Rozdział 13
Pogoda była okropna, padał deszcz a moim płaszczem szarpał lodowaty wiatr. Czułem jak po kosmykach włosów spływają mi na twarz krople, mimo obszernego kaptura. Nienawidziłem Rosji. To, że Snape ukrył tą posiadłość przed jakimikolwiek procedurami oraz rejestracją, nie znaczy że to było najlepsze wyjście. Wolałem zlać tyłek kilku aurorom i w spokoju poplotkować z Mistrzem Eliksirów przy herbatce na Spinner's End.
Wiatr w końcu ściągnął mi z głowy kaptur, a ja poczułem jak lodowate krople tną skórę na mojej twarzy. Byłem wściekły. Praktycznie nie czułem już moich palców, które zapewne były fioletowe, mimo rękawiczek. Cóż, materiał był kompletnie przesiąknięty, tak samo jak moje buty. Miałem w nich cholerny Bajkał. Miałem wrażenie, że mimo tego, że czułem się jakbym siedział w basenie, niedługo się odwodnienię, bo tak mi z nosa leciało. O rany, Voldemort w porównaniu z taką pogodą to pestka.
Nie mogłem rzucić nawet głupiego zaklęcia rozgrzewającego, z kilku ważnych powodów. Po pierwsze, byłem w swojej mniej urodziwej wersji z czarnymi włosami i wkurwioną miną. Oczywiście, własne ciało to własne ciało, ale w takim stanie nie mogłem chociażby dotknąć różdżki, bo przed zapuszkowaniem otrzymałem tyle zaklęć namierzających, że mój głębszy wdech poinformuje aurorów o tym gdzie to się podziewam. Dlaczego na chwilę porzuciłem cycki Julii Malfoy? Dlatego, że jak już wiemy, ta postać ma własną sygnaturę magiczną. Żeby wejść do posiadłości Snape'a, w ogóle żeby ją zauważyć, trzeba być czarnowłosym draniem cuchnącym czarną magią.
Westchnąłem głęboko, widząc na horyzoncie upiorne zamczysko. No dobra, może i był to po prostu bardzo wysoki dom, jednak słowo "zamczysko" dodaje grozy. A groza jest tutaj najlepiej pasującym słowem odnoszącym się do wrażenia, jakie ten uroczy domek wywołuje.
Myślę, że zaprojektował go architekt Draculi albo chociaż jakiś znajomy Addamsów.
Naprawdę, nad posiadłością zebrały się ciemne chmury, jeszcze gorsze niż te, które namiętnie dążyły do wciągnięcia mnie w stan ostrej grypy. Dom znajdował się na wzgórzu, do którego prowadziła kamienista droga. Westchnąłem, wspinając się z zawziętością. Naprawdę, komu by się chciało tak włazić i złazić? Ach, no tak, przecież to dom czarodziejów. Właściwie to lokalizacja była bardzo dobra, w końcu niedaleko stąd znajdowało się małe miasteczko, a Moskwa jedynie pięćdziesiąt kilometrów dalej.
Wyklinając Snape'a i całą moją koszmarną rodzinę, razem z Potter'em i Wilson, dociągnąłem mój tyłek na sam szczyt tej cholernej górki. Stanąłem przed bramą, czując się z jakiegoś powodu zestresowany. Czy jeżeli dotknę tej zardzewiałej furtki, to kopnie mnie prąd? Snape powiedział, że mogę się czuć trochę inaczej ze względu na różne nielegalne obiekty czarnomagiczne, które sobie tutaj wesolutko przechowywał. Nie sądzę, żeby miał na myśli stres.
Nie zastanawiając się dłużej, popchnąłem furtkę, czekając na jakieś walnięcie pioruna albo oberwanie włócznią. Nic takiego się nie stało, więc powoli wszedłem na teren posesji, dokładnie się wszystkiemu przyglądając.
Mur domu oplatał bluszcz, spod którego widać było gdzieniegdzie ukruszone cegły. Dach był krzywy i znajdował się bardzo wysoko. Nie byłem pewien czy się dobrze doliczyłem, ale jak na moje oko ten lokal liczył sobie z osiem pięter, jak nie więcej. Podobno była to "pierwotna" posiadłość Snapeów, a kilkaset lat wcześniej czarodzieje uwielbiali bawić się iluzją. Zapewne ta chatka nawet jeżeli jest... cóż, dość wąska, w środku ma wyjebany metraż, który nijak się ma do wyglądu zewnętrznego. Rany boskie, współczuję skrzatom, które muszą tutaj sprzątać.
Ogród nie był imponujący. Określiłbym go jako "przygnębiający". Malfoy na przykład nawet zimą miał pod oknami róże, które przynosił Hermionie każdego ranka, a Scorpius wszystkie bałwany obdarowywał wiankami z kwiatów. Mój trawnik wyglądał jakby trawa postanowiła rosnąć tylko w niektórych miejscach, w dodatku według mnie była szara a nie zielona. Cóż, wiedziałem, że mamy definitywnie jesień, ale roślinność w tym miejscu była naprawdę... niezdrowa. Drzewa, wysokie na kilkanaście metrów były powyginane jak Potter, kiedy spadnie z miotły, w dodatku okropnie skrzypiały, szarpane przez wiatr. Kwiatów nie było. Żadnych. Ani jednej zmarnowanej stokroteczki. Pod murem rosło kilka krzaków, jednak żaden z nich nie posiadał liści, co było dość dziwne, bo nie wyglądały na uschnięte. Poza tym, drzewa też ich nie miały, chociaż te które spotkałem po drodze, poza moim ogródkiem były wciąż kolorowe. Co mnie najbardziej zdziwiło to to, że nawet nie było ich na ziemi.
- Co jest do cholery? Czy wszystkie rośliny tutaj umarły? - mruknąłem sam do siebie, idąc wybrukowaną ścieżką w stronę drzwi wejściowych. Gdyby nie ona, pewnie bym ugrzązł we wszechobecnym błocie. Cóż, jedynym obiektem który się wyróżniał wśród tego rozkosznego miejsca, była huśtawka, delikatnie poruszana przez wiatr. Była zrobiona ze zwykłej deski i sznura, umieszczona tak nisko, że mogło się na niej bujać wyłącznie dziecko. Ja bym pewnie zarył kolanami w glebę.
Podszedłem do drzwi, mając nadzieję, że w końcu napiję się czegoś ciepłego i przebiorę w suche ubrania. Moje optymistyczne rozmyślania przerwał pewien niepokojący fakt. Kiedy wszedłem do środka, poczułem taką ilość czarnej magii, że ta którą spotkałem u Black'a wydała mi się nagle kawką z mleczkiem. To tutaj to było poczwórne espresso, zagryzane zimnym mięchem wrogów naszego psychicznego rodu.
Odchrząknąłem, czując jak czarna magia wyciąga swoje obrzydliwe łapska, żeby mnie zeżreć na surowo. Zamknąłem za sobą drzwi z głośnym trzaskiem, odcinając jedyne źródło światła. Cudownie.
- No i co, żaden skrzat mi nawet "dzień dobry" nie powie? - mruknąłem pod nosem, wiedząc, że te stworzenia pojawiały się od razu przy wejściu. Westchnąłem, nie widząc w tych ciemnościach kompletnie nic. Nikłe światło, które wpuściłem przez drzwi wejściowe, nie oświetliło aż tyle żebym wiedział jak wygląda korytarz, dalej niż dziesięć metrów przede mną. Nawet nie mogłem zapalić cholernej zapałki, bo moje jedyne pudełko razem z paczką fajek, zapewne się rozpuściło od takiej ilości wody, która postanowiła spaprać mi dzień.
Westchnąłem głęboko, zastanawiając się czy Snape już się tutaj pojawił. Cóż, wyprawa do tego miejsca na pewno nie zajęła mu tyle co mi. Wściekły przetrząsnąłem kieszenie, mając nadzieję, że gdzieś tam jakimś dziwnym trafem, mam ze sobą zapalniczkę.
Nagle usłyszałem jakieś drapanie.
Serce na chwilę przestało mi pracować, a przed oczami stanęła mi wizja jakiegoś cholernego potwora, który uzna mnie za swój obiad. Nagle nad moją głową zapaliła się lampa wisząca nad drzwiami, a za nią kolejne. W końcu w głównym hallu rozbłysnął ogromny, kryształowy żyrandol, który oświetlił stare meble, które w większości były przykryte materiałami. Nagle przede mną pojawiło się coś dziwnego, coś co zapewne będzie głównym bohaterem moich sennych koszmarów.
- JA PIERDOLE! - wrzasnąłem, czując się przerażony nie na żarty. Przede mną stał jakiś dziwny skrzat, nie miałem co do tego wątpliwości. Cały problem polegał na tym, że stworzenie było wyraźnie wrogo do mnie nastawione. Skrzaty czasami były złe, tak jak Zgredek, który był po prostu śmieszny, albo Stworek, który był najbardziej złowrogim sługą czarodziejów, którego spotkałem. Jednak żaden z nich nie był przerażający.
To coś co się przede mną pojawiło, po pierwsze było duże. Skrzaty nie mają półtora metra. To coś zdecydowanie miało conajmniej tyle. Przewyższałem go dość znacząco, jednak nie miało to dla mnie znaczenia, skoro dziwadło dzierżyło w dłoni cholerną szpadę. Szpada jest ostra i niebezpieczna, gdyby ktoś z was chciał wiedzieć. Poza tym jaki skrzat nosi buty za kostkę, spodnie i koszulę z żabotem? Na Merlina, ten świrek był ubrany lepiej ode mnie!
Miałem chwilę żeby mu się dokładnie przyjrzeć i w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że ten interesujący obiekt tylko na pierwszy rzut oka przypomina skrzata domowego. Zapewne wziąłem go za niego dlatego, że się jakiegoś spodziewałem. Gdyby się dłużej zastanowić to stwierdziłbym, że mam do czynienia z elfem. Elfem! No tak, właściwie to miał spiczaste uszy, ale były za krótkie, żeby je uznać za skrzacie. W dodatku twarz miał bardziej ludzką, mimo że jego rysy były bardzo ostre. Tak samo dłonie, nie przypominały kurzych łapek. No i co najważniejsze miał włosy. Były brązowe i trochę przydługie. Za to oczy były totalnie przerażające. Duże ale wąskie, błyszczące i w dodatku tęczówki były intensywnie zielone z czarnymi plamkami.
- Co to jest do cholery jasnej?! - zawołałem, nie rozumiejąc dlaczego jakiś pojeb ma zamiar mnie poszatkować we własnym domu. Pojeb warknął, widocznie wciąż nie mając zamiaru się odwalić.
- To jest Alphonse. - powiedział spokojnie Snape, wynurzając się z za kredensu. W dłoni trzymał książkę, którą wydawał się być całkowicie pochłonięty. Jego druga ręka była zabandażowana, co mnie zdziwiło. Ale nieważne! Na razie byłem zaaferowany tym dziwadłem, który chciał zrobić szaszłyczki o smaku "Snape na ostro".
- Alphonse? Myślałem, że nazwałeś go Ściereczka, Toster albo Chleb z Masłem! Ach wybacz, przecież nie wiesz co to toster. - mruknąłem, wciąż obserwując naszego walecznego elfka.
- To nie ja go nazwałem. - rzucił Snape, zatrzaskując książkę. W końcu podniósł na mnie wzrok, unosząc delikatnie kącik ust.
- Alphonse, to mój syn Alexander, wolałbym żeby pozostał wśród żywych. Kto mi będzie na starość masował stopy jak nie on? - zapytał Snape z przebiegłym uśmieszkiem. O ty draniu, czekaj tylko, jeszcze zobaczymy kto tutaj jest taki mądry.
- O no nie wiem, może ten pojebany skrzat? - zapytałem z przekąsem, widząc, że stworzenie trochę się uspokoiło. Od razu rzuciło mi wściekłe spojrzenie, zapowiadające powolną śmierć. Haha, nie możesz mnie zabić frajerze, i co teraz?
- Alphonse nie jest skrzatem. Chodź, zdejmę z ciebie wszystkie zaklęcia Ministerstwa, bo zaraz dostaniesz grypy. - mruknął Mistrz Eliksirów, kierując się schodami na górę. Poszedłem za nim czując, że mój mokry płaszcz waży z dwadzieścia kilogramów. Tak, z wszystkimi śmieciami nałożonymi na mnie, nie można nawet użyć wobec mnie zaklęć. Idiotyczne.
Weszliśmy do jadalni, która mieściła się piętro wyżej. Wszystko dookoła wyglądało jak wyciągnięte żywcem z osiemnastego wieku. Bałem się głębiej oddychać, żeby przypadkiem nie wciągnąć z pyłkami kurzu jakichś pokładów czarnej magii.
Snape z głośnym trzaśnięciem postawił na stole fiolkę z eliksirem, ściągając moją uwagę. Płyn był w kolorze pistacjowym, kiedy przechyliłem szkło, odkryłem, że substancja jest gęsta jak jakiś dżem czy coś. Zdziwiony, odsunąłem ją od siebie.
- Bierz to w tej chwili, okropny bachorze. Merlinie, jeszcze mi ciebie tutaj brakowało z cholerną grypą. Oczywiście, nie spodziewałem się żebyś wziął ze sobą płaszcz przeciwdeszczowy, no bo po co?! - zawołał Snape, pięknie udając oburzenie. Tak naprawdę był słodki jak się tak przejmował moim zdrowiem, ale ten idiotyczny pojeb cały czas za nami łaził. Aktualnie wychylał się z za drzwi, wyglądając jakby najchętniej wrzucił mnie do blendera. Zapewne nie wiedział, że tak naprawdę Snape tylko tak gada i może pomyślał, że zaraz każe mu mnie zabić czy coś. Wiedząc, że muszę używać magii żeby móc poczęstować to stworzenie klątwą, szybko wypiłem obleśną mazię, czując jakiś dziwny posmak na języku.
- Obrzydliwe, jak nic na świecie. - powiedziałem, krzywiąc się okropnie. Pomachałem rękami w powietrzu, czując, że ten okropny smak ma zamiar wgryźć się w mój język i nigdy go nie opuścić. Snape bez słowa podał mi kubek herbaty, co było wybitnym aktem miłosierdzia z jego strony. Odetchnąłem z ulgą, kiedy ciepło rozeszło się po moim ciele, i w końcu rozluźniłem ramiona, czując się o niebo lepiej. Poczułem na sobie zaklęcie suszące i rozgrzewające i właściwie to mogłem już umrzeć w spokoju. Uśmiechnąłem się błogo, mimo że nadal bolała mnie głowa i gardło.
Nagle poczułem jak ten przerośnięty nietoperz przyciągnął mnie do siebie żeby połamać mi żebra, chociaż czy ja wiem, właściwie to było całkiem przyjemne.
- Merlinie, Alex, przepraszam, że sam cię stamtąd nie wyciągnąłem. - wyszeptał czarodziej, brzmiąc jakby był naprawdę zmartwiony moim stanem. Ze zdziwieniem dostrzegłem, że na nasz widok elfi skrzat zmrużył gniewnie oczy, sprawiając wrażenie jakby był zazdrosny. Zazdrosny o Snape'a! Ja nie mogę, co za czasy! Kto oprócz mnie kiedykolwiek był zazdrosny o Snape'a? Może Draco, ale... To znaczy nie no, nie byłem zazdrosny o starego, tak tylko przyszło mi to do głowy. Snape to tłustowłosy dupek i tyle, co to w ogóle za rozważania...
Nieważne! W każdym razie wykorzystałem sytuację dalej dusząc się w uścisku mojego starego gnata, pokazując naszemu muszkieterowi środkowy paluszek. Najwyraźniej idiota wiedział co to znaczy, bo zatrząsł się z oburzenia i szybko zniknął, zapewne knując jakby tu mnie zabić. Naiwny.
- Hej, kim jest ten elfi dziwak? - zapytałem, powoli wyplątując się z ramion Snape'a. Mężczyzna wskazał mi krzesło przy stole, sam zajmując jedno naprzeciwko mnie.
- Cóż, to dość skomplikowana historia... Kiedyś zapewne był elfem... Chodzi mi o elfy wysokie, inteligentne stworzenia.
No tak, kiedyś elfy żyły sobie jak każda inna rasa, ale z czasem było ich coraz mniej... Istniały elfy wielkości łyżeczki do herbaty, które zazwyczaj żyły na łąkach i właściwie to nawet nie miały własnego języka... O wiele rzadziej można było spotkać elfy wysokie, które swoim intelektem przewyższały ludzi oraz czarodziei... Ciekawe, skąd on się tutaj wziął...
- Zaraz, zaraz ale przecież te elfy są dosłownie wysokie tak jak my, a ta osobistość ma ledwo co półtora metra. - powiedziałem ze zdziwieniem, czując lekkie rozczarowanie. Mógłbym się pochwalić Malfoyowi jakie mam fajne potworki, a tutaj się okazuje że to jakaś marna podróba.
- Cóż, powiedziałem, że zapewne nim był. Nie wiem co się dokładnie stało, służy nam od kilkuset lat, skąd ja mam to niby wiedzieć? - zapytał Snape, ściskając nasadę nosa. Spojrzałem na niego zdziwiony. Wiecie, jakby zawsze zakładałem, że mężczyzna ogólnie rzecz biorąc wie prawie wszystko, więc było to dla mnie niemałe zaskoczenie. Jakim cudem nie ma wiedzy na temat tego, jak w jego własnym domu pojawił się świrek z szablą w zębach?
- Eee...
- Alex, szczerze mówiąc po prostu mnie to nie interesuje. Jest tutaj żeby chronić ten dom i tyle. Jest bardzo skuteczny i lojalny...
- Lojalny?! On mnie nie znosi, nie wiem nawet dlaczego!
Snape westchnął, rzucając długie spojrzenie w stronę drzwi. Nie było tam naszego lokatora, ale jestem pewien, że schował się gdzieś w pobliżu.
- Nie wiedział, że w ogóle istniejesz. Jest skołowany.
- Co ty gadasz?! To jakiś psychopata, z całym szacunkiem!
- Alphonse jest całkowicie lojalny naszej krwi, więc gwarantuję, że cię nie zabije. Oczywiście, może mieć na to ogromną ochotę, nie zaprzeczę, ale tego nie zrobi. Gdybyś nie był moim synem to przed naszą bramą leżałyby twoje kości. Czy to jest jasne? - zapytał Snape, wyglądając już na lekko poirytowanego moim drążeniem tematu. No ale rany Boskie, przecież nie spodziewałem się tutaj spotkać cholernego Kubusia Rozpruwacza!
- No dobra, dobra, i tak zaraz się stąd zwijam, więc...
Snape pochylił się w moją stronę, widocznie z całych sił próbując wywołać we mnie jakieś uczucie skruchy czy czegoś, nie wiem, dziwny jest.
- Od dzisiaj będziesz tutaj mieszkał Alexander, bo Potter widocznie wziął sobie do serca to jak go załatwiłeś. Stwierdził, że Julia Malfoy jest dziwniejsza niż zakładał, więc postanowił napoić ją veritaserum przy pierwszej okazji. Masz jeszcze jakieś pytania, ty lekkomyślny bachorze? - zapytał Mistrz Eliksirów złowrogim szeptem. Wytrzeszczyłem się przerażony i po chwili podskoczyłem na krześle, słysząc gwałtowny odgłos zatrzaskiwanych z wściekłością drzwi. Świetnie, nie prosiłem się o to żeby wkurwić tego idiotycznego elfa! Merlinie, chroń mnie przed nim bo jestem pewien, że zabije mnie we śnie!
###
Ej ludzie, powiedzcie co lepsze :
Attack on Titan czy Tokyo Ghoul?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro