami. Nawet na parapecie zobaczyłem doniczkę ze storczykiem. Który był zdecydowanie żywy, mimo że otaczały go płomienie.

- Co jest grane...?

Nie zdążyłem odpowiedzieć sobie na to pytanie, bo nagle płomień zaryczał, otaczając wszystko dokoła. Schowałem twarz w kapturze, czując, że za chwilę skończę jako kupka popiołu. Nie chciałem wyciągnąć różdżki w obawie przed tym, że skoro jest z drewna, to po prostu pójdzie z dymem razem ze mną. Upadłem na ziemię, widząc jak dookoła mnie utworzył się ognisty wir który mówił jedno :

"ZDYCHAJ".

Cholera, już naprawdę myślałem, że mi się udało.

Krzyknąłem, czując, że jeszcze kilka sekund i moja skóra zejdzie ze mnie żywcem. Miałem wrażenie, że ktoś oblał moje plecy lawą. Kątem oka widziałem jak mój płaszcz płonie, znikając w zastraszającym tempie. Nie zależało mi już na tej pieprzonej wiedzy, chciałem żyć. Chciałem po prostu żyć, wszystko jedno czy z Cameronem, czy bez niego! Było mi ciężko, cholernie ciężko, ale nie mogłem tutaj zginąć! Nie umrę w tak bezsensowny sposób! Zacisnąłem powieki, drżącą ręką sięgając po różdżkę.

Nagle między jednym a drugim oddechem poczułem zimne powietrze. Nie, nie było zimne. Było po prostu normalne. Nie miało tysiąca stopni Celsjusza i nie sprawiało, że moje płuca się topiły, niczym ja pod spojrzeniem Rosier'a. Dobra, to nie było śmieszne, ale zacząłem się śmiać. Śmiałem się jak szalony, czując pod kolanami chłód posadzki. Otworzyłem oczy widząc, że nie otaczają mnie płomienie i nie duszę się dymem. Nie popłakałem się z ulgi tylko dlatego, że nie miałem na to czasu.

Wstałem na drżących nogach widząc, że mój płaszcz jest do połowy spalony, o spodniach nie wspominając. Właściwie to stwierdziłem, że najpierw będę musiał znaleźć tutaj jakieś pantalony. Według mnie prędzej niż za praktykowanie magii, spalą mnie na stosie za sianie zgorszenia.

Westchnąłem, wchodząc do pierwszego lepszego pomieszczenia. Była to zwyczajna sypialnia. Zauważyłem łóżko, toaletkę i kilka regałów z książkami. Była też szafa. Pełen nowych sił otworzyłem ją, oczekując zobaczyć jakieś czarodziejskie ciuchy. Cóż, przed oczami miałem wyłącznie damską bieliznę. Zatrzasnąłem drzwi, zgrzytając zębami. Nieważne.

Przeszedłem do kolejnego pokoju, czując, że jeszcze troszkę i znowu się rozchoruję. W budynku było dość chłodno, a ja nie miałem czasu na gnicie w wyrku. Na szczęście moje drugie podejście zakończyło się sukcesem. W pełnym odzieniu udałem się na podbój świata, dalej nie rozumiejąc dlaczego właściwie udało mi się tutaj pojawić. Jednak zdecydowałem, że nie będę zaprzątał sobie tym teraz głowy. Musiałem się streszczać.

Swoje kroki skierowałem w stronę biblioteki. Znalazłem ją dość szybko, była niesamowita. Chociaż, dla mnie każde miejsce z książkami jest niesamowite. Największe wrażenie wywarło na mnie sklepienie w kształcie kopuły, przez które przechodziły promienie słoneczne. Było ono szklane, więc przepuszczało mnóstwa światła mimo tego, że widniało na nim ogromne malowidło przedstawiające różne magiczne stworzenia, oraz zachwycające rośliny, których w życiu nie widziałem.

Kiedy już pozbierałem szczękę z podłogi, postanowiłem za pomocą Accio oraz zaklęcia "wskaż mi" spróbować znaleźć interesujące mnie materiały. Przez kolejne godziny próbowałem jak najlepiej sformułować moje żądanie, ale bez skutku. Przeczytałem wiele artykułów naukowych na temat zdolności podobnych do moich, ale wciąż nie były one tym czego chciałem. Czułem, że to czego potrzebuję jest blisko, bardzo, bardzo blisko. Ale jednocześnie tak cholernie daleko!

Czułem, że moje oczy trzymają się na jakichś ratowniczych żyłkach, które nie pozwalały im wypaść na strony kolejnego materiału, który pochłaniałem bez umiaru. Zacisnąłem pięści, zdając sobie sprawę z tego, że nie rozumiem co ja właściwie czytam i będąc tak zmęczony, nie dam rady cokolwiek pojąć.

- Dobra kurwa, mam dość! - krzyknąłem, wstając. Jutro tutaj wrócę. Jeżeli nie spłonę żywcem. Czując, że oczy mi się zamykają, wyszedłem na korytarz. Ziewnąłem głośno i potężnie, zastanawiając się jak właściwie mam stąd wyjść. Niby mógłbym zostać i przespać się w jednym z tysiąca pokoi, jednak musiałem wrócić, bo inaczej Tatiana powie Snapeowi jak sobie wesoło bimbam.

Zamrugałem wolno, zastanawiając się jak mam się eskortować do domu. Wzruszyłem ramionami stwierdzając, że wyjście przez główne drzwi jest właściwie dobrym pomysłem. Znajdowały się one naprzeciwko biblioteki, więc daleko nie musiałem biegać. Z uśmiechem na ustach pomyślałem o tym, jak zaraz przytulę się do poduszki, i zasnę na kolejne dziesięć lat. Chwyciłem klamkę, otwierając drzwi wyjściowe. Postąpiłem krok za próg, nie spodziewając się, że nagle oślepi mnie białe światło. Było to dla mnie takim szokiem, że kiedy poczułem pod stopą pustkę, nawet nie zdążyłem zareagować. Moja dłoń w opozycji do mózgu puściła klamkę, i sekundę później leciałem w dół, w białą przestrzeń.

Bolała mnie głowa.

Zamrugałem, słysząc czyjś głos. Kiedy przetarłem oczy, chcąc wiedzieć czy jestem mokrą plamą, przed oczami stanął mi Fiodor Kravchenko. Na jego widok moje serce zadygotało z trwogą.

- Ej, czarodziej! Dychasz?! - zawołał duch, wisząc nad moją twarzą. Jeszcze się pyta?!

- Eee... Yyy... Umarłem?

- Nie, ale niewiele brakuje. Radziłbym ci się zbierać, bo tam jest wampir. Chyba jest głodny.

- Dzo?

Było ciemno jak w grobie. Leżałem na mokrej ziemi, czując pod rękami trawę. Żywą, zieloną a nie zjaraną. Na niebie nie było ani jednej gwiazdki, nie widziałem nawet mojej dłoni. Fiodora zauważyłem tylko dlatego, że chłopak będąc duchem wytwarzał delikatną poświatę.

- Widzisz coś w ogóle, stary? - zapytał czerwonowłosy, jakby czytał mi w myślach.

- Tylko ciebie. - powiedziałem czując, że zaczynam coraz lepiej panować nad moim ciałem, i nawet wiem co się ostatnio działo.

- Twój dom jest w tamtą stronę. - odparł chłopak, wskazując za siebie.
- Szkoda by było gdybyś umarł tak młodo, więc będziesz musiał biec naprawdę szybko, łapiesz?

Wtedy do mojego umysłu dotarły jego słowa.

A były to : wampir, głodny, umarł młodo i biec. Zdecydowanie nie przepadam za takimi zestawieniami. A mam z nimi do czynienia zbyt często.

- Co ty gadasz? - zapytałem, dalej nie rozumiejąc dlaczego nigdy w życiu się nie przesłyszałem.

- Stary, nie wiem chyba te ruiny mają jakąś barierę, nie znam się. Liczy się to, że nasza pijaweczka nie może do ciebie podejść, chociaż bardzo ma na to ochotę. Musisz wiać!

- Dobra, rozumiem. - powiedziałem, podnosząc się z jękiem. Czułem ból w całym ciele. Było zimno, nie wiem która była godzina. Możliwe, że niedługo nastanie świt, ale bardziej prawdopodobne jest to, że noc dopiero co się zaczęła. Nie mogę czekać aż słońce wzejdzie i wykurzy stąd naszego wampirka. Bardziej wierzę w tą wersję, w której z lasu wyłażą jakieś potwory i konsumują mnie na kolację. A może na śniadanie?

Szczerze mówiąc, bliżej miałem do Smith'a, ale chwilę mu zajmie zanim, będąc najprawdopodobniej nawalonym, otworzy drzwi. Nawet gdy jest trzeźwy zajmuje mu to zbyt wiele czasu. Poza tym, musiałbym przejść przez cały cholerny las. Ta myśl skutecznie przekonała mnie co do tego, że jedyną opcją jest udanie się prosto do domu.

Nasze ruiny znajdowały się pod samym lasem, za nimi rozciągała się ogromna łąka, bez żadnych drzew ani punktów zaczepienia. Dalej było gołe pole, i znowu łąka. Tyle dzieliło mnie od pewnego przeżycia.

Poza tym, byłem wykończony. Jedyne co dzisiaj wleciało do mojego żołądka, to cztery kawy. Gdybym ich tam włożył z sześć, to może jakoś bym to widział. Moja sytuacja była conajmniej zła. Ale i tak najgorsze w tym wszystkim było to, że nic nie widziałem. Wampir nie dość, że miał świetne pole widzenia, to dodatkowo doskonale mnie słyszał i czuł mój zapach. Nawet gdybym dał radę schować się pośród wysokiej trawy, nie ucieknę przed nim.

- Fiodor?

- Co jest, szefie?

- Dasz radę pojawić się przede mną w moim domu i poprosić Tatianę albo Alphonse'a, żeby zapalili światło? Obawiam się, że mogę się zgubić.

- Spokojna głowa! - zawołał chłopak widocznie ciesząc się, że mam jakiś instynkt przetrwania. Wziąłem głęboki wdech wiedząc, że nie mogę zostać czyimś pokarmem. Po chwili Fiodor zniknął, i dookoła nastała absolutna ciemność. Serce podskoczyło mi do gardła wiedząc, że wampir widzi mnie, a ja jego nie.

Kiedy odwróciłem się za siebie, ta sytuacja uległa zmianie.

Pod lasem ujrzałem dwa czerwone punkty, które bez wątpienia były oczami naszej pijaweczki. Poczułem jak nogi mi miękną i przez chwilę rozważałem, czy nie lepiej jednak poczekać do rana. Nagle jednak usłyszałem odgłos pękającej gałęzi, więc od razu stwierdziłem, że koleś postanowił przyprowadzić kolegów na obiad.

Niewiele myśląc rzuciłem się do biegu jak szalony. Widać, nasz zgłodniały potwór nie spodziewał się, że tak szybko zacznę działać, bo dopiero po chwili usłyszałem cichy świst towarzysząc wampirom, kiedy przemieszczają się tysiąc kilometrów na minutę. Doskonale byłem świadomy jego możliwości, więc błyskawicznie machnąłem różdżką, wysyłając w stronę mojego łowcy deszcz metalowych ostrzy. Usłyszałem wściekły syk, ale zdecydowanie mnie to nie zaspokoiło. Wiedziałem, że mogę użyć wyłącznie zaklęć obejmujących duży obszar. Nie miałem pojęcia gdzie jest wampir, pojedynczym strzałem bym go nie trafił.

Cisza wrzeszczała mi w uszach. Czułem jak mokra trawa smaga mnie po kostkach, a serce dudni tak mocno, że już sam nie wiedziałem w którym jest miejscu. Moje płuca paliły, tak samo jak gardło. Było zimno, ale czułem to wyłącznie na końcówkach palców. Chociaż bardziej prawdopodobne, że po prostu zmarzły mi ze strachu.

Jedyne co słyszałem to mój głośny oddech, trawę trzeszczącą pod moim butami i świerszcze na łące. Tak naprawdę wampira równie dobrze mogło tutaj nie być. Jednak rzeczywistość była jaka była i sądzę, że moim pierwszym zaklęciem wyłącznie go zdenerwowałem.

Nie chcąc tutaj umrzeć uniosłem różdżkę, podnosząc ziemię tak, aby utworzyła nad ziemią niski mur, który wśród trawy był niewidoczną przeszkodą. Faktycznie, ten pomysł był dobry, bo po chwili usłyszałem jak mężczyzna głośno upada na ziemię i wrzeszczy z wściekłości.

Początkowy zastrzyk adrenaliny był coraz słabszy, a moje mięśnie paliły z bólu. Nie czułem się usatysfakcjonowany chwilowym wyłączeniem z gry wampira, bo byłem pewien, że już jest na nogach i dzieli go ode mnie tylko kilka kroków. Uznałem, że niedługo łąka się skończy, a ja wbiegnę na pole, gdzie leżała goła ziemia. Musiałem wykorzystać obecną jeszcze roślinność, bo zaraz zacznie się naprawdę trudna walka.

- Stój! Nie chcę cię zabić! - zawołał wampir ochrypłym głosem, chociaż ja usłyszałem "przyrządzić cię w sosie, czy bulionie?"

Nie odwracając się w stronę mojego napastnika, użyłem magii żeby wydłużyć rośliny, które splotły się w ciasną siatkę. Uniosły się do góry dopiero, kiedy wampir był bardzo blisko, tak, że nie zdążył ich wyminąć. Przez kilka sekund słyszałem odgłos rozrywania łodyg, ale trwało to zdecydowanie zbyt krótko. Co robić? No co mam zrobić?
Dobrze wiem, że jak facet mnie dorwie to zostanie ze mnie sflaczały jasiek.

Wbiegłem na nieszczęsne pole czując, że jeszcze trochę i będę miał pełne gacie. Zmuszałem się do jak najszybszego biegu, wiedziałem że mogę, wiedziałem jak, ale nie potrafiłem ruszać nogami tak jak chciałem. Byłem wykończony, nie wiedziałem jak się nazywam. Poza tym, dlaczego jeszcze nikt nie zapalił światła? Może to ja biegłem w złą stronę? Czy naprawdę tutaj umrę? Naprawdę?

Nagle poślizgnąłem się na mokrej ziemi, i nawet jeżeli to było tylko kilka sekund, to dla mnie były to momenty decydujące o tym czy dożyję poranka. Wampir szybko to wykorzystał, i kiedy tylko odzyskałem równowagę, chwycił mnie za ramię w żelaznym uścisku i jednym ruchem rzucił do przodu. Przez chwilę leciałem w powietrzu, co było dla mnie bardzo dziwnym uczuciem. Moje mięśnie nie rozumiały, że zaraz przeżyję bliskie spotkanie z ziemią. Uderzyłem w glebę bezładnie, czując gorycz. Wciąż trzymałem w ręku różdżkę, ale chyba tylko z przyzwyczajenia, bo reszta mojego ciała chciała w tej ziemi pozostać.

Przez chwilę leżałem czując wilgoć i zimno, i patrzyłem na niebo nie widząc nawet głupiej gwiazdki. Odetchnąłem głośno, słysząc kroki wampira. Mężczyzna zaśmiał się głośno, ale w żaden sposób na to nie zareagowałem. Mam nadzieję, że dostanie ode mnie niestrawności.

Wampir w końcu zatrzymał się, i powoli pochylił w moją stronę. Wtedy zobaczyłem jego przerażające czerwone oczy i nic poza tym. Gdybym dostał do kompletu jakąś opuchniętą mordę, może nie bałbym się tak bardzo śmierci. Nie. Bardziej przerażające było to, że facet miał zapach. I nie był to zapach ani siarki, ani krwi. Zmierzam do tego, że koleś cuchnął jednymi z perfum Malfoy'a.

Wniosek był jeden.

To nie był wampir. Może jakiś mieszaniec, ale dalej nie mógł być stuprocentowym nietoperkiem.

Ale jak to możliwe? Przecież Fiodor powiedział... Nieważne. Nie wiem w jaki sposób zechce mnie zjeść, albo zabić, albo też złożyć w ofierze. W tym momencie wszystko brzmi tak samo strasznie. I jednak wcale nie jestem gotowy na śmierć.

Kiedy czerwone oczy były tylko kilka strasznych centymetrów przed moją twarzą, poczułem pod palcami dość sporej wielkości kamień. Niewiele myśląc transmutowałem go w ostrze, i jednym zdecydowanym ruchem przejechałem nim po twarzy wampiro - czegoś. Potwór wrzasnął, chwytając się za zranione miejsce. Wykorzystałem ten moment żeby rzucić się na równe nogi, i pójść w stronę światła, bo ci kretyni w końcu raczyli uratować mi dupsko.

- Nie wiesz skurwielu, że nie powinno się jeść po osiemnastej?! - wrzasnąłem, wracając do gry. Mężczyzna chyba jednak nie przejmował się swoim zdrowiem, bo jego wrzask wściekłości rozległ się bliżej, niż bym sobie życzył. Na szczęście już tylko kilka kroków dzieliło mnie od trawiastego terenu. Wiedziałem co zrobię.

- Nie chcę cię zabić! - zawołał mieszaniec, będąc coraz bliżej. Jakoś nie za bardzo mnie przekonał. Kto by się spodziewał? Może tak naprawdę chce sobie golnąć łyczka mojej krwi, bo biedny ma dzieci do wykarmienia? No i znowu wychodzę na zwyrola.

- WYPIERDALAJ! INCENDIO! - wrzasnąłem, wbiegając na trawiasty teren. Dobrze, jeszcze tylko ta jedna łąka. Rośliny za moimi plecami zapaliły się z rykiem. Język ognia przejechał mi po karku, ale byłem zbyt szybki żeby podać się wampirkowi na ciepło.

Ściana płomieni stanęła na drodze potwora i tym razem stwierdziłem, że skoro jestem taki cwany, to mogę się odwrócić żeby zobaczyć jak pijawa zamienia się w chrupiące skwareczki.

Wampir żył dalej i miał się świetnie.

Zaskoczeni?

W momencie kiedy chciałem rzucić okiem na moją chwałę i zwycięstwo, mężczyzna z wściekłym sykiem przeskoczył przez sporego grilla, wściekły jak diabli. Przez chwilę po prostu stałem, patrząc jak typ sobie leci i zwinnie ląduje po mojej stronie. Płomienie oświetliły jego twarz, więc w końcu mogłem przed śmiercią dowiedzieć się, jak będzie wyglądał dywanik przed kominek Snape'a.

Mężczyzna wyglądał na starszego ode mnie, na jakieś czterdzieści lat, nie więcej. Chociaż skoro był wampirem, to na pewno był starszy. Oczywiście ja wyglądałem na dziewiętnaście, mimo że niedługo miała stuknąć mi trzydziestka, która nie stuknie, bo będę wesoło chlupotał w żołądku tego pojeba. Oprócz powyższych faktów zauważyłem, że wampir miał czarne, proste włosy sięgające do pasa, i pociągłą, bladą twarz oraz ostre rysy. W pewnym sensie był przystojny, nie zaprzeczę. Jednak dalej uważałem, że wyglądał upiornie, chociaż dość szlachetnie.

- Przesadziłeś gówniarzu! - powiedział mężczyzna swoim zachrypniętym głosem, jakby zakrztusił się ziemią wychodząc z trumny.

- Mam dwadzieścia osiem lat, czego chuju nie rozumiesz? - zapytałem wolno, nie chcąc żeby biedaczka sumienie gryzło, że niby dziecko zabił.
Wampir uniósł brwi patrząc na mnie z miną, którą określiłbym jako "what the fuck?"

W końcu jednak stwierdził, że przynajmniej będzie mógł powspominać jaka jego przystawka była wygadana, i w ciągu mrugnięcia okiem się uspokoił.

- Dobrze. Teraz, kiedy w końcu raczyłeś się zatrzymać, mam zamiar z tobą porozmawiać. Jednak przed tym musimy coś zrobić z tym patyczkiem, bo jeszcze zrobisz komuś krzywdę. - powiedział mężczyzna spokojnym głosem. Nie wiem jak, nie wiem kiedy, wampir doskoczył do mnie, wyrywając mi moją różdżkę. Byłem w zbyt wielkim szoku, żeby go zabić. Ciemnowłosy uśmiechnął się patrząc mi w oczy i jednym ruchem złamał moją ukochaną na pół, jak suchą gałązkę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro