Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 17

Kolejnego dnia stało się coś dziwnego. Poczułem to od razu po przebudzeniu. Nie wiedziałem co to, ale coś... Atmosfera w domu była inna, byłem tego pewien. Wyskoczyłem z łóżka, zauważając, że Tatiana jeszcze nie założyła mi nad łóżkiem obiecanej gilotyny.

Kątem oka zerknąłem na zewnątrz, chcąc jak najszybciej się rozejrzeć. W tamtym momencie coś przykuło moją uwagę. Podszedłem bliżej, a nawet otworzyłem gotyckie okno, chcąc się lepiej przyjrzeć pewnemu dziwnemu zjawisku.

W moim ogrodzie pojawiły się na drzewach liście. Normalnie zielone pąki. Pod koniec listopada. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się tego ani trochę. Czy moje Zielone Wzgórze ma swoją własną strefę klimatyczną? Najwyraźniej tak, bo wychylając się jeszcze bardziej, zauważyłem również trochę świeżej trawy. Wszystko cacy, ale nawet jeżeli faktycznie pory roku byłyby zupełnie inne dla tego miejsca, to dlaczego to wszystko pojawiło się tak nagle? Pąki na drzewach były zdecydowanie zbyt duże, miałem wrażenie, jakby tylko czekały żeby się otworzyć.

Stwierdziłem, że mój umysł chyba po prostu płata mi figle, więc jednym ruchem wyczarowałem linę, żeby po chwili zsunąć się przez okno do ogrodu. Stanąłem bosymi stopami na mokrej ziemi, ale nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Po moich wakacjach w Azkabanie, zimno stało się dla mnie czymś bardzo normalnym i codziennym.

Był wczesny poranek i przed moimi oczami rozciągał się widok wielokolorowego lasu, oraz gęstej mgły u stóp mojej Łysej Góry. Nie zdążyłem się lepiej przyjrzeć pięknym krajobrazom, kiedy przede mną pojawił się elf z kubkiem kawy. Na mojej twarzy rozciągnął się wdzięczny uśmiech szczęśliwego człowieka.

- Hej, Alphonse! Dzięki! - zawołałem, czując intensywny zapach napoju bogów. Kiedy wziąłem od niego kubek, miałem wrażenie, że brunet też się jakoś zmienił. Zmrużyłem oczy, chcąc mu się przyjrzeć ale nie zdążyłem, bo chłopak od razu zniknął. Kedy znowu się pojawił, był z moim płaszczem i butami.

- Chory jesteś? Dobrze się czujesz? - zapytałem podejrzliwie, zastanawiając się, czy nie wrzucił mi do butów gwoździ. Elf prychnął, kręcąc głową. Wyprostował się sztywno, patrząc na mnie jakby na coś czekał. Założyłem moje ciuchy, wciąż nie wiedząc o co mu chodzi. No dalej Snape, wiem że potrafisz. Coś chce ci powiedzieć, ale co? Kiedy zawiązałem buty i się wyprostowałem, zauważyłem to od razu.

- Czekaj, czy ty przypadkiem nie urosłeś? Założyłeś buty na obcasie? - zapytałem, dochodząc do wniosku, że jednak chłopak ma te same trzewiki co wczoraj. Brunet wyglądał na mocno rozemocjonowanego, co mnie też zadziwiło, bo nie byłem osobą wobec której żywił jakiekolwiek uczucia, oprócz, no dobrze, chęci mordu, nie psujmy mi dnia.

- Tak, Panie! Nie, Panie! - zawołał chłopak, machając rękoma w powietrzu.

- Dobra, jedno pytanie na raz. Urosłeś?

- Tak, Panie!

- Tak po prostu z dnia na dzień?

- Tak, Panie!

- Ile dokładnie?

Elf pomachał mi przed twarzą palcami ułożonymi tak, żeby przedstawiały liczbę pięć. No ale do cholery, kto rośnie pięć centymetrów w ciągu jednej nocy? Zamrugałem, czując, że od tych pytań zaraz dostanę migreny.

- Wiesz dlaczego urosłeś? - zapytałem, chcąc jak najszybciej dostać odpowiedź. Brunetowi od razu zrzedła mina, jakby bardzo nie chciał o tym gadać.

- T - tak, Panie.

Nie chciał też rozmawiać o tym jak się tutaj znalazł, o swoim wzroście nie wspominając. No ale jak mam mu pomóc, nie wiedząc od czego się to wszystko zaczęło? Czy Alphonse woli być niemy przez resztę swojego życia, które potrwa jeszcze kilkaset lat, jak nie więcej, niż dać mi szansę mu pomóc? Przecież wiem, że cała wina leżała po stronie mojej rodziny, więc czego się tak bał?

- Czy jeżeli powiem, że nie musisz opowiedzieć mi ze szczegółami jak do tego doszło, to z własnej woli tego nie zrobisz? - zapytałem, próbując nadać mojemu głosowi beztroski ton. No odpowiadaj szczerze idioto, bo wleje ci do mleka veritaserum.

- T - tak, Panie.

Chwyciłem elfa za rękę, lekkim szarpnięciem przyciągając go do siebie. Jego źrenice gwałtownie się rozszerzyły, a oddech stał się płytki. No naprawdę, mało osób wkurzało mnie równie mocno co on.

- Jest mi doskonale wszystko jedno czy masz na to ochotę czy nie. Chcę do końca dnia zobaczyć spisaną całą tą popapraną historię i nie próbuj czegokolwiek pominąć, jasne? Skoro mogę ci rozkazywać, to właśnie to zrobiłem. - powiedziałem poważnie jak nigdy w życiu, patrząc prosto w rozszerzone z szoku oczy chłopaka. Mało mnie interesowało czy ktoś miał mnie w tym momencie za zwyrola, nie mam zamiaru marnować mojego czasu na głaskanie po główce tego upartego jak osioł idioty.

- Złość piękności szkodzi, kochaniutki. - powiedziała zadowolonym głosem Tatiana, bujając się beztrosko na huśtawce. Oczywiście dwie sekundy temu tam jej nie było, cholerny zombie.

Puściłem rękę elfa, który od razu zwiał. Westchnąłem, odwracając się w stronę babuni. Sądzę, że dziewczyna doskonale wiedziała jak się mają sprawy związane z moją wróżką, ale nie oczekiwałem, że mi o tym opowie. Jednak stwierdziłem, że zapytać nie zaszkodzi.

- Może ty mi powiesz jak odkręcić ten cyrk? - zapytałem, rzucając ciemnowłosej błagalne spojrzenie. Tatiana prychnęła, jedną ręką rozplatając warkocze, a drugą trzymając się huśtawki.

- A co ja jestem, infolinia?

To by było na tyle.

Westchnąłem cierpiętniczo, siadając pod drzewem. Jednak moja dusza była bardzo waleczna i stwierdziła, że to nie jest koniec pytań. Może jednak coś z babuni wycisnę.

- Dlaczego nagle wszystko ożyło? Mam na myśli rośliny, nie ciebie... - dodałem, chcąc żeby pytanie było jasne jak słońce. Posłałem dziewczynie lisi uśmiech, ale chyba pani Snape doceniła mój wyrafinowany żart, bo postanowiła ten jeden raz odpowiedzieć.

- Na pewno zauważyłeś, że kiedy pierwszy raz tutaj przyszedłeś, wszystko dookoła wyglądało jakby ktoś podlał glebę trucizną. - odparła Tatiana, zatrzymując huśtawkę. Oparła brodę na dłoni, patrząc na mnie przenikliwym wzrokiem.

- Chodzi o twoje podejście. Zadbałeś o to miejsce, spełniłeś prośbę gówniarza, po prostu nie traktujesz nas jak magazyn na czarnomagiczne śmieci.

Ojejku, patrzcie jaki ze mnie dobry chłopiec. Jeszcze trochę i babunia zrobi mi sweterek na drutach. Jak skończy całun pogrzebowy.

- Czy to ma jakiś związek ze wzrostem Alphonse'a? - zapytałem szybko, mając wciąż nadzieję, że babce rozwiąże się język. Nic z tych rzeczy.

- Może. Sam do tego musisz dojść, bo inaczej... Nie pytaj mnie o niego więcej, będziesz dręczył staruszkę bezlitośnie, co? - zawołała ciemnowłosa piętnastolatka, odwracając się ode mnie obrażona.

Wzruszyłem ramionami, wiedząc, że nie mogę marnować czasu na rozwiązywanie podchwytliwych odpowiedzi Tatiany. Jeżeli faktycznie chcę się czegoś dowiedzieć, muszę podjąć konkretne kroki i udać się do domu ojca Fiodora. Wstałem, otrzepując spodnie.

- Wychodzę. Nie wiem kiedy wrócę, jeżeli nie pojawię się jutro, powiedz Snapeowi że nie żyję. - rzuciłem bezbarwnym głosem, wiedząc, że jeżeli miałem zamiar udać się do domu czarodzieja, to na miejscu mogę spotkać wiele różnych dziwnych istot. W końcu mojej posiadłości strzegł Elf Szablozębny.

- Jak tego nie schrzanisz, to zostaniesz moim ulubionym wnuczkiem. - mruknęła babunia cynicznie, odchodząc w stronę cmentarza. Może biedaczka potrzebowała drzemki.

Droga do naszego celu była dość sympatyczna, bo z mojego domu prowadziła do niego wydeptana ścieżka. Ciekawe, czy była ona utrzymywana za pomocą magii? Przecież przez tyle lat powinna zarosnąć. Może i powinienem to dokładniej sprawdzić, ale w tamtym momencie moim głównym problemem był mur. Otaczał on posiadłość naszego niezidentyfikowanego czystokrwistego dupka, pokazując jak bardzo nie miałem z nim szans. Konstrukcja była wysoka i gruba, wzdłuż której wspinał się bluszcz. Mur zbudowany był z czerwonych cegieł i skutecznie zgasił mój zapał do przekroczenia go.

Wyglądał dość majestatycznie, ale nie po to przeszedłem taki kawał, żeby od razu zrezygnować. W końcu jedyną wioską czarodziejów jaką znam jest Hogsmeade. Potarłem nerwowo podbródek, przyglądając się konstrukcji. Przeszedłem dookoła niego, zauważając, że w równiej od siebie odległości umieszczono na murze jakieś znaki. Jak na mój gust wyglądało to dość niewinnie. Zapewne sprawiały wiele problemów każdemu, kto postanowił wybić szybę w zamczysku, którego otaczały. Możliwe, że dzięki nim mur był wyjątkowo śliski, albo mugole którzy się do niego zbliżyli nagle stwierdzali, że muszą zawrócić. Dotknąłem jednego ze znaków, czując delikatne mrowienie w dłoni.

- Wow. - powiedziałem, gwałtownie odsuwając się od brązowego bazgroła. Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się co właściwie może się stać, jeżeli dotknę go moją lewą dłonią. Była ona w ciemnych plamach, po tym jak zniszczyłem naszyjnik Slytherina - horkruksa Voldemorta. Czy reakcja będzie inna? Po śmierci Czarnego Pana zrobiłem trochę testów sprawdzając co mi właściwie jest, i wcale nie było to coś optymistycznego.

- Sprawdźmy... - mruknąłem sam do siebie, będąc samobójczym zjebem. Zamiast dotknąć znaku delikatnie, jednym paluszkiem, wyciągnąłem całą łapę przykładając ją do bazgroła. Przez chwilę nic się nie stało i już pomyślałem, że właściwie to ujdę stąd z życiem. Myliłem się.

Znak najwyraźniej szybciutko przeanalizował jak wiele znajduje się w mojej dłoni czarnej magii i kilka sekund później poczułem coś dziwnego, jakby moja biedna kończyna została przebita. Bolało jak cholera, ale mój strach przed tym do czego właściwie to wszystko zmierza, skutecznie tłumił to uczucie. Chciałem wycofać dłoń, ale okazało się, że nie mogłem.

Jakieś cholerstwo przebiło mi rękę na wylot i owinęło się dookoła, nie pozwalając mi się uwolnić. Wyglądało jak jakiś elastyczny drut, który wypełzł bezpośrednio z murów.

Czując jak serce obija mi się o żebra, wyciągnąłem różdżkę, chcąc się uwolnić od tego czegoś. Rzuciłem kilka zaklęć obronnych, ale nic mi to nie dało, wręcz przeciwnie. Nagle kolejne "coś" przebiło mi dłoń, więc byłem już podziurawiony w dwóch miejscach. Zacisnąłem zęby, będąc wściekły jak jasny gwint. Tylko dotknąłem jakiegoś głupiego muru, a już mam przesrane!

Nagle usłyszałem za plecami czyjeś kroki, więc szybko się odwróciłem, na tyle na ile mogłem, z różdżką w pogotowiu. Widząc wściekłego blondyna, powoli ją opuściłem, nie wiedząc czy bardziej kamień spadł mi z serca, czy jednak powinienem zapytać babci jakie trumny są najwygodniejsze.

- Co ty kurwa robisz, Snape? - zapytał Zachariasz Smith, w samym szlafroku i klapkach.

- Nie może sobie człowiek w spokoju popływać, bo jakiś debil postanowił zawracać mi dupę. Nie powinieneś zwiać do Brazylii przed psami, czy coś? - zapytał chłopak, sącząc przez słomkę koktajl, kiedy ja właśnie wykrwawiałem się na śmierć.

- Że dzo? - zapytałem głupio, nie wiedząc czy to może nie był jakiś były śmierciożerca pod wielosokowym, albo chociaż auror z paczki mojego braciszka.

- Masz szczęście, że akurat tutaj byłem, Snape. Dwa lata temu nie odwiedzałem tego miejsca z pół roku, i znalazłem pod bramą aż cztery trupy. Zrobiło się nieprzyjemnie, miałem trochę papierkowej roboty.

Puchon otarł czoło, wyglądając jakby naprawdę nie miał ochoty mnie tutaj widzieć. Dobra, może i nie przepadaliśmy za sobą, ale to nie znaczy przecież, że mnie tak tutaj zostawi wilkom na pożarcie, prawda?

- Dobra, wiesz co, właśnie miałem zamiar poczytać sobie w hamaku książkę i nie widzę żadnego powodu, dla którego miałbym zmieniać plany. Jak skończę, to może cię odczepię. O ile nie zapomnę, że tutaj siedzisz. - powiedział chłopak wesoło, mijając mnie i przechodząc przez mur, wtapiając się w niego, jak gdyby nigdy nic. Zamrugałem zdziwiony, nie wiedząc co jest grane. Czyli, że co? Mam czekać na niego, jak pies pod sklepem? Chyba sobie ze mnie żartuje, kretyn jeden.

Oczywiście ja za mądry w takich sytuacjach nie jestem, więc przez kolejną godzinę próbowałem uwolnić się zaklęciami. Dałem za wygraną, kiedy moja łapka została rozszarpana kolejny raz. Czułem jak krew spływa mi wzdłuż ręki, aż do ramienia, gdzie skapywała na runo leśne.

W końcu usiadłem na ziemi, stwierdzając, że przynajmniej mam trochę czasu żeby przeanalizować moje ostatnie odkrycia. Co jeszcze mnie nurtowało? Kiedy tutaj szedłem, znowu spotkałem po drodze ruiny spalonego domu. Były to te same szczątki, które widziałem wczoraj. Obiecałem sobie, że do nich zajrzę, kiedy będę wracał, ale właściwie to mógłbym zapytać o nie Smitha. Może wiedział coś na ten temat. Chociaż z tego co zrozumiałem, nie mieszkał tutaj na stałe, tylko przyjeżdżał od czasu do czasu.

Nie wiem ile siedziałem pod tym przeklętym murem, ale kiedy pomyślałem, że zaraz moja ręka odczepi się od ciała, nasz kochany puchonek z krwi i kości, postanowił się łaskawie pojawić. Chciałem jak najszybciej opuścić to urocze miejsce, więc zdecydowałem, że nie będę niegrzeczny, w końcu potrafię opanować moją potrzebę zmieszania niektórych z błotem, prawda?

Blondyn znowu wyłonił się z muru, jakby był jakimś cholernym duchem. Ubrany był w jeansy i szarą bluzę z kapturem, a pod pachą trzymał szachy. Nie wiedziałem do czego zmierza, i właściwie to nie chciałem się dowiadywać.

- Partyjka, Snape? Jak wygrasz to cię odczepię, a jak ja wygram...

- Jak mnie nie odczepisz, to przyjdzie Severusek i sprawi, że będziesz umierał w cierpieniach. - powiedziałem spokojnym głosem, wiedząc, że naprawdę jak chcę to umiem prowadzić cywilizowaną rozmowę, nie rozwalając nikomu czaszki.

- E, e, e, ale proszę grzeczniej, panie Snape. Nie chce pan tutaj siedzieć całą noc, prawda? - zapytał chłopak, wyglądając jakby właściwie się cieszył z mojego towarzystwa. Pstryknął palcami, dzięki czemu pojawił się obok nas składany stolik, na którym puchon ustawił szachy.

- Wiesz jak ja dawno nie grałem? Siedzę tutaj sam i już trochę mi się nudziło. - odparł, nie zwracając uwagi na moją zszokowaną minę. On chyba naprawdę uważa, że go nie zabiję.

- Niby dlaczego się tutaj ulokowałeś? - zapytałem, wiedząc, że okolica jest nudna jak flaki z olejem. Chłopak rzucił mi zamyślone spojrzenie, jakby się zastanawiał jaki kit by mi wcisnąć.

- Człowieku, jestem poszukiwanym przestępcą, nikomu nie wygadam, serio. - powiedziałem, wpatrując się w czarne pionki po swojej stronie. Smith wziął białe.

- No wiesz, White ostatnio szaleje. Odstawia samodzielne polowanie na czarownice, więc postanowiłem sobie tutaj poczekać w spokoju, aż wróci Schacklebolt. - odparł, zaczynając grę. Zagryzłem wargę, wiedząc, że skupienie się jednocześnie na informacjach od puchona, bólu dłoni i szachach będzie wymagające. Ale dobra, nie takie rzeczy się robiło.

- Dlaczego zwiałeś? Przecież twoja rodzina jest, eee... No wiesz, jesteście wybitnie dobrzy i te sprawy. - powiedziałem, poruszając się równoległym pionkiem. Chłopak uniósł brew, szybko przesuwając ten sam pionek pole do przodu.

- Co masz na myśli? - mruknął, mrużąc oczy. Widać było, że zrobił się ostrożniejszy, co mnie trochę zdziwiło. Przecież to, że rodzina Smitha jest wzorowo wspaniała, jest jasne jak słońce! Tak jak Blackowie są powszechnie znani ze swoich brudnych gierek, i obsesji na punkcie czystości krwi.

- Brzydzicie się czarnej magii i beztrosko nazywacie Czarnego Pana po imieniu, wiesz o co mi chodzi. Jesteście po Jasnej stronie.

- Aaa, no tak. Wiem, że nie jestem takim okropnym czarnoksiężnikiem jak ty, czy Malfoy, ale to nie ma znaczenia dla tego kretyna, White'a. Spotkałem się z Crabbe'm w sprawach biznesowych, a ten debil stwierdził, że razem spiskujemy. Wiesz, lepiej dmuchać na zimne. - powiedział chłopak, marszcząc brwi. Nie wiedziałem, że tak się wszystko potoczyło. W jednym musiałem się z Zachariaszem zgodzić - niech Kingsley wraca ze Stanów, bo wszyscy zginiemy.

- Mam do ciebie pytanie... Widziałem w pobliżu spalone ruiny jakiegoś domu. No wiesz, w oddali widać jezioro. Kojarzysz? - zapytałem, obserwując jak puchon z zamyśleniem dumał nad planszą. Na chwilę rzucił mi zdziwione spojrzenie, ale szybko wrócił do gry ruszając się koniem. Cóż, był całkiem dobry, ale jak wiemy, na moim czwartym roku pokonałem w pociągu Wiewióra, więc nie spodziewam się tutaj jakiegoś puchońskiego mistrza szachów. Jednak faktycznie, miło jest spotkać kogoś, kto nie jest upośledzony. Zachariasz do takich osób należał.

- Te takie same stropy? A wiesz, nawet nie wiem czyj to był dom, oprócz tego, że mieszkali tam czarodzieje.

- Rany, myślałem, że tylko my mamy tutaj letnie domki ale widzę, że się chyba pomyliłem. - mruknąłem, idąc do przodu wieżą. Blondyn słysząc moje słowa głośno się roześmiał, co mnie delikatnie mówiąc zbiło z tropu.

- Człowieku, pobudka, to przeklęte miasteczko jest rosyjskim Salem! Kiedyś nie było tutaj ani jednego mugola! Wyobraź sobie, że dookoła ruiny czarodziejskich domów są porozrzucane jak grzyby w lesie! Ulice dalej mieszka ciotka Parkinson. Jej sąsiadką jest stryjenka Montgomery'ego. - powiedział chłopak, wyglądając jakby się ze mnie śmiał. Widocznie myślał, że ja o tym doskonale wiem, cudownie.

- Serio? Ale nie wiesz czyj był ten malowniczo spalony domek?

- Noo nie. - odparł czarodziej, ruszając królową. Skubaniec się rozpędził. Zmrużyłem oczy, obserwując jego poczynania.

- Kiedyś zapytałem o to ojca ale też nie wiedział, więc musieli się wynieść przed naszą erą. Ale wiesz co jest ciekawe? Nałożyli czar iluzji, jednak jeżeli przyjdziesz tam w sprawie, która według właścicieli jest... No nie wiem, słuszna, wtedy będziesz mógł tam normalnie wejść do środka. Dziwne, nie? Podobno udało się to tylko raz, jednym z Parkinsonów. Ale to już podchodzi pod legendę, więc niczego nie gwarantuję.

Muszę przyznać, że ta sprawa mnie bardzo zainteresowała. W końcu, czy znalazłbym w tej podejrzanej chatce na kurzej nóżce, coś na temat mojej mocy? A co jeżeli byłbym w stanie dowiedzieć się, co zrobić żeby pozbyć się koszmarów na temat Camerona? Tak naprawdę, to ta druga myśl dała mi zastrzyk adrenaliny i zapału żeby faktycznie to zrobić.

- A jaki był jego motyw? Tego gościa, któremu się udało. - zapytałem, nie wiedząc czy w ogóle mam jakieś szanse, czy jednak nie. Zachariasz ziewnął, machając dłonią nad planszą.

- Chyba ktoś umierał, a on znalazł tam instrukcję jak uwarzyć jakiś super eliksir, który koniec końców nie dość, że gościa uratował, to jeszcze coś dowalił. Nie wiem, ten kto go wypił dostał jakieś mega premium moce, czy coś w tym stylu.

Poczułem jak serduszko mi załomotało, kiedy usłyszałem "mega premium moce". Dobra, czy myślimy o tym samym?

- Wiesz dokładnie jakie to były moce? - zapytałem, czując jak pocą mi się dłonie z podniecenia. Jeżeli Smith poda mi na tacy wszystko co chcę, to chyba postawię mu flaszkę.

- No, właściwie to nie... Wiesz, muszę iść na chwilę do naszej ulubionej ciotuni Pansy, więc mogę ją nawet zapytać o kogo dokładnie chodziło. Myślę, że wie, bo stara ma grubo ponad stówę na karku.

Uniosłem brwi w zdziwieniu wiedząc, że bardzo silni przedstawiciele czystokrwistych rodzin, mogą żyć naprawdę długo. Szczególnie mieszkając w takim miejscu jak to, z dudniącą magią w najmniejszym cieniu.

Czy jeżeli jestem pół krwi, to nie mam szans na taką bajerancką emeryturkę? Szkoda, fajne miałbym ulgi na kino przez jakieś sześćdziesiąt lat.

- Byłoby super gdybyś to zrobił, naprawdę. A tak poza tym, szach i mat. - powiedziałem, uśmiechając się pięknie. No i co, czy ktoś ma jeszcze jakiekolwiek wątpliwości co do mojego geniuszu? Zmazałem radosną minę chłopakowi raz, dwa!

- Odczep mnie w tym momencie, żebym mógł dać ci po mordzie. - odparłem, posyłając Zachariaszowi w powietrzu buziaka. Puchon podrapał się po głowie, wyglądając na dość mocno zakłopotanego.

- Wiesz, trochę głupio, ale ja właściwie nie wiem jak mam cię stąd ściągnąć. - powiedział blondyn, próbując wyglądać niewinnie. Nie macie pojęcia jak się we mnie zagotowało! Już rozumiem jak Riddle sprawiał, że jego oczy stawały się czerwone. To prostsze niż ktokolwiek przypuszczał! Jestem przekonany, że w tamtym momencie iskry mi z nich leciały. Jeszcze słowo, a zjaram sobie brwi, przysięgam!

- Chcesz mi powiedzieć, że co, jak ktoś ci się tutaj złapał na lep na mugoli, to po prostu od razu razu rezerwowałeś mu miejsce w piekle? - zapytałem czując, że moja złość zaczyna się zamieniać w lekki strach. Jakim prawem koleś nie wie jak mnie uwolnić?! Poza tym, czy on naprawdę miał zamiar mnie tutaj zostawić, gdybym przegrał?

- Eee... Wiesz, złapało cię dopiero, kiedy wyczuło czarną magię. - odparł blondyn, z namysłem pocierając podbródek.

- Czyli, że co, tylko czarnoksiężnicy są na ciebie skazani? Zazwyczaj masz szachy, czy mogę liczyć na to że jutro zagramy w kości? No weź mnie nie rozśmieszaj, dalej mam sprawną prawą rękę, a w niej różdżkę.

- Och, faktycznie. - powiedział puchon, błyskawicznie się ode mnie odsuwając. Zanim zdążyłem skumać, że tak właściwie to powinienem go rąbnąć jakąś Sectumsemprą, czy czymś równie słodkim, czarodziej był już w bezpiecznej odległości ode mnie.

- Wracaj tu łajdaku! Ty beznadziejny idioto, gwarantuję że jak cię dorwę, to własna matka cię nie pozna! - wrzasnąłem, widząc jak chłopak wesolutko się ode mnie oddała.

- Zaraz wrócę, Parkinson na pewno wie jak cię stąd ściągnąć! Nigdzie się nie ruszaj! - zawołał blondyn, biegnąc w stronę miasteczka. Zazgrzytałem zębami będąc pewien, że z uszu leciała mi para, a z ust piana. Niech no tylko mnie uwolni, po tym co mu zrobię, wlepią mi potrójne dożywocie, bez wątpienia!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro